Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: "Smakosz" smaczny kompanią i magią

Redakcja
Dariusz Romanowicz
Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka zatytułowanej "Lorneta z meduzą", wydanej przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński (www.km.com.pl).

(...) U nas, w Łodzi, blisko było do "Smakosza" - restauracja znajdowała się w centrum miasta. Niestety, jej klienci mogli tylko pomarzyć o popuszczaniu pasa po obiedzie. Zwłaszcza ci "abonamentowi". Przychodzili zjadać tu obiady, fundowane im przez zakład pracy, co wcale nie znaczyło, że były za darmo, chociaż tak wyglądały i smakowały. Rosół z makaronem, sztuka mięsa, przedtem wygotowana do reszty, aby był rosół, plus ziemniaki purée i kompot z jabłek na deser. (...) Byli oczywiście też inni konsumenci. Ci abonamentowi zajmowali miejsca konsumpcyjne od godziny 15 do 17. Po tym czasie zmieniało się menu i obowiązywał już czas konsumpcji wieczorowej, czyli dania z kuchni a la carte.

(...) Restauracja "Smakosz" miała frekwencję, i to nawet w nadmiarze. Zawsze było pełno ludzi, przy czym niekoniecznie z powodu świeższych niż gdzie indziej kotletów schabowych. Może wódka była zimniejsza? Może brizol z pieczarkami najlepszy? Oczywiście w latach 60. XX wieku w PRL-u wszystkie bryzole we wszystkich restauracjach i knajpach w całym kraju były jednakowe.

W tej nie najpiękniejszej łódzkiej knajpie było jednak coś ważniejszego - ludzie, którzy tu jedli i pili. Tworzyli kompanię, która samą swoją obecnością robiła atmosferę. Przychodzili, bo jakoś tak było fajnie, jak tłumaczył się stały gość.

(...) Regularnym gościem restauracji był młody człowiek w kapeluszu, prawie że kowbojskim, z gitarą przewieszoną przez ramię. Wkraczał ów młodzian krokiem pewnym i śmiałym, spodziewając się należnej mu uwagi, artystą bowiem był.

Siadywał przy barze naprzeciw gościa fundatora, kolana w kolana, i grał. Klient słuchał i… stawiał. Po refrenie jakiejś ballady klient-słuchacz skinieniem głowy uruchamiał barmana. Dwie "setki" w szkle znów stały na bufecie. Gitarzysta po zakończeniu utworu "rzucał wędkę", grając niby tak, od niechcenia, jakiś wyjątkowo modny "kawałek". Gość natychmiast reagował. Spojrzenie na barmana wystarczało. Dwie napełnione "literatki" uruchamiały odtwórczą wenę artysty, ale też i słuchacza. Teraz śpiewali razem.

Bywało też tak, że artysta tylko zbierał datki do kapelusza, już bez osobistej produkcji wokalno-muzycznej, motywując taki występ komentarzem:

- Mój repertuar już znacie, teraz tylko zbieram wasze uznanie.

Rywalem "kowboja", i to dość skutecznym, jeśli chodzi o ilość fundowanych przez gości "nalań", był aktor, oczywiście już niedzisiejszy, choć ongiś dość sławny. Występował nawet w pobliskim Teatrze 7.15. Ten oczywiście zdecydowanie wyróżniał się metodami pozyskiwania wielbicieli, którzy natychmiast stawali się fundatorami. Aktor, siedząc przy barze w pozycji bywalca, mając przed sobą pusty, acz pękaty kieliszek, taki do koniaku, pokazywał sztuczki magiczne. Mało pokazywał, on zdradzał sekrety tych nieprawdopodobnych zdarzeń wizualnych. Oczywiście zdradzał te tajemnice tylko decydentowi, na którego znak barman nalewał bułgarskie brandy do pękatego kieliszka pana sztukmistrza. Wiadomo było - w końcu mistrz miał wieloletnią praktykę - że ciekawski fundator po pierwszym "nalaniu" i tak nic nie zapamiętał. Bardzo zdolni dopiero po trzecim kieliszku szerokim uśmiechem sygnalizowali, że już kapują, "jak to się robi".
Sztuczki były bardzo proste, dostosowane do miejsca ich demonstracji, czyli knajpowego baru, ale też do percepcji aktualnego widza-fundatora. Wielkim powodzeniem cieszyła się manipulacja trzema szklankami, tym bardziej że barowy prestigitator nawet trzy razy, zupełnie za friko, demonstrował, "jak on to robi". Ale tylko trzy razy. Za każdy następny pokaz - stówa czystej wyborowej. Takiej ilości nie dał rady wypić nawet Wielki Mistrz Magii. Miał cichą umowę z barmanem. Ten inkasował gościa, wódkę wygraną sprzedawał innym, a forsę dawał magikowi.

To była konkretna sztuczka. W manipulacji szklankami aktor podobno gdzieś nad morzem dorabiał do studenckiego utrzymania wcale niezły grosz. Dobry był. Ustawiał przed widzem trzy szklanki. Dwie skrajne otworami do góry. Środkową otworem w dół. Zadanie: dwoma ruchami ustawić tak, aby wszystkie trzy stały otworem do góry. Rzeczywiście, wolno, bardzo wolno, dwoma ruchami ustawiał szklanki tak, jak zapowiedział. Tak pokazywał trzy razy. Każdy następny na życzenie widza był już płatny, czyli sto gram czystej wyborowej. Barman opowiadał, że nie pamięta, żeby ktoś nie zrezygnował za piątym razem, czyli dwieście gram razy ileś tam złotych, mnożąc przez kilku ciekawych. Wynik bardzo opłacalny.

Inna sztuczka demonstrowana przy barze. Mistrz wyciągał z kieszeni pudełko zapałek, wybierał dwie zapałki, resztę dawał gościowi, prosząc, aby wziął z pudełka też dwie. Mistrz trzymał obie zapałki pomiędzy końcami palca wskazującego i kciuka. To samo miał zrobić widz. Sztukmistrz brał w dłoń napełniony "Pliską" kielich, zataczał tajemne kręgi i małymi łyczkiem zwilżał krtań. Zapałki dotąd stykające się łebkami do siebie wolniutko, w sposób wielce tajemny, zaczęły się od siebie oddalać. Cisza czarów. Niestety zapałki w palcach widza ani drgnęły. Prosił mistrza o powtórzenie. Barman dopełniał kieliszek prestidigitatora.

Zdarzało się, że przy barze siedziało paru panów i pokazywanie sztuk jako towaru wymiennego było utrudnione. Nasz mistrz i na taki układ miał sposób. Zaciekawionym demonstrował swoje magiczne umiejętności, po czym zapowiadał, że pokaże, "jak to się robi" tylko indywidualnie, ale… i tu wymownym spojrzeniem wskazywał na pusty kieliszek do koniaku. Barman znał ten gest i nalewał. Żarty magiczne ze znikającym papierosem, i to palącym się, czy magiczną kostką, na której ilość oczek zmieniała się wprost "na oczach" widza, były "opłacane" bezwzględnym nalaniem "Pliski" do pękatego kieliszka mistrza magii.

Sztuki, którą mistrz demonstrował na końcu pokazu, już nie zdradzał. Nawet za całą butelkę - miał takie propozycje - najprzedniejszego trunku, jakim dysponowała ta restauracja. Mistrz w sposób, oczywiście godny mistrza, tasował karty, co już wzbudzało podziw, po czym oddawał talię w ręce widza i głośno wymieniał nazwę karty, którą z dowolnego miejsca z talii wyciągał widz i podawał mistrzowi. Ten po otrzymaniu od widza trzech kart, demonstracyjnie, po kolei, pokazywał je. Zdumienie zebranych nie miało granic. Były to dokładnie te same trzy karty, których zażądał mistrz. Kielichy w górę. Oklaski.

Podobnie hucznymi brawami nagradzano mistrza, kiedy już zupełnie usatysfakcjonowany odpowiednią ilością kalorii liczonej w procentach nasycenia alkoholowego, mistrz magii, ale i aktor, recytował wyjątki XIII księgi Pana Tadeusza. Tu brawa były wprost frenetyczne. Naród kochał poezję.

Restauracja "Smakosz" niczym nie wyróżniała się spośród innych lokali tego typu. Wchodząc, najpierw zauważało się szatnię i siedzącego za ladą człowieka o specyficznej fizjonomii, powiedzieć by można - zamyślonego na smutno. Tylko oczy miał rozbiegane. Może dlatego, że ciągle musiał mieć ogląd na wierzchnie odzienia klientów. Może też z innych powodów? W każdym razie facet patrzył i wyglądało na to, że widział. Dziwne, ale wszyscy jemu podobni, czyli szatniarze polskich knajp, tak samo wyglądali i podobnie się zachowywali. Tłumaczyć to można chyba było identycznym przecież rodzajem pracy i określonymi obowiązkami, jakie musieli spełniać. W każdej restauracji to był Ktoś! Sprzedawał papierosy i zawsze miał camele, choć w kraju nie były osiągalne. Dla "swoich" miał też dolary niezbędne do zakupu atrakcyjnych towarów w pobliskim kiosku dewizowym w hallu "Grand Hotelu". Posiadał też informacje niezbędne dla znanych sobie przedstawicieli różnych grup, prowadzących na mieście interesy. Taka skrzynka kontaktowa.
Na ladzie pana szatniarza stał aparat telefoniczny, wielce pożądany w każdym mieszkaniu obywatela PRL-u. (...) Układ nierównowagi tych, co mają telefony w stosunku do tych, co ich nie mają, zwiększał frekwencję w lokalu gastronomicznym. Dziwoląg ekonomiczny? Ci bez telefonu grupowali się tam, gdzie on, ten telefon, był. Niestety, na palcach jednej ręki można by policzyć restauracje posiadające aparaty telefoniczne. W początkowych latach 60. XX wieku dzwonić można było z i do restauracji "Artystycznej" przy ul. Piotrkowskiej 19 (autor pamięta nawet numer tego telefonu 299-93). W "Halce", "Savoyu" i "Tivoli", jak też w szatni przy sali "Malinowej" w "Grand Hotelu" na ladzie u pana szatniarza stały owe cuda techniki. Tylko tam!

(...) Tuż obok szatni było WC. Oczywiście damskie i męskie. Pani Loda, władczyni tego przybytku, była osobą - jak mówili niektórzy - oczytaną, co znaczyć miało, że mądra! W ogóle była jakaś tajemnicza. Z personelem nie gadała. Jeżeli już, to z szatniarzem. Interesowali ją goście. Wygrała kiedyś zakład za całego tysiaka, kiedy to pan mecenas, rechocąc z samouwielbienia, zapytał: - Jak pani powie po angielsku, co znaczą litery WC, których pani tak pilnuje, daję pani tysiąc.

I musiał osioł dać. Odpowiedziała w języku słyszalnym tylko w radio BBC i to wprost z Londynu. Niestety pani Loda była krótko. Szatniarz, pytany o "babcię sraczową", bo takie było popularne określenie tego stanowiska pracy, robił mądrą minę i odpowiadał: - Panie, pan wiesz, kto to była?

Restauracja "Smakosz" nie była przybytkiem ani ostoją kuchni wyrafinowanej, serwującej dania, których sama nazwa przyprawiałaby człowieka o rumieniec ignoranta. Owszem, był kotlet de volaille, zwany przez zamawiających po prostu "dewolajem". Był też antrykot wołowy, który w "Malinowej", zresztą odległej od "naszej" restauracji o rzut czapką, przybierał już nazwę boeuf - entrecôte. Wykwintne danie po nazwą chateaubriand w tej samej "Malinowej", tutaj było już zwykłym befsztykiem wołowym w brązowym sosie z ziemniaczkami.

(...) Dzień za dniem mijał, zapisując historię zdarzeń nielicznymi tylko incydentami, które trudno byłoby nazwać sensacyjnymi. Najwyżej zdarzeniami o niewielkim zabarwieniu dramatycznym. Bo co to za tragedia, że Długi Janek walnął w szczękę Broniarza, który mu na Zielony Rynek, gdzie Janek miał stragan, nie te jabłka dostarczył i jeszcze cenę zawyżył? Sceną i to raczej śmieszną było, jak pan Wacek, znany łódzki handlowiec, spoliczkował publicznie znanego aktora, który raczył się "wyrazić" o damie widzianej z panem Wackiem w "Grandce". Akty takiej "samowoli restauracyjnej", jak relacjonował przywołanemu milicjantowi takie zdarzenie zawsze przytomny kelner Abram, kończyły się rozmowami stron w pobliżu szatni. Finałem było hasło rzucane przez jednego z uczestników: - Abramku, mój malutki, cztery piwa, cztery wódki. (Kelner o imieniu Abram był wyjątkowo niewysokiego wzrostu).

Ogólna wesołość przywróciła właściwą atmosferę restauracji "Smakosz" przy ulicy 22 Lipca w Łodzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki