Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małgorzata Wolańska: Praca w teatrze była moim marzeniem

Małgorzata Mijas
"Spełniam się w każdej roli" - mówi Małgorzata Wolańska
"Spełniam się w każdej roli" - mówi Małgorzata Wolańska arhiwum teatru
Z Małgorzatą Wolańską, aktorką Teatru Lalek Arlekin, o trzydziestoleciu jej pracy artystycznej, życiu na scenie, pracy z marionetkami, wspomnieniach i planach na przyszłość rozmawia Małgorzata Mijas:

W tym roku obchodzi Pani jubileusz pracy artystycznej...
Aż nie chce mi się wierzyć, że to już 30 lat, bo ja się czuję, jakbym miała właśnie tyle. To niesamowite! Teraz w zespole mam kolegów, którzy nie mają tylu lat, ile ja już przepracowałam. Ostatnio rozmawialiśmy, że kiedy niektórzy z nich mieli roczek, to ja już dawno byłam na scenie.

To jest czas podsumowań, refleksji, czy raczej zmian, czas na nowe projekty?
Jest to rzeczywiście czas podsumowań, zmian i ciągle jeszcze czas na nowe projekty. Lubię to, co robię i wykonywanie tego zawodu jest spełnieniem moich marzeń. Jest to ogromna część mojego życia, poza życiem rodzinnym chyba najważniejsza. Natomiast jest to też czas refleksji... Ciągle mam w sobie bardzo młodą osobę, czasem małą dziewczynkę, natomiast ciało z wiekiem ma swoje różne ograniczenia, które powodują zastanowienie, czy to nie czas, by zatrzymać się, zwolnić troszeczkę, czy to nie pora, by pomyśleć o czymś innym, co będę robiła, jeżeli już rzeczywiście fizyczność ograniczy mnie tak bardzo, iż praca na scenie stanie się niemożliwa. Ale koledzy mówią, że nawet na wózku będą mnie wozić po scenie (śmiech).

Z tego, co Pani mówi, można wywnioskować, że atmosfera w zespole jest wyjątkowo dobra...
Tak, to jest niezwykłe, dla mnie szczególnie, ponieważ po zawirowaniach jakie dotknęły nasz teatr mniej więcej dwa lata temu, kiedy nastąpiły wielkie zmiany, mamy zupełnie nowy garnitur ludzi. Są to ludzie młodzi, mniej więcej w wieku moich dzieci. Wobec czego ja w garderobie jestem seniorką, wszystkie moje koleżanki są w wieku mojej córki. Ich zapał, młodzieńczość udziela się mojej osobie. Rzeczywiście, atmosfera jest bardzo sympatyczna. I ta energia... Nie sposób się jej oprzeć.

Jak się zaczęła Pani przygoda z Teatrem Arlekin i z teatrem w ogóle?
Teatr był moim marzeniem od początku. Nie udało mi się jednak dostać do łódzkiej szkoły teatralnej. Dostałam się na psychologię, ale oczywiście pasje aktorskie rozwijałam w studenckich teatrach, potem zdawałam jeszcze raz do łódzkiej "filmówki", po pierwszym roku i też się nie udało. Wtedy byłam bardzo zakompleksioną dziewczyną, która miała mnóstwo w sobie, a nie wiedziała jak to pokazać. Ten zawód wymaga ekshibicjonizmu, gotowości, otwartości. Wtedy byłam bardzo pozamykana, ale czułam, że to jest miejsce dla mnie, że mam potencjał. Kończyłam powoli studia. I pewnego dnia okazało się, że najpierw w Pinokiu, potem w Arlekinie jest nabór adeptów. Wtedy absolwentów szkół teatralnych lalkarskich było jeszcze niewielu, a teatrów lalek w Polsce dużo, więc przyjmowano tak zwanych adeptów, ludzi którzy, mieli jakiś potencjał i można ich było oszlifować na miejscu, przygotować do zawodu. Wtedy poszłam do Teatru Pinokio i dostałam się, ale okazało się, że nie mogłabym jednocześnie studiować, więc odłożyłam myśl o teatrze.

Na długo?
Na czwartym roku, czyli pod koniec psychologicznych studiów, okazało się, że w Arlekinie jest taki sam nabór i pomyślałam, że to jest może ten moment. Ówczesny dyrektor Arlekina planował założenie małego studium teatralnego. Chciał przyjąć grupę młodych ludzi. Powiodło mi się. Dyrektor przyjął wtedy osiem osób, cztery dziewczyny i czterech chłopaków. Mieliśmy tutaj zajęcia identyczne, jak te w szkole teatralnej i oczywiście od razu pracę. Bo zostaliśmy natychmiast zaangażowani do spektakli. A nic tak nie kształtuje umiejętności, jak właśnie praktyka i praca. Po trzech latach terminowania pod okiem starszych kolegów-aktorów zdawaliśmy egzamin. Zrobiliśmy coś na kształt dyplomu, tak jak się to odbywa w szkołach teatralnych. Równolegle napisałam pracę magisterską na mojej uczelni, z dużym trudem, bo już całym sercem byłam w teatrze. Dyplom psychologa leży do dzisiaj w szufladzie.

Powiedziała Pani, że teatr był pani marzeniem, ale czy właśnie teatr lalek konkretnie?
Tak szczerze mówiąc, myślałam wtedy, że może jest to początek czegoś innego, że może potem otworzą się dla mnie wielkie sceny dramatyczne, ale to jest zawód, w który się wsiąka. Dla mnie to jest teatr dający nieprawdopodobne możliwości, bo jest to teatr plastyczny, nic nas tutaj nie ogranicza. Lalka daje dużo większe możliwości. Na świecie jest to teatr dla dorosłych, u nas stał się teatrem dla dzieci, tym "gorszym" rodzajem teatru.

Ma Pani w pamięci zachowane pierwsze wspomnienia związane z łódzkim "Arlekinem"?
Mam dosyć zabawne wspomnienie związane z pierwszą moją premierą w tym teatrze. Jestem osobą punktualną. Tutaj w teatrze dla wszystkich było oczywiste, że na spektakle przychodzi się odpowiednio wcześniej, ale mnie nikt o tym nie poinformował. Nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, w garderobie wybuchła panika, a ja na premierę przyszłam punktualnie i byłam bardzo zdziwiona, że wszyscy panikują. To były moje teatralne początki. Starsi koledzy pomagali poznać zasady funkcjonowania teatru, zwyczaje, a nawet przesądy. Spędzaliśmy z kolegami bardzo dużo czasu, w zasadzie mieszkaliśmy w teatrze, żyliśmy nim. Dużym przeżyciem było to, jak pierwszy raz asystowałam w spektaklu lalkowym za parawanem, bo tak się kiedyś grywało, kukłami w "Kopciuszku" i w pewnym momencie starszy aktor dał mi w trakcie spektaklu swoją lalkę do potrzymania, on dalej mówił tekst, a ja ją miałam animować. Byłam sparaliżowana, ale przeszczęśliwa.

To jest magia, ożywianie przedmiotu, by stał się żywym bohaterem...
To jest magiczne. To wymaga włączenia wyobraźni i upersonifikowania tego przedmiotu i wyobrażenia sobie, co on mógłby zrobić, gdyby mógł fruwać, poruszać się, czuć i tak dalej. To głównie wyobraźnia, ale też przenoszenie naszej ludzkiej motoryki na lalkę. W teatrze lalek może zdarzyć się wszystko, można zagrać liść, stół, ogon smoka. Ludzie sobie wyobrażają, że ponieważ gramy dla dzieci, to jesteśmy infantylni. Nie prawda. Dziecko jest bardzo wymagającym widzem i fałsz wykryje bardzo szybko. Dzieci nie chcą słuchać tego, w co nie wierzą, naszym zadaniem jest przekazanie prawdy. Nawet czarownicy trzeba nadać jakieś cechy, które byłyby wiarygodne i pociągnęły by małego widza w świat wyobraźni teatralnej i spektaklu, trzeba ich zaczarować.
A czy pamięta Pani jakieś wpadki podczas spektaklu?
Zdarzają się różne historie. Często jak gramy marionetkami na długich niciach, zdarza się, że nitka się zaplącze i wtedy możliwość ruchu jest znikoma. Czasem się zdarzy, że złączą się dwie lalki, które miały wyjść w dwie różne strony i nagle trzeba coś zaimprowizować, żeby usprawiedliwić to, że muszą wyjść ze sceny razem. Jeżeli śpiewamy i mówimy do mikroportu, to nie ma możliwości poproszenia kogoś o pomoc. Czasami wierszowany tekst wyleci nagle z głowy i trzeba szybko coś powiedzieć i z tego czasami wychodzą przezabawne historie.

Które spektakle wspomina Pani najcieplej?
Sporo jest takich spektakli, które bardzo lubiłam. Muszę powiedzieć, że bardzo dużo zawdzięczam mojemu pierwszemu dyrektorowi, Staszkowi Ochmańskiemu, który bardzo we mnie wierzył, zaufał mi, dawał mi dużo pracy i stawiał poprzeczkę coraz wyżej. Potem zaczęły się bardziej skomplikowane spektakle, pojawiły się marionetki, które pokochałam. To jest moja ulubiona technika.

Czy ćwiczyła Pani w domu, jeszcze jak dzieci były małe?
Nie było innej możliwości. Mam dwoje dzieci. Kiedy postanowiłam wrócić do pracy po ich urodzeniu, zdarzało się tak, że przyprowadzałam dzieciaki do teatru, bawiły się w garderobie klockami, a ja grałam na scenie. Znały wszystkie piosenki, bo ćwiczyłam je zawsze w domu, śpiewając im na dobranoc. Do tej pory są na każdej premierze, już jako dorośli ludzie. Myślę, że mieli fajne dzieciństwo. Często czytałam im scenariusze i bardzo dużo bajek. Czasami widząc, że jakaś bajka szczególnie podoba się moim dzieciom, myślałam potem o tym, żeby zrealizować ją w swoim prywatnym Teatrze Malutkim. Potem okazywało się, że "Historia różowego wujka" która była jedną z ulubionych bajek moich dzieci, rzeczywiście została tutaj wystawiona.

Czym są dla Pani nagrody i wyróżnienia?
Nigdy nie przywiązywałam uwagi do tego, by zbierać wycinki z prasy, zdjęcia. Zachowałam jakieś statuetki, maska wisi gdzieś w domu, ale żałuję, że nie stworzyłam archiwum, które mogłabym pokazać wnukom. Ale te wyróżnienia są dla mnie motywujące. Są wyrazem tego, że to, co robię, ma sens. Zawsze mam obawę, czy to, co robię, się spodoba, czy dobrze poprowadziłam rolę, czy się uda. Najbardziej cieszą mnie nagrody za role epizodyczne, to mi daje wiarę w to, że nawet najmniejsza rola, do której ma się poważne podejście, ma znaczenie. Tak było z "Operą za trzy grosze", w której
gram epizod i to on został doceniony. To było dla mnie ogromne zaskoczenie.

Zaangażowanie w rolę wychodzi naturalnie, czy jest to poświęcenie?
Ten zawód w ogóle jest rodzajem wyrzeczenia, poświęcenia, taką służbą, ponieważ to zabiera tak dużo czasu, że trudno inaczej na to patrzeć. Jeżeli człowiek się nie spełnia w tym zawodzie to to nie ma sensu, byłoby potwornie uciążliwe. Nie wyobrażam sobie, że miałabym teraz wykonywać zawód psychologa. Nie mogłabym tego robić uczciwie, dlatego, że nie można włożyć tyle samo serca w dwie różne dziedziny. Po prostu to serce się oddaje jakiemuś zawodowi i tam ono powinno być, bo jak się zabierze kawałek tego serca, to już nie będzie to samo.

W jakich rolach Pani się czuje lepiej - w rolach dramatycznych czy komediowych?
Ja się spełniam w każdej roli. Na początku mojej kariery grałam królewny, amantki, dopiero role charakterystyczne, które przyszły z wiekiem, dają większe możliwości, a poza tym uwielbiam role komediowe i kabaret.

Jakie ma Pani plany na najbliższy czas?
W Piotrkowskim Domu Kultury, który jest filią Teatru imienia Jaracza, który stawia także na edukację, będę realizować spektakl dla dzieci z tamtejszymi, młodymi aktorami. Bardzo często gram w Piotrkowie. Cieszę się też, że publiczność piotrkowska mnie doceniła, dostałam bowiem Złotą Busolę. To nagroda dla osoby, która krzewi kulturę i zapoznaje dzieci z teatrem. I właśnie w Piotrkowie będę realizować spektakl jako reżyser. To będzie "Różowy wujek". Premiera w kwietniu. Tutaj, w Teatrze Arlekin, przystępujemy natomiast do realizacji "Tymoteusza wśród ptaków" w reżyserii Stanisława Ochmańskiego. Jestem asystentem reżysera i będę pomagała przy tworzeniu spektaklu. W Teatrze Malutkim, który prowadzę, też planujemy premierę. Nieśmiało także myślę o zrobieniu doktoratu.

Czy miewa Pani jeszcze tremę przed spektaklami?
Zawsze mam tremę, niezmiennie. Moment przedpremierowy zwłaszcza to nieprawdopodobna trema, ale też fantastyczna adrenalina. W momencie wyjścia na scenę, po pierwszych trzech kwestiach, stres jednak odpuszcza. Zawsze bardzo przeżywam moment, kiedy czekam za kulisami na odsłonięcie kurtyny. Czasem zamykam oczy i myślę, że jestem szczęśliwa, że jestem tu, gdzie chcę być.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki