Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Gortat: Z Maćkiem Lampe na boisku się dogadamy, a na treningu... pozabijamy

rozm. Marek Kondraciuk
Marcin Gortat świetnie czuje się w roli animatora campów
Marcin Gortat świetnie czuje się w roli animatora campów Paweł Łacheta
Z Marcinem Gortatem, koszykarzem Phoenix Suns, wychowankiem ŁKS rozmawia Marek Kondraciuk.

Marcin Gortat Camp wrócił do kolebki. Co sprawiło, że po roku znów zorganizował Pan imprezę w rodzinnym mieście?

Miasto wyszło z inicjatywą, zrobiło pierwszy krok do przodu i to bardzo miłe. Raz na jakiś czas w każdym mieście trzeba zrobić przerwę. W ubiegłym roku była w Łodzi, a w tym jest w Lublinie i Płocku. Wracamy do Łodzi, do Warszawy, w Krakowie też były campy, a teraz jest przerwa. Cieszę się, że Urząd Miasta współpracuje z fundacją MG13 i z naszą szkołą. A poza tym nie ma to jak być w domu, na sali na której to wszystko się zaczęło. To w Parkowej spotkaliśmy się pięć lat temu po raz pierwszy, mieliśmy pięćdziesiąt dzieciaków i jedynymi nagrodami były woda mineralna i banany. Dzisiaj Marcin Gortat Camp rozrósł się do niesamowitych wymiarów, mamy gości z NBA w roli trenerów.

Czy na campach pojawiają się koszykarskie perełki?

Dwa lata temu znalazłem dwóch chłopców, którzy teraz mieli dotrzeć do nas w Warszawie lub Sopocie i powiedziałem, że kiedyś będą mi podawać piłki na meczu reprezentacji i zagramy tak zwanego pick and rolla. Teraz widzę w Łodzi dziewczynkę, Weronikę Hipp z Ostrowa, która pewnego dnia może wspaniale ułożyć sobie życie dzięki koszykówce. W nagrodę dostała komputer, bo to co robiła z piłką było niesamowite. Wystarczyło dwadzieścia minut i podeszli do mnie najpierw Jared Dudley, a za chwilę Neal Meyer i wypowiedzieli takie samo zdanie: spójrz na tę dziewczynę, co ona wyczynia! Miałem wrażenie, że jest dzieckiem koszykarskich gwiazd nad gwiazdami Lisy Leslie i Kareema Abdula Jabbara. Takie perełki się trafiają.

A czy są uczestnicy pierwszych campów, którzy zaistnieli już w koszykówce?

Z drugiej edycji campu mamy trzech chłopaków, którzy dostali się do reprezentacji Polski do lat szesnastu. Oczywiście nie twierdzę, że ja ich uczyniłem koszykarzami, albo że dzięki campowi olśniło ich i zostali zawodnikami. Chodzi tylko o sam fakt, że byli na campie i może czegoś się tu nauczyli, może udało mi się przekazać im jakąś cząstkę mojego doświadczenia i coś podpowiedziałem, a oni starają się to wykorzystać.

Czy campy jakoś Pana zmieniają, modyfikują pańskie spojrzenie na koszykówkę?

Oczywiście, zmieniam się jako zawodnik, jako lider i zmieniam się także jako nauczyciel. Myślę, że z roku na rok jestem bogatszy o doświadczenia z campów. Przy okazji tych imprez często słyszę pytanie: czy basket idzie w dobrym kierunku? Możemy budować tysiące programów, tysiące systemów, ale jeśli nie będziemy wsparci finansami, wsparci sponsorami, partnerami, to nic się nie uda. Gdyby nie partnerzy, którzy są ze mną, z fundacją MG13 to robienie campów, z takimi nagrodami i z takim rozmachem, nie byłoby możliwe.

Pokusiłby się Pan o uogólnienie, jaka młodzież trafia na Marcin Gortat Camp?

Uczniowie są coraz bardziej wymagający, ale bywają coraz bardziej cwani. Nie da się ukryć, że wielu było już na moim campie, albo dostało informację, co na takim campie można robić. Czasem mam wrażenie, że niektóre dzieci chcą tylko szybko przelecieć przez camp, aby doczekać się nagrody, albo naszej rozmowy, która jest chyba najbardziej popularnym punktem programu zajęć. Ale na szczęście są i dzieci, które nie chcą kończyć campu wraz z ostatnim gwizdkiem, dla których nasze spotkanie jest za krótkie. Kiedyś byłem jednym z nich i dobrze pamiętam, jak chciałem dłużej zostawać po treningu, ale nie mogłem, bo gaszono światło w hali. Jeśli więc stworzymy młodzieży lepsze warunki, to większość będzie chciała ćwiczyć całymi godzinami i nie znudzi się koszykówką. Mam nadzieję, że doczekam takiego czasu.

W łódzkiej koszykówce pojawił się pochodzący z Łodzi, tak jak Pan, Maciej Lampe. Jest twarzą basketmanii, spotyka się z młodzieżą, robi pokazowe treningi. Jest szansa na wasz wspólny projekt?

Maciek ma swoją wizję i ja swoją. Ja mam pewne reguły i pewne nawyki, zasady które lubię wdrażać i pilnować. Maciek ma swoich ludzi, z którymi zaczął współpracę i ma swoje projekty. Prawda jest taka, że dzisiaj ja Maćka za bardzo nie potrzebuję, to raczej on bardziej potrzebuje mnie. Jeśli mielibyśmy coś robić, to tylko i wyłącznie na moich regułach, z moimi ludźmi, z moją organizacją. Nie sądzę, żeby ludzie Maćka się na to zgodzili. Cieszę się, że Maciek wyszedł z takimi inicjatywami. To jest wyłącznie z korzyścią dla niego, dla miasta i dla polskiej koszykówki. Im więcej, tym lepiej. Być może nadejdzie taka chwila, że połączymy nasze siły i wystąpimy razem w jakimś projekcie. Na razie jednak nawet nie rozpoczęliśmy rozmów więc trudno coś więcej powiedzieć. Proszę nie zapominać jednak, że Maciek Lampe i Marcin Gortat to są dwa silne samce alfa, każdy lubi dominować. Prawda jest taka, że czasami to małe jeziorko może być za małe dla nas dwóch. Na boisku się jednak dogadamy. A na treningu się... pozabijamy!

Zaangażował Pan nie tylko swoje emocje, ale i swoje pieniądze w koszykówkę w ŁKS. Jaki jest pana pogląd, z amerykańskiej perspektywy: dlaczego się nie udało?

Głównym problemem w sporcie i to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie są finanse. Nie ma zaplecza finansowego, nie ma wsparcia, nie ma partnera, to nie będzie wyniku. ŁKS nie był produktem, który można było dobrze sprzedać jako pakiet reklamowy, taki na którym sponsor mógł coś osiągnąć.

Gdzie jest Pan bardziej popularny: w Polsce czy w USA?

Większą popularnością cieszę się w Stanach. Tam koszykówka jest w mediach dzień w dzień. W Phoenix trudniej mi przejść ulicą i dlatego nie chodzę tylko jeżdżę autem. W Phoenix jest zresztą za gorąco, żeby chodzić. W Polsce chodzę i widzę, że niektórzy nawet jak mnie rozpoznają, to krępują się podejść.

A jakim autem jeździ jedyny Polak w NBA?

Porsche Panamera 4S. Mój agent, zanim jeszcze został moim agentem, powiedział mi: mam nadzieję, że agent który cię reprezentuje upewni się, że jeździsz Porsche. Gdybym ja cię reprezentował, to i ja i ty jeździlibyśmy Porsche. Coś w tym jest, bo ja mam Porsche, a on sobie wkrótce kupi.

W garażu ma Pan podobno jeszcze BMW M5, Landrovera i Mercedesa S65 AMG. Dużo wydaje Pan na mandaty?

Wcale! Czasem mam ciężką nogę, ale jeżdżę rozważnie. Lubię wystartować szybko, ale prędkości dozwolonej na ogół nie przekraczam.

W życiu osobistym stabilizacja. W Łodzi towarzyszy Panu Anna Kociuga, z którą jesteście razem od czterech lat.

Ania to moja ostoja. Zawdzięczam jej co najmniej połowę mojego sukcesu w NBA.

Jak co roku kibiców emocjonuje problem, czy zagra Pan w reprezentacji. Przyznaję, że w ubiegłych latach denerwujące były spekulacje na temat ubezpieczenia i enigmatyczne komunikaty PZKosz. Czy związek zapłacił już za polisę?

Niestety, nie mogę na to pytanie odpowiedzieć.

Trenerowi Dirkowi Bauermannowi odpowiedział Pan: tak?

Owszem. Po raz pierwszy dostałem powołanie na piśmie. Oprawię je w ramkę i zawiśnie u mnie w biurze, bo to pierwsze od sześciu lat. Może któregoś dnia pokażę je dziecku, żeby uwierzyło mi, że grałem w reprezentacji Polski. Nie po to występowałem w eliminacjach, żeby teraz nie zagrać w finałach. Będę na zgrupowaniu kadry od pierwszego dnia. Jedyny problem jest taki, że w trakcie przygotowań będę musiał na jakiś czas wyjechać. Mam jeszcze delikatne powikłania w kontuzjowanej stopie. Zakres ruchu jest jeszcze trochę ograniczony. Nad ranem czuję zawsze ból i czeka mnie jeszcze rehabilitacja, ale mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Reperował mnie lekarz Phoenix Suns dr Carter, wybitny specjalista, ale rehabilitację prowadzi nasz fizjoterapeuta Tom Mayers, genialny człowiek, niesamowita wiedza. Na pewno jednak będę w dobrej formie i w Słowenii zagram na sto dziesięć procent.

Jakie ma Pan oczekiwania w EuroBaskecie?

Ostatnie sześć lat nauczyło mnie, a raczej nauczyli mnie dziennikarze, że nie należy nadmiernie pompować balonu nadziei i szczerze mówiąc nie mam konkretnych oczekiwań. Pojedziemy na EuroBasket i zobaczymy, jak to wyjdzie. Nie możemy stawiać sobie konkretnych celów. Jedziemy wygrać każdy mecz, a na końcu ocenimy, czy odnieśliśmy sukces, czy doznaliśmy porażki.

Pojawienie się w Phoenix Sun z draftu 20-letniego Ukraińca Alexa Lena z Maryland zmieniło Pana pozycję w zespole?

Sprawiło, że powstał znak zapytania. Są pogłoski, że mogę przejść do Oklahomy, San Antonio, ale naprawdę nie zwracam na to uwagi. Najbardziej denerwujące są SMS-y i telefony od znajomych z pytaniem czy już przeszedłem. Przejście z Phoenix do innego klubu na pewno będzie dla mnie awansem, a nie degradacją, bo z tak słabej drużyny nie mogę już przejść do gorszej.

Aleksiej Len to talent, 218 cm wzrostu, wielkie nadzieje.

Alex jeszcze jest młodym zawodnikiem i na dodatek z kontuzją. Trochę mu jeszcze brakuje do tego, żeby dojść do tego poziomu, na którym ja teraz jestem. Przed nim jeszcze daleka droga, która może go złamać. Jedno jest pewne: jadę tam grać, a nie siedzieć na ławce i mam nadzieję, że już na pierwszym treningu Ukrainiec pozna "Polską maszynę".

Rozmawiał: Marek Kondraciuk

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki