Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mierzejewski: Żyłem niczym król Arabii Saudyjskiej, chociaż musiałem mieszkać w getcie

Sebastian Staszewski, Polsat Sport
Tomasz Bolt/Polskapresse
Mogłem znów grać w Turcji, ale bałem się sytuacji w kraju. Nie wykluczam natomiast, że wrócę do Ekstraklasy... Może to dobry czas? Mówi Adrian Mierzejwski, piłkarz Al Sharjah.

Warto być królem Arabii Saudyjskiej?
Tym prawdziwym? Pewnie tak, mogę się tylko domyślać. Natomiast piłkarskim - trudno to opisać…

Proszę spróbować.
Po prostu byłem kochany, nawet bardziej niż w Turcji. Momentami przypominało to kult. Poznałem tam setki ludzi, niektórych bardzo bogatych, tak bogatych, że nie patrzyli na ceny, bo mieli konta no limit. Kiedyś na przykład dostałem zaproszenie od członka rodziny królewskiej na jachting w Dubaju. Kibicem Al-Nassr jest jeden z synów króla Salmana. Książę wielokrotnie bywał na stadionie King Fahd, odwiedzał nas także w szatni, aby zmotywować zespół przed jakimś ważnym meczem.

Słowem?
Wiadomo, że nie tylko. Ale zdarzały się różne prezenty. Kilka bardzo fajnych otrzymałem od zwykłych kibiców. Na przykład islamskie różańce. Najoryginalniejszym był natomiast… Puchar Świata. Taki sam, jak ten, który wygrywa się na Mundialu. Ciężki, pozłacany. Podszedł do mnie gość na ulicy i go po prostu wręczył. Scena, jak z komedii. Puchar trzymam w domu na pamiątkę, na pewno zabiorę go do Olsztyna. Może to ten oryginalny?

Do prawdziwego królowania zabrakło Panu wygranej w saudyjskim Pucharze Króla.
Niestety… Dwa razy przegrałem w finale. Raz po rzutach karnych z Al-Hilal, a rok później po dogrywce z Al-Ahli. A szkoda, bo za zwycięstwo miałem obiecany fajny samochodzik. Ale widocznie nie było mi to pisane. Na pocieszenie zostało mi mistrzostwo kraju i tytuł najlepszego pomocnika całej ligi. Ale w końcu królem zostałem. Mój obecny zespół, Al-Sharjah, ma przecież przydomek „Królewscy”.

Dlaczego rozwiązał Pan kontrakt z Al-Nassr?
Pojawiły się pewne problemy o których nie powinienem mówić w gazetach. Najważniejsze, że z właścicielem dogadaliśmy się w kilka dni, pożegnaliśmy się z klasą. Podaliśmy sobie ręce, wszystko zostało rozliczone. Cały czas mam kontakt z prezydentem Al-Nassr księciem Faisalem bin Turki bin Nasserem. Do dziś pamiętam, jak siadywał na ławce obok trenera, jak motywował nas w przerwie. Był prawdziwym członkiem drużyny. Fajny facet. Zostawiłem tam dużo serca i pięknych wspomnień dlatego do dziś śledzę losy zespołu. I nie jest powiedziane, że jeszcze tam kiedyś nie wrócę. Nigdy nie mówię „nigdy”.

Ile piw wypił Pan w tym roku?
Kilka się zdarzyło. Raz na miesiąc pozwolę sobie na zimnego browarka.

To pewnie o te „kilka” więcej, niż w Arabii Saudyjskiej przez cały rok?
Tak, ale nie był to dla mnie żaden problem, nie jestem smakoszem. Choć restrykcje dziwiły. W Rijadzie praktycznie nie było szans kupić alkoholu. Obowiązuje całkowita prohibicja. Nie ma sklepów monopolowych, a nawet barów w hotelach. Ten, kto zostanie złapany przez policję na posiadaniu, może nawet trafić do więzienia. Istnieje oczywiście czarny rynek, ale półlitrowa butelka Absoluta kosztuje podobno 1500 zł. Ceny są wysokie, bo ludzie dużo ryzykują. W Emiratach natomiast nie ma z tym żadnego problemu. Ale dbam o formę, nie przesadzam. Ostatnio w ogóle nie tykam procentów. Miałem kłopoty z kostką, którą skręciłem, i mój fizjoterapeuta doradził mi, aby je odstawić, bo mogłyby spowalniać rehabilitację. Nie piję więc nawet lampki czerwonego wina do obiadu.

Wyjechał Pan z Arabii, kraju, który należy do najbardziej tradycyjnych w świecie islamu i pozostaje skrajnie radykalny w stosunku do niemuzułmanów. To była ucieczka?
Nie traktuję tego w ten sposób. Z warunków życia byłem bardzo zadowolony. Tak samo z kasy, jaką zarabiałem, z poziomu ligi. I cen benzyny, która kosztowała 70 groszy za litr, czyli taniej, niż woda. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale widziałem tam same plusy. Gdybym otrzymał propozycję przedłużenia kontraktu o pięć czy dziesięć lat, to bym ją zaakceptował. Zostałbym tam i dalej żył, jak wcześniej.

Rozumiem, że to niedoceniany przez cały świat raj na ziemi.
Arabia straszy głównie tych, którzy jej nie znają. Przed wyjazdem z Turcji przejrzałem kilka tekstów o tym kraju w Google. I zamarłem!

Dlaczego?
Jakieś obcinanie rąk, kary za byle co, wszechobecne zakazy dla kobiet, które nie mogą nawet wyjść na kawę z mężczyzną, który nie jest ich rodziną. Ze strachu w kontrakcie zawracałem więc klauzulę, która pozwalała, aby w ciągu 48 godzin po przylocie do Rijadu rozwiązać naszą umowę.

Ale Pan został.
Mogłem uciekać co pół roku, ale nigdy się na to nie zdecydowałem. Po kilku dniach wiedziałem, że da się tam mieszkać. Trzeba tylko szanować reguły, zasady.

W Rijadzie żył Pan w złotej klatce?
Warunki mieliśmy kapitalne. Ekskluzywny dom - na oko z 500 m2. Był najlepszy na osiedlu, chciał go ode mnie podnająć trener Fabio Cannavaro, ale mu nie oddałem. Obok wielki basen, sauna, całe SPA, amerykańska szkoła dla córki Nadii. Dostaliśmy też bilety do Europy, samochód. Wszyscy zawodnicy mieli te wygody zagwarantowane w kontraktach. Mieszkaliśmy w zamkniętym kompleksie. Przebywali tam tylko obcokrajowcy, którzy mieli specjalne karty wstępu, Saudyjczycy nie mogli wchodzić. Wewnątrz osiedla kobiety żyły po zachodniemu. Chodził odsłonięte, mogły pograć w kręgle, iść na siłownię. Był to jednak rodzaj getta.

Jak znosiła to Pana żona Małgosia?
Na początku była w szoku. Kiedy wychodziła na miasto, musiała zakładać abaję, wierzchnie okrycie przypominające długi czarny sukman. To było dziwne. Notabene zastanawiałem się wielokrotnie, jak Arabowie poznają swoje żony, skoro czasem nie widać nawet ich oczu… Ale później przyzwyczailiśmy się do wszystkiego. Bywało nawet bardzo miło. Jak wtedy, gdy Gosia rodziła naszego syna. Klub opłacił nam najlepszy szpital, najlepszą opiekę. Dostalibyśmy wszystko, o co byśmy poprosili. Po urodzinach Leo zasypali nas prezentami: ubrankami, zabawkami z wyższej półki, kwiatami. O Leo martwili się jak o swoje dziecko. Teraz jednak Gosia odetchnęła. W Szardży może samodzielnie prowadzić auto, chodzić, gdzie chce i jak chce. Czuje się jak w Europie.

Namawiano Pana kiedyś, aby przeszedł Pan na islam?
Tak na siłę to nie, chociaż kilka razy przyjaciele mnie nagabywali. Sugerowali, że może warto byłoby, bo to taka super religia. Dostałem Koran i kilka innych publikacji, część przetłumaczona z arabskiego na polski. Dla nich nawrócenie niewiernego to największa zasługa, tak zapisane jest w Koranie. Ale nie byli nachalni.

Gdyby Pan to zrobił, wiązałoby się to z dodatkowymi profitami?
No właśnie nie. Pewnie nie odczułbym żadnej różnicy. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. To powinna być dobrowolna decyzja, nie wynik przekupstwa czy zachęty.

Jak w Arabii odbierano zamachy w Ankarze, Berlinie, Paryżu czy Nicei?
Odcinali się od tego w stu procentach. Traktowali tamtych ludzi jak debili. Wielokrotnie słyszałem rozmowy Arabów o ISIS, nikt tego tworu nie akceptował. Często tłumaczyli mi: „Przecież chrześcijanie też do siebie strzelają. Nie chcemy, żeby przez głupców świat oceniał islam jako religię terrorystów”. Oni nie nazywali ich nawet muzułmanami. Dla nich to Zły Islam, mieli na to swoje określenie. Widać było, że przejmują się nagonką. Zresztą, oni sami boją się terrorystów. Przecież Arabia czy Emiraty spokojnie mogłoby przyjąć tysiące uchodźców, zbudować kilka wiosek na prowincji. Ale oba kraje ich nie chcą, szczelnie zamknęły swoje granice. Nawet mysz się tam nie przeciśnie.

Czuł Pan kiedyś niebezpieczeństwo?
Nigdy. Raz jeden moja siostra miała małą przygodę. Poszła na miasto nie zakrywając swoich blond włosów. Podszedł do niej policjant religijny, członek tak zwanej Muttawy, która dba o przestrzeganie prawa szariatu, i zwrócił uwagę. Nałożyła coś na głowę i tematu nie było. W Al-Nassr grał na przykład Urugwajczyk Fabián Estoyanoff. Miał wytatuowaną Maryję i Jezusa. Z tego co wiem, nikt się do niego nie przyczepił. Łukasz Gikiewicz w Al-Wehda chodził natomiast z krzyżykiem. I też spokój. Arabia się zmienia. Nowe pokolenie nazywane jest Modern Muslin, nowocześni muzułmanie. Znają Europę i Amerykę, są otwarci na zmieniający się świat.

Jak długo chce Pan grać w piłkę? W listopadzie skończył Pan 30 lat.
Na razie czuję się dobrze, poważne kontuzje na szczęście mnie omijają. Gdy miałem 25 lat to sądziłem, że po trzydziestce skończę karierę. Teraz wciąż nie uważam, że jestem stary. Zamierzam pokopać jeszcze cztery, pięć lat. Jeśli Bóg pozwoli.

I co potem?
Wiem tylko, że chciałbym zostać trenerem. To mój pomysł. Zacząłem już nawet działać w tym kierunku, niedługo odbiorę drugą klasę trenerską. W razie czego mam też sporo kontaktów w Turcji i krajach arabskich, więc może zostanę menedżerem.

Gdyby dziś zakończył Pan karierę, musiałby Pan kiedykolwiek pracować?
Pewnie nie, ale czy o to w życiu chodzi? Ile można siedzieć w domu i liczyć dolary?

Są pewnie tacy, którzy to lubią.
Mogę mieć urlop trwający nawet kilka lat, mogę zwiedzać świat, ale w pewnym momencie bym zwariował. Poza tym jak ktoś kiedyś mądrze powiedział: „nie ma kupki, która się kiedyś nie skończy”. Mam ten komfort, iż posiadam poduszkę finansową, ale mimo to chciałbym pracować. Im bliżej futbolu, tym lepiej.
Dziś jest Pan piłkarzem Al-Sharjah, klubu ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W ZEA przepych jest jeszcze większy, niż wśród bogaczy saudyjskich?
O dziwo nie. Są może złote samochody w których na przednim siedzeniu siedzą tygrysy, ale na co dzień ich nie widać. W Arabii spotkałem wielu miliarderów, członków rodziny królewskiej. Tu - każdy jest anonimowy. Oczywiście, w Emiratach wszystko musi być naj: największe, najszersze, najwyższe, najfajniejsze i tak dalej. Powstają jakieś kosmiczne hotele, wspaniałe wyspy. Ludzie mają piękne domy i ekskluzywne samochody. Ale na to napatrzyłem się już w Rijadzie.

Z Al-Nassr wygrał Pan ligę, walczył Pan o triumf w Azjatyckiej Lidze Mistrzów. Al-Sharjah broni się natomiast przed spadkiem z UAE League, w tabeli zajmujecie dopiero jedenaste miejsce. Jak mawia młodzież - szału nie ma.
Trochę mnie to boli. Wcześniej zawsze walczyłem o najwyższe cele - i w Polsce, i w Turcji - a teraz biję się o utrzymanie. Jesteśmy co prawda półfinale krajowego pucharu, który zamierzamy wygrać. Mi zależy na tym szczególnie, bo jako kapitan chcę wznieść to trofeum. Natomiast w lidze jest, jak jest. Trener Giorgos Donis zapewniał mnie, że cele są poważne, ale wyszło trochę inaczej. Ale na poziom czy zaangażowanie kolegów nie mogę narzekać.

Pan też nie zachwyca. W lidze zdobył Pan dwie bramki i zanotował sześć asyst.
Dobry miałem szczególnie początek, w sześciu meczach pucharu zdobyłem pięć bramek i miałem dwie asysty. Jeśli połączy się to z osiągnięciami z ligi, nie ma dramatu. Natomiast wiadomo, że wolałbym wyśrubować te liczby. Były jakieś poprzeczki, słupki, poza tym gram w zespole, który nie stwarza dwudziestu sytuacji. No i w lidze rozegrałem tylko trzynaście spotkań. Ale sezon trwa, coś jeszcze dorzucę.

Trudno jest być kapitanem-chrześcijaninem w islamskiej szatni?
Przede wszystkim trzeba zrozumieć jedną zasadę: to my mamy dostosować się do nich, a nie odwrotnie. Z muzułmanami żyję już sześć lat. Wiem, jak funkcjonuje szatnia. Wiem, że chłopaki muszą się pomodlić pięć razy dziennie, że w tym czasie zamykane są sklepy, galerie, nawet stacje benzynowe. Wiem, że pod prysznic nie chodzi się bez majtek. Szanuję to, dlatego trochę traktują mnie jak swojego. Na kapitana wybrał mnie co prawda trener Donis, ale inni to zaakceptowali. Natomiast kapitanem jestem głównie na boisku.

Jak długo chce Pan grać na Bliskim Wschodzie? Od dawna kuszą Pana szejkowie z Kataru.
Kontrakt z Al-Sharjah mam ważny do końca sezonu, więc teoretycznie już dziś mogę podpisać umowę z kim chcę. W tej chwili są różne pomysły. Były telefony z Kataru, z innych klubów w Emiratach także. Może nawet wrócę do Arabii Saudyjskiej? Miałem na przykład propozycję z mistrza kraju, Al-Ahli. Na razie spokojnie czekam i skupiam się na Al-Sharjah.

Podobno mógł Pan wrócić, ale do Trabzonsporu.
Tak, po tylu latach wciąż mnie pamiętają. Ale musiałem odmówić.

Dlaczego?
Nie chodziło o kasę, bo ta była naprawdę duża. Ale sytuacja w kraju była niestabilna. Mogłem sobie pozwolić, by odrzucić tą ofertę. W ogóle nie podjąłem rozmów. Wolę mniej pieniędzy i spokój, niż więcej i strach o życie. Ale w Turcji pomału się uspokaja. Dla mnie ta oferta to komplement, bo liga turecka wciąż jest dużo silniejsza od Ekstraklasy.

A dlaczego nie wraca Pan do Europy?
Przez moje całe piłkarskie życie nie miałem ani jednej oferty z Zachodu. Przez całe życie! Ani jednej! Z Polonii kupili mnie Turcy, z Trabzonu - Arabowie. Gdyby jacyś Hiszpanie dali mi 30 proc. tego, co zarabiam w Emiratach, sam bym sobie kupił bilet na samolot, bo La Liga była moim marzeniem. Ale takiej propozycji nie było. Nawet pół propozycji. A przecież sam siebie nie wykupię.

Skoro jest Pan milionerem, może warto zrezygnować z wielkiej kasy i wrócić do Ekstraklasy? Z Legią Warszawa mógłby Pan pograć w Lidze Mistrzów, gdzieś bliżej byłaby kadra.
Jestem otwarty, niech dzwonią. Niektórzy mówią, że Mierzejewski nie ma ambicji, bo woli kasę do Ekstraklasy. Ale przecież ja grałem w Polsce, byłem najlepszym piłkarzem ligi. A teraz jestem jeszcze lepszy i występuje w lidze wcale nie słabszej. Ekstraklas nie jest więc ligą, której mógłbym się obawiać. Swoje jednak zarobiłem i nie muszę patrzeć tylko nie pieniądze. Może dla mnie i dla rodziny byłoby lepiej wrócić? Czekam na jakiś sygnał, propozycję.

Mogę o Panu powiedzieć „były reprezentant”?
Chyba nie… Dla większość na pewno, ale nie uważam, że jestem tak stary, aby o kadrze nie myśleć. W reprezentacji są starsi ode mnie. Wiek nie jest kłopotem. Natomiast tematu reprezentacji nie ma i pewnie nie będzie.

Co Pan czuje, kiedy ogląda Pan kolegów słuchających przed meczami „Mazurka”?
Nie powiem, że pogodziłem się z brakiem powołań, ale smutku już nie czuję.

Po latach wie Pan, dlaczego Adam Nawałka Pana skreślił?
Nie i to strasznie boli. Przy powołaniach jestem pomijany uparcie. I nikt mi nie wmówi, że to dlatego, iż wyjechałem do Arabii. Bo pierwszy raz trener Nawałka pominął mnie, gdy leciałem z Trabzonsporem na mecz z Juventusem. Później w kadrze grali Łukasz Szukała, który występował w Arabii czy Krzysiek Mączyński z Chin. Ja nie. I to mimo, iż byłem jednym z najlepszych piłkarzy w lidze saudyjskiej. Niektórzy mówią, że Arabia jest „be”, ale jak rozmawiałem z chłopakami z kadry, którzy byli na Euro we Francji, to sami pytali o możliwość wyjazdu. Widocznie jednak nie pasuję selekcjonerowi do jego koncepcji.

Od ostatniego powołania do kadry, w listopadzie 2013 roku, minęły ponad trzy lata…
Szybko zleciało. Kadra przez ten czas osiągnęła duży sukces. Chłopakom idzie. Dlatego nie mogę upominać się o powołanie. Wiem, że nie jestem słabszy od zawodników numer 12, 13 czy 17, od części może jestem lepszy. Znam swoją wartość.

Opłacało się porzucić Europę i poważne granie, dla pieniędzy?
Gdybym miał wybierać jeszcze raz, znów powiedziałbym „tak”.

To dylemat być, czy mieć…

Wcale nie. Bo mi wyszło. Spełniłem swoje marzenia. Zagrałem w Ekstraklasie, zostałem najlepszym piłkarzem ligi i do dziś najdrożej sprzedanym zawodnikiem w całej historii. Później wystąpiłem w Lidze Mistrzów, zagrałem w reprezentacji i na Euro 2012. Więc nie mówicie, że Mierzejewski nic nie osiągnął. Bo osiągnął. I wciąż nie powiedział ostatniego słowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Mierzejewski: Żyłem niczym król Arabii Saudyjskiej, chociaż musiałem mieszkać w getcie - Portal i.pl

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki