Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Fajbusiewicz dalej podąża śladami niewykrytych zbrodni

Anna Gronczewska
Krzysztof Szymczak
Rozmowa Z Michałem Fajbusiewiczem, znanym dziennikarzem telewizyjnym prowadzącym wiele lat „Magazyn kryminalny 997”, rozmawia Anna Gronczewska

Liczył pan kiedyś, ile spraw pomógł rozwiązać policji?

Ponad 200, a zatrzymano około 300 przestępców. Chodziło między innymi o gangi, zorganizowane grupy przestępcze. Nie lubię jednak mówić o statystykach. Jeśli bowiem dzięki telewidzom uda się zatrzymać jednego przestępcę w roku, to to już jest sukces.

Są sprawy, które najbardziej utkwiły panu w pamięci?

Na pewno te dotyczące dzieci. Zbrodnie popełnione na nich są najbardziej wstrząsające. Dzięki publikacji w programie przyspieszono na przykład zatrzymanie seryjnego mordercy. Został rozpoznany przez sekretarkę w jednej z poznańskich szkół. To sprawa z lat dziewięćdziesiątych. Trudno było go zatrzymać, bo był to tzw. kroczący morderca. Poruszał się po kraju pociągami. Sprawiał wrażenie normalnego człowieka, trudno było go zlokalizować. Zamordował piątkę dzieci, miał dwa usiłowania zabójstwa. Tkwią mi też w głowie sprawy, których nie udało się rozwiązać. Z tego zrobiłem cykl „Akta Fajbusiewicza”. Można go oglądać w Crime & Investigation Polsat. Wróciłem tam do dwóch spraw z Łodzi: niewyjaśnionych zaginięć łódzkich dziennikarek Barbary Chrzczonowicz i Iwony Mogiły-Lisowskiej. Opowiadam w tym programie także o zabójstwie Izy z Gdyni i tajemniczym zabójstwie nauczycielki z Poznania. Dokonano go na oczach trzyletniej córeczki...

W jednym z pana programów zagrał morderca...

Tak, realizowaliśmy go na warszawskiej Pradze. Było to zabójstwo dziennikarza radiowego. Morderca, po odbyciu kary, już dawno wyszedł na wolność.

Podobno tego dziennikarza zabili przypadkowo?

Tak. Ukradli mu papierosy i 4 złote. Nic więcej przy sobie nie miał. Było to po imprezie andrzejkowej. Dziennikarz sporo na niej wypił, a potem pomylił autobusy. Wylądował na Pradze, z którą nie miał nic wspólnego. Tam zauważyła go grupa nastolatków. Liczyli, że coś ma, a był łatwą ofiarą, bo znajdował się pod wpływem alkoholu. Ale dziennikarz zaczął się bronić i przyłożyli mu płytą chodnikową. Przeprowadzaliśmy potem rekonstrukcję tej zbrodni i spóźniliśmy się na plan. Była ostra zima, statystami mieli być uczniowie liceum praskiego. Ale gdy przyjechaliśmy, to tych chłopaków już nie było. Zjechały radiowozy, wóz transmisyjny. Wokół zgromadzili się ludzie. Wśród nich była grupa nastolatków. Zostali statystami. Podczas nagrywania zorientowałem się, że jeden z nich musi coś o tej zbrodni wiedzieć lub w niej uczestniczył, bo zaczął zgłaszać uwagi...

Od razu go zatrzymano?

Nie, to wszystko trwało pół roku. Nie było dowodów. Policja musiała włożyć tzw. wtyczkę w ich środowisko. I doszło do aresztowania. Były też inne sprawy, które bardzo utkwiły mi w pamięci. Bywało, że poszukiwanych zatrzymywano podczas programu, który trwał wtedy godzinę. Dwa takie przypadki szczególnie utkwiły mi w pamięci. Z jednym z tych przestępców miałem różne przejścia. Groził, że się ze mną policzy, jak wyjdzie z więzienia. Za te groźby karalne dostał 1,5 roku więzienia. Ale wtedy sam ukarał się w nieprawdopodobny sposób.

Jak?

Został skazany za zabójstwa na 25 lat więzienia. Za dobre sprawowanie miał wyjść na wolność po 12,5 roku. I wtedy przysłał mi list z groźbami. Prokuratura potraktowała to poważnie. Nie dosyć, że dostał 1,5 roku więzienia, to jeszcze odwiesili mu te 12,5 roku, które miał odsiedzieć. Po latach nagrywałem program i gościem była rzeczniczka prasowa jednego z polskich więzień. Podała mi wtedy nazwisko tego pana. Byłem zdziwiony, że żyje. Miał ponad 80-tkę. Okazało się, że ma się bardzo dobrze. Ćwiczy trzy razy dziennie ciężary. Gdy zapytano go, dlaczego tak dużo ćwiczy, odpowiedział, że niedługo wyjdzie z więzienia i rozliczy się z panem Fajbusiewiczem.

Kogo zabił?

Na to pytanie policja nie odpowiedziała do końca. Na pewno kilka osób. Pamiętam to z operacyjnych akt. Na pewno został skazany za zamordowanie własnego pracodawcy w Krakowie. Był poszukiwany listem gończym, jego zdjęcia były pu-blikowane w mediach. Ale w naszym programie policja zdecydowała się pokazać materiały wideo, na których zarejestrowano znalezienie zwłok. Były zabetonowane w beczce i schowane na podwórku jednej z krakowskich kamienic. To był potworny obraz... Musiał być niezwykle sugestywny, bo pod jego wpływem zgłosił się na policję mieszkaniec Poznania, który był wcześniej pracodawcą mordercy. Podobno rozpoznał go już wcześniej na zdjęciu w jednej z gazet, ale nie powiedział o tym policji, bo bał się zemsty. Gdy zobaczył zabetonowaną w beczce ofiarę, przełamał się. Życie dopisało nieoczekiwany finał do tej sprawy. Gdy policja weszła do mieszkania mordercy, okazało się, że właśnie ogląda nasz program w telewizji. Podobna sytuacja miała miejsce na Dolnym Śląsku.

Może pan opowiedzieć tę historię?

Mieszkał tam mężczyzna, który rozkochiwał w sobie kobiety, ogołacał ich konta bankowe, a potem mordował. Ile było tych spraw, dokładnie nie wiadomo. Na pewno zamordował jedną kobietę. Jej zwłoki znaleziono w zalanych kamieniołomach na Dolnym Śląsku. Z drugą, kolejną ofiarą złapano go podczas programu. Na policję zadzwoniła jej sąsiadka. Powiedziała, że rozpoznała tego mężczyznę. Mieszkał od dwóch tygodni u jej znajomej. Ten telefon uratował kobiecie życie.

Czy wśród spraw, które udało się rozwiązać dzięki programowi „997”, były jakieś z regionu łódzkiego?

Oczywiście. Na przykład sprawa 16-letniej Anity, która została zamordowana na Widzewie. Na wizji lokalnej pojawił się „Wampir z Bytowa” - Leszek P. Wożony był po Łodzi. Miał rozpoznać miejsca, które odwiedził. Przy Unionteksie jest mały park. Podobno rozpoznał ten park i powiedział, że tam zabił dziewczynę. I rzeczywiście, Anita została zamordowana w tym miejscu. W sądzie wszystkie sprawy zabójstw Leszka P., oprócz tej jednej, padły. Powiedział, że został zmuszony przez policję do składania takich a nie innych zeznań. Wyjaśnić też powinno się zabójstwo studentki na Lumumbowie. Zabójca jest znany, a nie można go złapać od ponad 30 lat.

Niedawno wydał pan książkę „Fajbus. 997 przypadków z życia”, która opo-wiada nie tylko o programie. Podobno wykonywał pan sporo zawodów, zanim został pan dziennikarzem.

Przed rozpoczęciem pracy w telewizji wykonywałem 11 zawodów. Zaczynałem jako kaowiec w Rewalu i Międzyzdrojach. Były to lata siedemdziesiąte. Przy okazji dorabiałem jako kelner. Byłem także lalkarzem. Pracowałem również przez dwa lata jako zastępca kierownika Domu Kultury Milicjanta w Łodzi. Latem byłem kaowcem w ośrodku w Cesarce. Działałem w ruchu młodzieżowym. Dzięki tej pracy trafiłem do telewizji. Byłem też kierownikiem ośrodka wczasowego na Pojezierzu Drawskim.

Miał pan ciekawe życie...

Na tym Pojezierzu Drawskim to bym skończył życie. Straszliwie się tam rozpiłem i w ostatniej chwili sam się uratowałem. Sam! Miałem wtedy 26 lat.
Potem pewnie uratowała pana telewizja?

Bo ja wiem? W sensie kariery na pewno tak... Pracowałem w telewizji prawie 40 lat. Może to nieskromnie brzmi, ale zrobiłem karierę. Teraz doktor z dziennikarstwa Uniwersytetu Łódzkiego robi habilitację, której tematem jest „Magazyn kryminalny 997”. Jestem z tego dumny. Najbardziej poczytni autorzy polskich kryminałów mówią, że wytłumaczyłem ludziom czym jest zbrodnia, zabójstwo.

Nie myślał pan, by napisać kryminał?

Nie znoszę kryminałów! Nie czytam ich, nie oglądam. Teraz mam jednak w CI Polsat cykl „Rozmowy o zbrodni”. Przeprowadziłem osiem wywiadów z topowymi autorami kryminałów w Polsce, choć nie przeczytałem żadnej ich książki. Przy czym są to rozmowy na konkretny temat. Oni mają opisać rozwiązaną sprawę. Dlatego na razie nie mam ochoty na pisanie kryminałów. Ale mój ojciec, który urodził się w 1899 roku, miał dar pisania. Zostawił 400 stron swojego pamiętnika. Pamiętał wszystko, począwszy od walk z kozakami w 1905 roku.

Czego się pan dowiedział z jego pamiętnika?

Jest tam pokazana dawna Łódź, zewsząd przebija bieda. Ojciec był jedwabnikiem i działaczem związkowym. W domu było w sumie 16 dzieci. On jako jedyny miał cerowane spodnie i marynarkę. Tylko dlatego, że rodzicom wydawało się, iż jako jedyny ma szanse zrobić karierę. Do 1939 roku rodzina mojego ojca i on sam zmieniali aż 16 razy miejsce zamieszkania. Nigdy nie mieli mieszkania większego niż 20 metrów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki