Tymczasem z niedawno opublikowanych danych GUS wynika, że w województwie łódzkim aż 17 proc. zatrudnionych pobiera wynagrodzenie nieprzekraczające minimalnej płacy. Fachowcy twierdzą, że wynika to w dużej mierze z trudnej struktury gospodarczej regionu, w której dominują branże od lat nisko wynagradzane. Dodaje się do tego niewysokie kwalifikacje i braki w wykształceniu rzeszy łódzkich pracowników. W efekcie, ci co pracują (a niemało osób im zazdrości) robią to w przekonaniu, że muszą zadowolić się tym, co dostają, bo lepiej nie będzie, a alternatywy nie widać. Nawet włodarze zatrudnieni u czołowego łódzkiego pracodawcy wydającego wyłącznie środki publiczne (czyli Urzędzie Miasta), ciesząc się ze sprowadzenia kolejnego zagranicznego koncernu, są w stanie zapewnić łodzianom kolejną firmę szukającą taniej siły roboczej. Modne dodawanie, iż w Łodzi nareszcie tworzą się intratne miejsca pracy dla młodych, zdolnych informatyków i innych kreatorów nie wiąże się z wyznaniem, że nie jest i raczej nie będzie to dziedzina oferująca na tyle dużo miejsc pracy, by znacząco zmienić materialny status większości mieszkańców miasta. Ci zaś skazani są na uwięzienie w prostej zależności: skoro w Łodzi można tyle płacić, to tyle się płacić będzie. Ba, szefowa konfederacji pracodawców bez mrugnięcia okiem mówi w wywiadzie, że do największych przeszkód w rozwoju firmy należą... etatyści! Przyznając przy tym, że 80 proc. krajowych firm ma zysk i to nie chudy. Głos mentalności oczekującej zwiększania korzyści najprostszą metodą, czyli kosztem człowieka. Jakkolwiek niekapitalistycznie to zabrzmi, problem odbicia się z miejsca zawiera się w zmianie podziału żniw. Nie "taniość" pracownika jest istotą rozwoju. Bo że na tanim się daleko nie zajdzie, wie każdy kto kupił buty za 20 złotych...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?