Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieli wyjść, a jednak musieli wyjechać

Marek Kondraciuk
Nikt rozsądny nie uwierzy, że Polska ma wielu utalentowanych i dobrych piłkarzy, nawet jeśli zapewnia nas o tym w majestacie swojego autorytetu sam Beenhakker. Każdy rozsądny wie jednak, że nawet ze średniaków można stworzyć silną drużynę, o czym przekonali świat niegdyś Duńczycy, sześć lat temu na mundialu Koreańczycy i Turcy, a na poprzednim Euro Grecy.

Dlatego też najbardziej rozczarował mnie nie żaden z naszych piłkarzy, a trener Leo Beenhakker. Czyż można było oczekiwać, że Maciej Żurawski będzie miał nagle wiatr w plecy, Jacek Krzynówek będzie walczyć jak gladiator, a Michał Żewłakow i Jacek Bąk okażą się twardzielami, którzy z komputerową precyzją potrafią przerywać ataki rywali. Na jakiej podstawie? Nawet polski idol Ebi Smolarek to jednak nie gwiazda ligi hiszpańskiej. Ich siła mogła tkwić tylko w jedności. W jedności, której Beenhakker nie zdołał wytworzyć.

Mieliśmy prawo oczekiwać po Holendrze więcej. O ile bowiem jego poprzednicy - Jerzy Engel i Paweł Janas, którzy przegrali z kretesem ostatnie dwa mundiale, po raz pierwszy prowadzili drużyny w mistrzowskich turniejach, to don Leo debiutantem nie był. Mieliśmy podstawy wierzyć, że on już wie, jak się to robi. Nawet jeśli doświadczenia z reprezentacją Holandii i Trynidadu nie owocowały sukcesami. Nie spodziewałem się, że wszystko w naszej drużynie zagra na piątkę, ale tym bardziej nie oczekiwałem, że będzie klapa aż w tylu sferach. Leo nie poradził sobie z selekcją, dwója wyszła ze strategii, z przygotowania mentalnego, a co najgorsze nawet z fizycznego - tak niestety musiałaby wyglądać cenzurka.

Trener wielokrotnie wykładał swoim słuchaczom, jaka jest jego filozofia gry naszej reprezentacji. Polacy mieli długo utrzymywać się przy piłce i jak najwięcej grać z pierwszego uderzenia. Nawet dla średnio zorientowanych w niuansach futbolu jest chyba jasne, że to powinien być świetny sposób gry na topornych Austriaków i tylko trochę mniej topornych Niemców. Nasi piłkarze testowali ulubiony styl Leo w wielu meczach towarzyskich, choć tylko w jednym - lutowym z Czechami w Larnace (2:0) - rzeczywiście wszystko funkcjonowało znakomicie. W finałach Euro z tej filozofii gry nie było nawet okruchów! Rywale utrzymywali się dłużej przy piłce niż my, a zagraniami z pierwszej piłki ogłupiali polską obronę nawet najmniej biegli w piłkarskiej sztuce Austriacy.

To bodaj największe oskarżenie dla selekcjonera. Mniejszym grzechem jest, jeśli drużyna nad czymś pracuje, wykona to w meczu i jednak przegra, niż kiedy przegrywa grając sobie a muzom, wbrew wcześniej przyjętym zasadom.

Olbrzymim zaskoczeniem był również styl prowadzenia drużyny przez Beenhakkera w czasie turnieju. Poszukiwanie optymalnego składu już w trakcie mistrzowskiej imprezy nie jest może niczym osobliwym. Jeśli jednak w trzech meczach w newralgicznym punkcie zespołu - na środku obrony - występują trzy różne duety, a trener sprawdza aż czterech piłkarzy, to nikt chyba nie uwierzy, że są to posunięcia racjonalne. Raczej rozpaczliwe. Tak jak posadzenie na ławce Smolarka, na którym miała się opierać gra ofensywna drużyny czy Bąka - niekwestionowanego autorytetu w zespole. Leo chciał zmienić konie na środku rzeki i nie dziwi, że mu się nie udało.

Niepokoi rozmiar porażki. Jak ktoś trafnie zauważył w jednej ze stacji radiowych: Polacy mieli wyjść (z grupy), a musieli wyjechać (z Euro). Po raz pierwszy w historii występów w turniejach mistrzowskich nasza drużyna nie wygrała meczu (nie licząc finałów MŚ 1938, które nie były typowym turniejem, bo grano tylko systemem "przegrywający odpada"). A przecież trafiliśmy do najsłabszej grupy, z zaledwie jednym mistrzem kontynentu i to takim, który od 1996 roku nie potrafił wygrać meczu na Euro. Była to także jedyna grupa, w której grali obaj debiutanci: Polska i Austria. Na los nie mogliśmy więc narzekać.

Polską specjalnością staje się niewytłumaczalna pogarda dla doświadczeń poprzedników. Paweł Janas zbagatelizował zjawiska, które cztery lata wcześniej towarzyszyły przygotowaniom drużyny Jerzego Engela. Leo Beenhakker natomiast zupełnie nie interesował się problemami, który wyszły w przygotowaniach zespołu Janasa do mundialu 2006. A szkoda, bo wspólny mianownik istnieje. Przed ostatnimi trzema turniejami mistrzowskimi nasi piłkarze przyjeżdżali na zgrupowania w katastrofalnym stanie fizycznym. Trzeci raz z rzędu nasza reprezentacja rozgrywa w finałach mistrzowskich imprez gorsze mecze niż w eliminacjach i nawet nie zbliża się do poziomu ze swoich najlepszych spotkań kwalifikacyjnych. To nie może być przypadek.

Kiedy pojawiały się sygnały, że jest źle, lekceważono je. Dla Engela takimi sygnałami były porażki z Japonią (0:2) i z Rumunią (1:2), dla Janasa z Litwą (0:1) i z Kolumbią (1:2), a dla Beenhakkera z USA (0:3). Bardziej niż wynik niepokoił styl gry. Uniwersalnym alibi stało się jednak przypominanie wpadek drużyny Kazimierza Górskiego sprzed ponad 30 lat. A może należało spojrzeć tuż za siebie?
Oczywiście porażka na Euro ma też szerszy kontekst i głębsze przyczyny. Nie ma co jednak mnożyć truizmów. Wydaje się, że nawet w kraju, w którym jest skorumpowana liga, a za to nie ma boisk, w którym młodzi piłkarze dojrzewają nie w wal-ce, a w ustawianych meczach, w którym sternicy futbolu nieporadnie trzymają ster, można zbudować silniejszą reprezentację niż ta "made of Leo Beenhakker".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki