Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Fajbusiewicz: "Magazyn kryminalny 997" oglądało 18 milionów widzów

Anna Gronczewska
Michał Fajbusiewicz jest łodzianinem. Przez lata prowadził popularny program telewizyjny "Magazyn kryminalny 997"
Michał Fajbusiewicz jest łodzianinem. Przez lata prowadził popularny program telewizyjny "Magazyn kryminalny 997" Krzysztof Szymczak
W czasach gangsterki, która rozwinęła się na początku lat 90., miałem wiele nieprzyjemnych sytuacji - mówi Michał Fajbusiewicz, łódzki dziennikarz telewizyjny.

Po raz kolejny powrócił Pan na telewizyjną antenę. Tym razem z programem "Z Archiwum 997"...
Program ma emisję w CI Polsat oraz TVP Łódź. Powracam w nim do nierozwiązanych historii sprzed lat. Takich, w których jest jeszcze nadzieja na wykonanie jakiś ruchów. Gdy my się pojawiamy, to i policja zabiera się do tych spraw. Często jednak nie można znaleźć nawet ich akt, bo są zapomniane. Może jednak pojawi się jakieś zielone światełko w tunelu. Bazą tego programu są rodziny ofiar. One muszą się zgodzić, wystąpić w nim. Taka jest formuła tego programu.

Nie ma z tym problemu?
Są, bo wiele osób odmawia. Chcą mieć spokój, nie rozdrapywać ran. Na przykład chciałem wrócić do głośnego zabójstwa policjanta pod Sieradzem. Rodzina nie wyraziła zgody. A powinienem do niej wrócić. Wiele wątków nie zostało wyjaśnionych.

Inscenizacje są kręcone na nowo?
Nie! Bazą jest nasze archiwum. Współcześnie kręcimy tylko wypowiedzi rodzin, ewentualnie specjalistów czy też policjantów, prokuratorów, którzy zajmowali się tą sprawą. Oczywiście, jeśli mają ochotę wystąpić. Prokuratorzy najczęściej odmawiają, a policjantów trudno odnaleźć. Wielu z nich już nie pracuje w policji.

W przyszłym roku program "Magazyn kryminalny 997" będzie obchodził jubileusz 30-lecia. Pamięta Pan jak to się zaczęło?
Pewnie, że tak. Zaczęło się od tego, że spadłem z anteny. Przez wpadkę. Mało kto pewnie pamięta, że kiedyś prowadziłem w telewizyjnej Dwójce cykliczny program "Stan krytyczny". Był emitowany koło północy, ale miał kilkumilionową widownię.

O czym był "Stan krytyczny"?
Był bardzo bliski "997". Poświęcony był różnym patologiom, a więc narkomanii, prostytucji nieletnich, seryjnym mordercom, głośnym zabójcom. Był to filmowo-studyjny program. Tam pojawił się nieżyjący już Jan Płócienniczak, pochodzący z Łodzi milicjant, który już wtedy pracował w Komendzie Głównej MO, w wydziale zabójstw. Bardzo go polubiła kamera. Gdy powstał "Magazyn kryminalny 997", to prowadził go właśnie Płócienniczak. Był to pierwszy program telewizyjny prowadzony nie przez dziennikarza, a milicjanta. Ja dołączyłem na wizji do niego później. Byłem też w tamtych czasach czołowym reporterem "Ekspresu reporterów", nawet przez pewien czas nim kierowałem. Tę wpadkę natury politycznej, o której wspomniałem, zaliczyłem w jednym z reportaży. Miał tytuł "W środku Polski". Dotyczył szkoły rolniczej w Piątku, a w zasadzie organizowanych przez nią praktyk rolniczych w NRD. Okazało się, że na te praktyki w większości nie pojechali uczniowie. Wtedy wyjazd do NRD był wielką gratką, więc na taką wycieczkę zabrali się różni notable. Te praktyki wizytował też pan kurator, który przy okazji zrobił duże zakupy. Nie mógł ich zmieścić do wołgi... Po tym reportażu Wydział Prasy, Radia i Telewizji Komitetu Centralnego PZPR kazał mnie wyrzucić z telewizji. Na szczęście zostałem jakoś "schowany". Zdjęto mnie z anteny, przez dłuższy czas nic nie robiłem. Dostawałem po cichu z Warszawy zlecenia na filmy dokumentalne, bym miał za co żyć. I chyba po roku dostałem telefon. Usłyszałem, że mógłbym wystartować z nowym projektem, ale nie powinienem pokazywać się na wizji. Taką propozycję złożył mi ówczesny dyrektor Dwójki Józef Węgrzyn. Zgłosiłem więc magazyn wydarzeń milicyjnych. Przypadek sprawił, że na telewizyjnym korytarzu spotkałem Bogusia Wołoszańskiego, który był korespondentem w Londynie. Wiedział, że nie pracuję w telewizji. Powiedziałem mu o nowy projekcie, a on zaproponował, bym przygotował program o niewykrytych przez milicję sprawach. Taki magazyn prezentowała angielska telewizja. Miał on nieprawdopodobną oglądalność. I tak ruszył "Magazyn kryminalny 997".

Ale pewnie mimo opowieści Bogusława Wołoszańskiego nie przypuszczał Pan, że ten program będzie cieszył się taką popularnością?
Na pewno to wszystkich zaskoczyło. Mieszkałem wtedy na łódzkiej Retkini. Gdy podczas emisji programu wychodziłem z bloku, to ze wszystkich okien słychać było "997". Pod koniec lat 80. mieliśmy widownię podobną jak "Isaura", wtedy najpopularniejszego serialu pokazywanego przez polską telewizję. Nasz rekord to 18 milionów widzów. Trzeba jednak pamiętać, że wtedy w telewizji były dwa programy. Dziś też telewizji nie ogląda tylu ludzi co wówczas. W tamtych czasach przed telewizorami zasiadało 70-80 procent Polaków. Dziś wieczorami ogląda telewizję czterdzieści kilka procent. Poza tym my przez pierwsze 2-3 lata osiągaliśmy sukces. Znajdowaliśmy poszukiwanych przestępców, ze trzy razy zdarzyło się nawet, że zatrzymano ich podczas emisji programu. Oczywiście, działo się to po sygnale otrzymanym od telewidza. Program trwał godzinę, więc była szansa, by przeprowadzić taką akcję. To dawało power.

Pamięta Pan któryś z programów, gdy zabójcę czy innego przestępcę zatrzymano podczas jego emisji?
Z jednym z nich spotkałem się potem w sądzie. Program zaczynaliśmy w czasie, gdy była taka "dziura" prawna, jeśli chodzi o zabójców. Nie skazywano ich na śmierć, a nie było jeszcze dożywocia. Maksymalny wymiar kary to 25 lat więzienia. Jeden z takich zabójców po 12,5 roku wyszedł z więzienia za dobre sprawowanie. Przed wyjściem z więzienia napisał list, że się ze mną rozliczy. Zwykle takie pogróżki lekceważyłem. Udowodniono mu jedno zabójstwo, ale było wiadomo, że zamordował więcej osób. Przestraszyłem się więc. Zgłosiłem sprawę do prokuratury. Za te groźby dostał z 2 lata, ale odwieszono mu karę, której wcześniej nie odsiedział. Na 14 lat trafił do więzienia. Dziś już pewnie nie żyje.

Kogo zamordował?
W Krakowie zabetonował w beczce swego pracodawcę. Potem beczkę schował na jednym z podwórek Starego Miasto. Nasz program oglądał w Poznaniu właściciel firmy budowlanej, u którego pracował. Zobaczył jego zdjęcie. Zadzwonił na milicję w Poznaniu. I tego człowieka zatrzymano w 43. minucie naszego programu. Nomen omen oglądał "Magazyn kryminalny 997"... Druga historia dotyczyła człowieka o pseudonimie "Brzytwa". Działał na Śląsku. Mężczyzna ten uwodził bogate kobiety. Jedną zamordował. I zabrał się za następną ofiarę. Rozpoznała go sąsiadka kobiety, którą uwodził. Zatrzymano go w okolicach Jeleniej Góry. Była głęboka zima. On na widok milicjantów zaczął uciekać przez zaspy śniegu...
Jak milicja podchodziła do Pana programu?
Spontanicznie i bardzo pomocnie. My w sprawach organizacyjnych, poza sprawami filmowymi, artystycznymi niewiele robiliśmy. Oni nawet wynajmowali nam aktorów. Oczywiście, robili to według wskazań, które przesyłałem do poszczególnych jednostek milicji. Nasz program kręciliśmy w autentycznych miejscach - domach, miastach, miejscowościach, szpitalach. Dziś to rzadkość.

A przestępców, ofiary grali aktorzy?
W większości grali aktorzy. Tak jest do dziś. Tylko w krótkich okresach opieraliśmy się na statystach.

Chyba niektórzy dzięki waszemu programowi zdobyli dużą popularność, nie zawsze miłą?
No tak. Mieliśmy takie historie. Raz, w Warszawie, zabójcę grał tamtejszy taksówkarz. Nie mogliśmy bowiem znaleźć podobnego do mordercy aktora. Pamiętam, że ten taksówkarz musiał mieć zaświadczenie z Komendy Głównej Milicji, bo stale zatrzymywali go milicjanci. Ktoś na niego donosił. Nieżyjący już profesor Szkoły Filmowej z Łodzi miał chyba ze cztery podobne przygody. Raz z pociągu wyciągnęli go sokiści. To było w Częstochowie. Ktoś zadzwonił i powiedział, że pociągiem jedzie zabójca. Raz autobus podwiózł podejrzanego pod komisariat, bo został rozpoznany przez pasażerów. Oczywiście, był to statysta.

Łatwiej było kiedyś te programy kręcić?
Dużo łatwiej. Były to czasy, gdy telewizja była przyjmowana z otwartymi ramionami. Mimo nieprzyjemniej tematyki, którą się zajmowałem. Dziś, gdy ma miejsce stłuczka na skrzyżowaniu, to od razu pojawia się z 10 kamer. Ekipa telewizyjna nie jest wydarzeniem.

Ma Pan sprawy, których nie udało się rozwiązać i chętnie by do nich wrócił?
Jest ich sporo. Mam jednak dwie, które bardzo bolą. Jedna jest bardzo osobista. Nie ma już bowiem rodziny osoby, o którą chodzi. To moja była dziewczyna z okresu studiów, Basia Chrzczonowicz. Była dziennikarką łódzkiej telewizji, bardzo znana w latach siedemdziesiątych. Pracę straciła w stanie wojennym. Prawdopodobnie została zamordowana, a zwłoki zostały ukryte. Powróciłem zaś w nowym programie do sprawy Iwony Mogiły-Lisowskiej. Była początkującą dziennikarką Tele 24. Też zniknęła. Jest jeszcze jedna sprawa.

Jaka?
W niej morderca zgubił swoje zdjęcie na miejscu zbrodni. Powtarzałem tę sprawę przez 30 lat z sześć razy. Mordercy nie znaleziono, co wydawało się niemożliwe. Zbrodnia miała miejsce w Lublinie. W czasie szarpaniny z ofiarą morderca zgubił swoje zdjęcie. Chciałem do tej sprawy powrócić, ale krewni ofiary powiedzieli, że nie chcą. Tatuś bowiem porzucił rodzinę...

Panu ten program też przyniósł popularność.
To zamierzchłe czasy. Przełom lat 80. i 90. Dziś działam offowo, przy niezbyt dużej widowni. Wcześniej robiłem inne rzeczy. Równolegle do "997" miałem kilka innych programów. Miałem kabaret, program o modzie. Niedawno TVP Łódź zawiesiła fragment programu mojego kabaretu "Pirania" w internecie. I ma ponad półtora miliona wejść! To taki niesamowity sukces po latach. A tę popularność zwykle odczuwałem negatywnie, a nie pozytywnie.

Dlaczego?
Szczególnie w czasach tej gangsterki, która rozwinęła się na początku lat dziewięćdziesiątych. Miałem wtedy wiele nieprzyjemnych sytuacji. Zepsutych obiadów ze znajomymi w restauracji, nieproszonych odwiedzin. Czasami jeszcze jestem obelżywie wykrzyczany. To jednak już rzadkie przypadki. Dziś raczej spotykają mnie sympatyczne historie. Zaczepiają mnie ludzie, którzy wychowywali się na moim programie. Mówią, że rodzice zabraniali im go oglądać. Cieszę się dużym autorytetem u starszych ludzi. Byłem twarzą akcji "Nie znasz, nie otwieraj". Prowadziliśmy ją głównie w polskich uzdrowiskach.

Czuł się Pan czasem detektywem?
Nie wykryłem w zasadzie żadnego sprawcy. Raz tylko przyłapałem oszusta na Julianowie, gdzie mieszkam.

Znał Pan też osobiście Jana Karskiego?
Tak. W archiwach łódzkiej telewizji jest kilkadziesiąt godzin materiałów filmowych o profesorze Janie Karskim. Boli mnie, że nikt ich nie widział. Jako jedyny polski dziennikarz robiłem filmy o profesorze za jego życia. Z Janem Karskim byłem w dobrej, towarzyskiej komitywie. Profesor był kilka razy u mnie w domu, ja odwiedziłem go w Waszyngtonie. To człowiek o niezwykłej inteligencji, wiedzy, szarmancki. Jednocześnie bardzo dowcipny. Gdy był młodszy, musiał się bardzo podobać kobietom. Pod koniec życia stał się samotnikiem, co było przykre.To, co zrobiliśmy z Waldkiem Piaseckim, dziennikarzem z Nowego Jorku, było bardzo ważne. Do naszej wizyty w Waszyngtonie w 1996 roku, od wyjazdu na studia w latach trzydziestych, profesor nie był w Łodzi! Nagle w okresie tej jego samotności Łódź się do niego odezwała. Zawiozłem do niego zaproszenie od prezydenta miasta. I nagle zaczął wracać do swych korzeni, o których nie myślał. Pokochał na nowo tę Łódź.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki