Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Tango Milonga w restauracji Górniak

Jerzy "Krzywik" Kaźmierczyk
Dariusz Romanowicz
Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka zatytułowanej "Lorneta z meduzą", wydanej przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński (www.km.com.pl).

Górniak to dzielnica Łodzi zajmująca jej południową część, sławna z tego, że na końcu najgłówniejszej ulicy, czyli Piotrkowskiej, tuż za placem Reymonta, w roku 1934 - wtedy na placu Leonarda - wybudowano wielką halę targową. Budowla ta zadała "sznytu" wizerunkowi miasta, plasując go o parę oczek wyżej na liście osiągnięć gospodarczych naszego kraju. Dzielnica zaczęła nowe życie. Dotąd puste pole, zarośnięte krzakami, ożywało jedynie na moment przejazdu tramwajów na Chojny, do Pabianic i Tuszyna.

Hala radykalnie odmieniła charakter tej części miasta. Uzupełnieniem zmian była gruntowna przebudowa tego miejsca przez niemieckiego okupanta w 1942 roku. Zrobiono tu krańcówkę rozjazdową dla tramwajów miejskich i podmiejskich. Po wyzwoleniu miasta spod hitlerowskiej okupacji wzrosło zapotrzebowanie na towary konsumpcyjne każdego rodzaju. Przede wszystkim na żywność, ale też inne dobra materialne. Po okupacyjnej biedzie wszystkiego brakowało i wszystko można było sprzedać. Wokół hali targowej zaroiło się od przeróżnego rodzaju straganów, ludzi handlujących wprost z ręki i tych, co towar swój rozkładali na ziemi. Czego w hali nie można było kupić, było poza nią. Tu można było zyskać, kupując za grosze trefny towar, który przed chwilą był czyjąś własnością. Tu można było stracić ostatni grosz, ciułany latami na złote obrączki dla córki. Można było też dostać po mordzie, nawet za darmo.

Na Górniaku zawirował świat, wyrzucając na orbitę wszystko, co nie mieściło się w pojęciach ludzkiej tolerancji. Wyglądało na to, że więcej tu zła niż dobra. Tutaj podłość była powszechna i widoczna, bo byli tu niegodziwi ludzie. Takie środowisko przyciąga całe zło; jak magnes opiłki, czyli odpady. Ludzkie odpady. Tacy tu byli nawet w nadmiarze.

W środkowej części szeregu czynszowych kamienic zajmujących całą pierzeję ulicy Sieradzkiej, od ulicy Rzgowskiej do Piotrkowskiej, pod numerem 3 działała restauracja kategorii trzeciej, o nazwie jednoznacznie zaświadczającej, w jakiej znajdujemy się dzielnicy. Nazywała się "Górniak".

(...) Tu "żywe muzykanty grały", jak potwierdzała skwapliwie straganiarka pani Celinka. Nie jakieś tam patefony, jak na rynku, poza halą, obok strzelnicy wiatrówkowej, gdzie pan strzelniczy patefon na korbkę nakręcał i do tańca na dechy zapraszał. W niektóre miesiące w restauracji "Górniak" przygrywała prawdziwa orkiestra. Była harmonia na sto dwadzieścia basów, był duży bęben, ozdobiony blaszanymi talerzami i muzykant na dużych skrzypcach zajadle szarpał struny. Podobny do cygana pan skrzypek rzewnie grywał tanga, najlepiej lubiane przez miejscowe dziewczyny. Przytulić można było się do chłopaka. Fajny był trębacz. Grał najgłośniej i jakoś tak dziwnie, że nogi same rwały się do tańca. Miał ksywkę "Melo". Szczególną uwagę pań zwracał akordeonista. Młodzieniec o urodzie i wyglądzie dziecka, chociaż musiał chyba mieć skończone 18 lat? Grało dziecko na białej harmonii (choć uczył się fortepianu, ale takiego tu nie było), która prawie że zasłaniała mu twarz. Posadzony pod kaflowym piecem, jakby mu zimno było, grał pięknie! Widok tak rozczulający, że dwie panienki praktykujące w wolnym zawodzie usług miłosnych wzięły tego aniołka - jak mówiły - pod opiekę. Jako że był z miasta Krakowa, załatwiły mu mieszkanie w tym samym domu, w którym obie mieszkały. Po skończonej robocie w knajpie jedna z pań zawsze odprowadzała harmonistę do domu, ażeby mu się jakaś krzywda po drodze nie stała. Podkarmiały kruszynkę domowymi obiadami i w ogóle miało "dziecko" raj na ziemi. Pozostali tylko zazdrościli.

Hala targowa, wolny rynek z jego klientami, restauracja kategorii trzeciej z orkiestrą w tle - wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś emocjonalnego napięcia, które w każdej chwili mogło rozładować się w groźnej bójce ulicznej. Druga restauracja, o nazwie "Gwarna", zlokalizowana przy placu Reymonta 1-2, całkiem niedaleko od restauracji "Górniak", zresztą bardzo podobne były do siebie w stylu i obyczajach, razem kumulowały wszystkie strachy, które w podświadomości okolicznych mieszkańców kazały się bać. Czaił się syndrom nakręconej sprężyny w mechanizmie porządku publicznego. Nawet drobny incydent mógł zakłócić stan spoczynku tego układu. Mogło to w każdej chwili uruchomić walec złych i paskudnych w skutkach zdarzeń. W ludziach bowiem kumulowała się złość, a do tego mieli parszywe charaktery, które wyzwalały się bardzo łatwo w specyficznej atmosferze tego środowiska.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Tu spokojnie nie było, no chyba że w godzinach południowych. Pora obiadowa integrowała wszystkich głodnych i spragnionych: trzeba zjeść i napić się, a ewentualnie dopiero później "się zobaczy, komu należy dać po pysku". Oczywiście, że w restauracji jadali tylko ci z największych straganów. Właściciele płachetek rozłożonych z towarem wprost na ziemi, a nawet własnych straganów, czyli desek na dwóch kobyłkach (stojaki drewniane podpierające blat, np. stołu - dop. autora), pałaszowali pajdę chleba ze szmalcem, popijali kompotem z litrowej butelki i dalej stali nad swoim handlem. Nie było też wyraźnie wzmożonego ruchu o ściśle określonej godzinie. Ludzie rynku jadali różnie. Jak "szedł" interes, jadło się później albo wcale. Dobry biznes, szczególnie ten "lewy", należało oblać, bo tak nakazywał zwyczaj kupiecki, a ten "górniakowy" był obowiązkowy. Na początek lorneta z meduzą, a później ewentualnie brizole z pieczarkami w obstawie wódki czystej, koniecznie tej w zalakowanych butelkach. Popitka? Jak najbardziej,
chociaż ciągle były deficyty w dostawie i w knajpach lemoniada była reglamentowana. Do pół litra czystej - dwie butelki.

Najlepiej "schodziły": pomidorowa, grochówka i zalewajka z wkładką energetyczną, znaczy się z kawałkiem kiełbasy zwyczajnej. Z dań drugich prym wiodły kotlety schabowe z "ziemniakami w płynie", jak pan Zygmunt ze straganu z częściami samochodowymi nazywał ziemniaki purée. Schodziły też dobrze dewolaje. Desery były dwa. Kompot z truskawek i kompot z jabłek.

Prawdziwe życie restauracji "Górniak" z własną orkiestrą taneczną (orkiestra grała, nie tańczyła!) zaczynało się właśnie wtedy, kiedy przystojny skrzypek podobny do cygana nabijał stopą rytm, tupiąc w podłogę. Raz-dwa-trzy, aż do pięciu i wszyscy unisono (to po włosku), czyli razem, grali Tango milonga (...).

Zaczynał się bal na Sieradzkiej w restauracji "Górniak". Słowa "bal" w anturażu tej restauracji w żaden sposób nie kojarzyło się z piękną salą ze stiukowymi ozdobami pod sufitem i marmurami dookoła. Również nie z pięknymi panienkami w sukniach długich od dołu, że nic nie było widać, i bardzo krótkich od góry, gdzie widać było wszystko. Zdecydowanie trudno było sobie wyobrazić panów we frakach, drepcących wokół ślicznych panienek na tutejszej podłodze pokrytej linoleum w kolorze szaroburym. Miejsce do tańczenia, przed orkiestrą, wyłożone było parkietem.

Tutaj nie grano walca Nad pięknym, modrym Dunajem, który na prawdziwym balu tradycyjnie zapraszał do tańca wszystkie pary. Tutaj należało zagrać tango, które ośmielało tancerzy, bo kroki taneczne były łatwe. Raz na raz, nogi w kolanach proste - instruowała panna Lodzia swego partnera. Gdy przypadkiem zdarzył się walc, instrukcja była zresztą podobna. Wyglądało to tak, jakby facet tańczył na szczudłach.

(...) Wieczorową porą sala restauracji "Górniak" przybierała odświętny wygląd. Może dlatego, że stoły nakrywano białymi obrusami, wykrochmalonymi na sztywno (mniej się brudziły), a zapalone kinkiety, choć dawno nieodkurzane, bo i tak nieużywane, stwarzały świąteczne nastrój. Trzy panie kelnerki dzisiaj wyfiokowane z fryzurami piętrowo ondulowanymi, zabarwionymi na fioletowo, czaiły się za drzwiami kuchennymi, wypatrując gości, orientując się od razu, czy dzisiaj będzie młócka normalna czy też bardziej wzmożona.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Pani Jadzia, szefowa od kibli, wieczorem, kiedy były dancingi, ubierała się inaczej. Normalnie nosiła strój służbowy, czyli wzorzysty fartuch z rękawami, szczelnie opinający sylwetkę. Na dancing ubierała białą bluzkę i czarną spódnicę, przy czym ze względów BHP na nogach miała gumiaki. Pani Jadzia pyskata była. Nie należało się jej przeciwstawiać. Za złotówkę dostawał facet równo pocięte kawałki gazety do określonej czynności. Panowie protestowali. - Pani Jadziu, ja chcę ten drugi papier.

- To jest dla panienek. Wy to możeta sobie dupy gazetą wycierać.

- Pani Jadziu! "Głosem Robotniczym"?

Normalnie, jak każdego wieczoru, główną straż obyczajowo-porządkową stanowiła pani kierowniczka. Zapora nie do przebycia. Niby mur chiński podwyższony murem Hadriana broniła swojego królestwa, stojąc tuż za wejściowymi dwuskrzydłowymi drzwiami na sprężynach (same się zamykały), lustrując chłopaków, czy aby zbyt dużo półlitrówek za pazuchą nie wnosili. Na noże sprężynowe i meksykańskie brzytwy nie zwracała uwagi. Odważna była na tyle, że potrafiła największego chojraka z Suwalskiej walnąć "blachą" w czoło. Nie odważyłaby się jednak zabrać "kosy" nawet małemu skarłowatemu Zyziowi z ulicy Poznańskiej. Pijanych również nie wpuszczała. Nawet ukrytego wśród trzeźwych kolesi wypatrzyła. (...)

Orkiestra gra Tango Milonga. Panowie już stoją przed wcześniej wypatrzoną panną a przed najładniejszą, nawet dwóch. Zaiskrzyło tylko na moment. Miejscowi znali swoje miejsce w szeregu. Szef "Caban" lub najlepszy w bojach "Ślepak" mieli pierwszeństwo do wybranej. Jakiś przyjezdny zagubiony w obcym terenie koleś orientował się, co jest "grane" i skromnie czekał, aż miejscowi "pozałapują się" na tańce w parach mieszanych.

W restauracji "Górniak" nie było żadnej ochrony i jakiegoś porządkującego faceta, co to by wyprowadził rozrabiakę za drzwi i nawet w mordę dał. Wtedy nieznane było stanowisko pracy pod nazwą wykidajło. W bardziej luksusowych lokalach gastronomicznych bywał człowiek najmowany do takiej roboty. Stał zwykle w szatni, a że posturę miał tragarza portowego, nawet pijany rozrabiaka miarkował się i starał się przybierać postawę jak najbardziej pionową. Takie stanowisko pracy notowane było w dziale personalnym firmy jako pomocnik szatniarza.

W restauracji "Górniak" wszystkie te role spełniała pani kierowniczka. Zatrudnienie wykidajły mijałoby się z celem i poza tym nie było takiego etatu w gastronomii polskiej. Ciekawe, co zrobiłby taki pracownik, kiedy wchodziłaby do knajpy banda Cabana czy Matrosa? (...)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki