Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Wiśniewski: Jestem naturszczykiem spełniającym swoje marzenia

Anna Gronczewska
Michał Wiśniewski
Michał Wiśniewski Andrzej Wiktor
Michał Wiśniewski od kilku miesięcy nie pije. Mówi, że zrobił to dla samego siebie. - Wiem, że zyskałem kilka godzin za dnia. Wydawało mi się, że stracę towarzysko, ale tak się nie stało - mówi lider Ich Troje. I zapewnia, że jest w życiu szczęśliwy.

W listopadzie minie 20 lat od powstania Ich Troje. Jak wspomina Pan tamten czas?
To była i jest największa przygoda mojego życia. Oczywiście jeśli chodzi o jego zawodową część. A nie miała być częścią zawodową, tylko przyjemnością, realizacją hobby. Ale przerodziła się w zawód, który pewnie będzie chodził za mną do końca życia

Nie marzył Pan, by zostać muzykiem?
Wychodzę z założenia, że są pewne rzeczy, które robi się z zamiłowania i takie, których można się wyuczyć. Ja nie jestem muzykiem, jedynie naturszczykiem, spełniającym swoje marzenia. Tak jak wielu wokalistów, kompozytorów niemających wykształcenia. Jeszcze raz podkreślę, że muzyka jest dla mnie hobby, które kiedyś żywiło mnie, moją rodzinę. Nie zamierzam nikomu udowadniać, że coś potrafię, bo się w tym wykształciłem. Jestem pilotem, tego się nauczyłem, zdałem egzaminy. Zarówno samolotowym, jak i samochodowym.

Wierzył Pan, że Ich Troje osiągnie taki sukces?
Nie. To się zaczęło od tego, że usiadłem przy płycie Varius Manx, kiedy śpiewała tam Anita Lipnicka. Słuchałem "Piosenki księżycowej" i płakałem. Czytałem też podziękowania, które Anita napisała na płycie. Pomyślałem, że chciałbym podziękować komuś, kto mnie w swoim czasie wspierał. I tak to się naprawdę zaczęło. Nie mieliśmy żadnych planów. Ta sytuacja zatacza teraz krąg. Nikt nie chciał wydać pierwszej płyty Ich Troje. Sfinansowaliśmy więc ją sami. Adaś Kołaciński z Radia Łódź namówił nas, byśmy pojechali do Warszawy. Pokazaliśmy tę płytę w kilku miejscach. Koch budował wtedy swój pierwszy polski katalog. I ta firma jako jedyna nas zauważyła. Mimo że nikt nie puszczał naszych piosenek, nie pokazywał w telewizji, sprzedaliśmy 50 tysięcy płyt.

Za co pokochali was fani?
To pytanie do nich... Myślę, że byliśmy naturalni, odrobinę szaleni. To wszystko było gdzieś prawdziwe. Robiliśmy to, co lubimy, a nie to, co nakazuje nam wytwórnia. Nie byliśmy przywiązani do szufladki z napisem pop, rock. Mieszaliśmy te gatunki.

A może fani pokochali Pana za czerwone włosy, za to, że był Pan inny, oryginalny?
Kiedy sprzedałem pierwszą platynową płytę, nie miałem czerwonych włosów. Włosów na ten kolor nie przefarbowałem na siłę. To były moje czasy zduńskowolskie. Poszedłem do fryzjera i chciałem mieć włosy niebieskie, nie czerwone. Nie chcę tego wiązać z włosami. Warto przypomnieć, że nie ja pierwszy miałem czerwone włosy, tylko Kasia Nosowska. Mam nadzieję, że fani polubili mnie za coś więcej niż włosy...

Zawsze jednak wyróżniał się Pan na scenie. Były efektowne scenografie, płaszcze...
Ja przyjąłem taki model. Nie byłem i nie będę Michałem Bajorem, bo nie mam takiego warsztatu. Nie miałem szansy realizować się w piosence poetyckiej. Nie byłem charakterologicznie zbliżony do Ewy Demarczyk. Nic mnie nie zmuszało do tego, by na scenie prezentować tylko i wyłącznie swój kunszt. Poza tym jestem fanem musicalu, zależało mi na tym, by to co reprezentuje sobą w domu różniło się od tego co prezentuje na scenie. To mój model. Ja nienawidzę się nudzić. W tamtych czasach nie odpowiadał mi taki model, że wchodzę na scenę, staję przed mikrofonem i śpiewam.

Musiał być show?
Z tym show bym tak nie przesadzał. My tak naprawdę wyważyliśmy pewne drzwi na polskiej scenie. Byliśmy pierwszymi, którzy wprowadzili balet, tancerzy. Po nas wszyscy, którzy potem występowali na festiwalu w Opolu, musieli mieć balet. A na światowych scenach robiono to bardzo dawno. Tylko było to odbierane jako kwintesencja obciachu. A z tym obciachem sytuacja jest sporna. Ciężko o nim dyskutować. Różnie można na to patrzeć. Czy zespół Kiss, którego członkowie występowali na scenie z biało-czarnymi twarzami, nie był obciachowy? Nie był, bo to ich styl. A kiedy kilka lat temu nagrałem z Andrzejem Wawrzyniakiem płytę "Sweterek, czyli trzynaście postulatów w sprawie rzeczywistości", reprezentując piosenkę poetycką, na scenę wyszedłem tylko w sweterku.

Był wielki sukces, ale miał też drugie oblicze. Jaką cenę zapłacił Pan za ten sukces?
W życiu nie ma nic za darmo. Najlepszym przykładem są ci, którzy wygrywają w lotto. Dziewięćdziesiąt procent z nich traci wygraną w ciągu roku. Wszystko ma swoją cenę.

A co było ceną w Pana przypadku?
Zero prywatności. Oczywiście spotykałem się z zarzutami, że sam sprzedawałem swoją prywatność. Tak było. Jest strefa zainteresowań i strefa wpływów. Nikt nie liczy się z tym, jaką cenę trzeba zapłacić za sukces. My działamy absolutnie empirycznie. W związku z czym jeśli tego nie doświadczymy, nie sparzymy się, to nie wiemy, o czym mówimy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję. Doświadczyłem bardzo wielu przyjemnych sytuacji. Przeżyłem przygodę swego życia, która dalej trwa. Być może nie jest tak intensywna jak kiedyś, ale do dziś zbieram owoce tego, co zrobiłem wcześniej. Mogłem zrealizować swoje marzenie lotnicze, zostałem pilotem. Jeżdżę jako pilot w rajdach samochodowych, co nie każdemu jest dane. Dalej realizuję się muzycznie. Byłoby kłamstwem lub oszukiwaniem samego siebie, gdybym powiedział, że można powtórzyć sukces sprzed lat. Być może by się dało. Przykładem jest Budka Suflera, która po 20 latach zaśpiewała "Takie tango". Gdyby była recepta na sukces, tobyśmy ten sukces osiągali. Ale takiej recepty nie ma.
Ostatnio otwarcie mówił Pan o problemach z alkoholem. To też cena sukcesu?
Ja po prostu lubię pić! To nie sprawa sukcesu. Piłem, zanim osiągnąłem sukces, po sukcesie. Mówię o tym problemie, bo wiem, że Janka Kowalskiego nikt nie posłucha. A mnie może tak. Dla mnie najważniejsze jest to, że dwudziestu czy trzydziestu kolegów poszło w moje ślady i przestało pić. Ja też poszedłem w czyjeś ślady. Nie jest jednak powiedziane, że ja się już nigdy nie napiję. Nie wiem, co nas jeszcze spotka... Cieszę się, że wyszedłem z przygody muzycznej bez narkotyków, depresji, lekarstw. Wiadomo, że życie jest wyboiste, trzeba przez nie przejść, złapać byka za rogi. Coś o tym wiem. Mój tata popełnił samobójstwo. Poddał się. Takich prób samobójczych, samobójstw jest coraz więcej. Bardziej przypominają krzyk o pomoc, zrozumienie, niż chęć odejścia. Ludzie łapią się różnych środków, które pozwalają im wrócić do równowagi.

Ludzie piszą do Pana, dziękują, że powiedział Pan głośno o tym problemie?
Jak chciałbym powiedzieć, by nie brać ze mnie przykładu. Mówię tylko o swoich doświadczeniach. Ja to zrobiłem, bo tego potrzebowałem. Zrobiłem to dla siebie! To nie ma nic wspólnego z egoizmem. Tylko ze zdrowym rozsądkiem. Najpierw jest Bóg, a potem jesteś ty.

Pan zrobił sobie tzw. wszywkę...
Zdecydowałem się na nią, bo uważam, że jestem za inteligentnym człowiekiem na terapię. Może zabrzmi to bezczelnie. Pochodzę z patologicznej rodziny... Mamę wyciągnąłem z nałogu, dlaczego miałbym nie zdawać sobie sprawy z pewnych rzeczy. Moja żona twierdzi, że przesadzam z tym alkoholiz-mem. Nie miałem przecież ciągów alkoholowych, nie robiłem pod siebie. Grałem koncerty, nie zawalałem terminów.

Może to taki rodzaj demonstracji?
Zrobiłem to dla siebie. Wiem, że zyskałem kilka godzin za dnia. Wydawało mi się, że stracę towarzysko, ale tak się nie stało. Są też minusy. Bywają chwile, że chętnie bym się napił. Te plusy nie mogą nam przesłaniać minusów.

Od kilku lat Pana żoną jest Dominika Tajner. Znalazł Pan swojego anioła?
Od tego się zaczęło. Kiedy już myślała, że nic z tego nie będzie, przyniosła mi anioła i powiedziała, by nade mną czuwał, bądźmy przyjaciółmi. I ona została moim aniołem! Dla takich rzeczy żyjemy.

Gra Pan jeszcze w pokera?
Pewnie. Uważam pokera za grę umiejętności. Nie jestem hazardzistą. Nie grywam w gry kasynowe, poker jest dla mnie odskocznią. Pozwala poznać wielu ludzi, z różnych środowisk. Od absolwentów zasadniczej szkoły zawodowej po prezesów banków. Nie wspominając o sportowcach. Ja gram w pokera turniejowego. Nie ma nic wspólnego z sytuacjami, które znamy z filmu "Wielki Szu". Poker daje mi odskocznię, poza lotnictwem i rajdami, do tego, by się realizować.

Bywa Pan czasami w Łodzi?
Bywam i coraz mniej poznaję Łódź. Za każdym razem, gdy tam jadę, przejeżdżam jedną trasę. Zaczynam od parku Śledzia, gdzie jeździłem na sankach. Jadę na ulicę Legionów. Patrzę na zniszczoną kamienicę pod numerem 49, w której mieszkałem. Zerkam na ulicę Gdańską, Żeromskiego. Jadę na Złotno, gdzie wychowywałem się jako dziecko. Po czym wracam do korzeni, czyli na Chojny. Wspominam te piękne czasy. Łódź zawsze pozostanie w moim sercu. Nie wyobrażam sobie, by tej mojej łódeczki na piersi nie nosić. Choć kiedyś jakaś grupa ludzi przepraszała, że Ich Troje jest z Łodzi... Ja byłem pionierem hejtowania. Myślę, że ze względu na osiągnięty sukces. Nie ja pierwszy i nie ostatni.

Pamięta Pan ten plakat, mówiący, że Łódź przeprasza za wasz zespół. Zabolało?
Było to przykre. Łódź to moje ukochane miasto. Z tą Łodzią się identyfikuję. Mieszkam 15 lat pod Warszawą, ale gdziekolwiek bym się nie znalazł, śpiewam "Prząśniczkę", nawiązuję, że jestem z Łodzi. Łodzianie chyba to mają. Nie wstydzą się swego miasta.

Szykuje się nowa płyta?
Kończę ją nagrywać. Na razie ciężko znaleźć wydawcę. A 7 listopada mamy jubileusz 20-lecia, który będziemy świętować w Arłamowie.

Czego Panu życzyć?
By się nic nie zmieniało. Mam bardzo szczęśliwą rodzinę, chcę się dalej realizować przez pozytywne emocje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki