MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na boisko dopiero po fajrancie. Jak w przeszłości zarabiali łódzcy piłkarze

R. Piotrowski
Władysław Soporek, jedna z legend ŁKS, król strzelców z 1958 roku, z zawodu był ślusarzem [Fot. Archiwum Jacka Bogusiaka]
W odległej przeszłości piłkarze, w tym także zawodnicy ŁKS czy Widzewa, piłkarską pasję zmuszeni byli godzić z często ciężką pracą. Zarabiali zwykle niewiele, a o premiach za zwycięstwa czy wysokie miejsce w lidze mogli co najwyżej pomarzyć.

„Naturalnie, noszenie na rękach i popieranie ludzi, którzy tylko grać umieją, upośledziłoby w znacznej mierze społeczną wartość takiej jednostki, dlatego każdy gracz powinien się wykazać wykonywaniem jakiegoś zawodu” – przekonywał na początku lat 20. piórem swego żurnalisty „Przegląd Sportowy”.

Przed drugą wojną światową, tak zresztą jak i długo po jej zakończeniu, piłkarze oficjalnie byli amatorami. Na piłce nożnej zarabiać nie mogli, co oczywiście nie oznacza, że na niej nie zarabiali, bo przy futbolu, który zrewolucjonizował rozrywkę masową w niemal tak dużym stopniu co kino, pieniądze pojawiły się bardzo szybko, więc pokusie aby za ich pomocą na przykład skusić ligowego „rębajłę” do reprezentowania barw tego czy innego klubu ulegało wielu.

Kasjer zagrywa do ślusarza

Futbolowa centrala takich gagatków oraz klubowych protektorów, którzy przed wojną ośmielali się brudną forsą bezcześcić świętą twierdzę amatorstwa karała przede wszystkim dlatego, ponieważ ówczesnym w dobie ciągłych kryzysów gospodarczych i dojmującego bezrobocia w głowie się nie mieściło, aby sportowcom płacić za uganianie się za futbolówką. Nie bez znaczenia było tu także ideowe podejścia do sprawy wpatrzonych w Pierre’a de Coubertina organizatorów polskiego piłkarstwa, obawiających się (i chyba słusznie), że czysta w założeniu rywalizacja dżentelmenów na boisku piłkarskim pod wpływem pieniądze przeobrazi się z „przemysł futbolowy”, trącący, jak wówczas mawiano, tanią "warjetką".

„Amatorem jest ten sportsmen, który uprawia sporty z zamiłowania i przy pomocy własnych funduszy, nie ciągnąc z tego ani w teraźniejszości ani w przyszłości żadnych materialnych korzyści. Nie jest amatorem ten, kto za pieniądze […] dla materialnych korzyści uprawia jakikolwiek sport” – wyjaśniano na początku lat dwudziestych.

Polscy piłkarze, w tym zawodnicy łódzkich klubów – ŁKS, Turystów, Unionu, ŁTS-G czy Widzewa, godzili więc pasje sportowe z pracą zarobkową. Pewien działacz Ruchu Hajduki Wielkie przyznał, że piłkarze szanowali „robotę jako źródło utrzymania", ponieważ „kopanie skórzanej kuli nie przynosiło wystarczających profitów”. Od rana więc w biurze, za sklepową ladą, w taksówce lub zakładzie fryzjerskim, a dopiero po fajrancie całe to towarzystwo meldowało się na treningu.

- Zdarzało się, że po nocnej zmianie w wykończalni, rano wychodziłem na boisko – wspominał po latach „żelazny bek” ŁKS-u, reprezentant Polski i jeden z ulubieńców łódzkich kibiców, słynący z boiskowej długowieczności Władysław Karasiak, który przed wojną był podoficerem Wojska Polskiego, a po jej zakończeniu pracownikiem parowozowni.

Pracowali w tamtym czasie niemal wszyscy. Rzut oka na kwalifikacje zawodowe jedenastki ŁKS z tamtych lat, pokazuje, że łódzki zespół to przekrój przez znaczną cześć ówczesnego społeczeństwa. Nie mogło być inaczej, skoro między słupkami bramki ełkaesiaków stał pracownik zakładów włókienniczych (bramkarz Antoni Piasecki) lub taksówkarz (Stanisław Andrzejewski), a dostępu do tejże bramki strzegli księgowy (pierwszy olimpijczyk z ŁKS, Wawrzyniec Cyl), urzędnik (uczestnik mundialu w 1938 roku, czyli Antoni Gałecki) lub podoficer Wojska Polskiego (Władysław Karasiak).

W drugiej linii prym wiedli swego czasu strażak (Wacław Radomski), jeszcze jeden biuralista (Roman Jańczyk, czyli ojciec Wiesława Jańczyka, który pojawił się na niedzielnym meczu z Legią), czy mechanik (Henryk Koczewski), a za zdobywanie goli odpowiadali m.in. kasjer (Stefan Sowiak), ślusarz w łódzkiej elektrowni (legendarny Władysław Król), kierowca (Henryk Herbstreit) lub monter (zdobywca pierwszego ligowego gola dla ŁKS, Jan Durka).
Ile zarabiali? Na początku lat 30. robotnik za godzinę pracy otrzymywał około 80 groszy, z kolei urzędnik około 350 zł miesięcznie (chleb kosztował wtedy 35 groszy).

Ze względu na panujące wówczas w piłkarstwie realia, poważnym zagrożeniem dla wielu klubów były w związku z tym tzw. kluby fabryczne, których w Łodzi nie brakowało. Te zapewniały i pracę, i co za tym idzie pensję (choć oczywiście nie za grę w piłkę), a o ich przemożnym wpływie przekonał się pewnego razu i RTS Widzew, szeregi którego opuściło kilku piłkarzy i to dlatego właśnie, ponieważ konkurencyjny Klub Sportowy „Widzewska Manufaktura” poza lepszą bazą treningową zapewniał również miejsce pracy, a to w zbiedzonej bezrobociem Łodzi było na wagę złota.

W latach 50.

Po drugiej wojnie światowej futbol nadal oficjalnie miał być zabawą sportowców-amatorów, choć ci najlepsi pracować nie musieli, bo sprawę załatwiły fikcyjne etaty.

W 1958 roku w ŁKS, który kilka miesięcy później sięgnie po pierwszy w historii tytuł mistrzowski, występowało, jak wynotowali skrupulatnie ówcześni dziennikarze, dziewięciu intelektualistów, trzech uczniów i pięciu robotników.

Robert Grzywocz, czyli mózg tamtego zespołu był z zawodu tokarzem, Leszek Jezierski – technikiem bhp, przyszły król strzelców i zarazem kapitan drużyny Władysław Soporek – ślusarzem, z kolei Wiesław Jańczyk, który w niedzielę po latach ponownie zawitał na stadion w al. Unii 2 z wykształcenia był magistrem ekonomii. Klub oficjalnie nie mógł płacić piłkarzom, dość powiedzieć że nagrodę dla ełkaesiaków za zdobycie w 1957 roku krajowego pucharu stanowiły radioodbiorniki, natomiast po mistrzostwie Polski w ramach ekstra premii piłkarze zgarnęli motocykle.

Bez planu B?

Dziś piłkarze występujący w najwyższych klasach rozgrywkowych w Polsce są zawodowcami pełną gębą, więc w trakcie kariery sportowej zazwyczaj skupiają się tylko na piłce, choć wśród obecnych graczy Łódzkiego Klubu Sportowego znajdują się zawodnicy, którzy myślą już o przyszłości, a zakres ich zainteresowań jest ponoć bardzo szeroki – od branży zajmującej się reklamą, promocją i marketingiem do informatyki, czy fizjoterapii (tę ostatnią studiuje Piotr Pyrdoł).

A jak sprawa wygląda z tymi, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z piłką?
- Kiedy pojawiają się w naszej szkole są pełni optymizmu, pracują bardzo ciężko, a i źle znoszą niepowodzenia, bo każdy z nich jest zafiksowany na punkcie zrobienia kariery sportowej. To młodzi ludzie o dużych ambicjach. Stawiają na przykład na piłkę nożną i tak naprawdę często nie mają planu B, czyli alternatywy na wypadek, gdyby jednak tej wielkiej kariery w sporcie nie udało się zrobić – mówi Sławomir Binkowski, wicedyrektor w łódzkiej Szkole Marcina Gortata i zarazem nauczyciel historii, który przyznaje, że w kręgu zainteresowań jego podopiecznych są nie humanistyka, a głównie nauki przyrodnicze, przede wszystkim biologia, a i to także przede wszystkim ze względu na ich poważne, często bardzo świadome podejście do sportu. – Naszym zadaniem jest więc i to, by ułatwić im znalezienie także innej niezwiązanej ze sportem ścieżki rozwoju, czyli znalezienie rzeczonego „planu B”, bo przecież nie wszyscy zdołają zagrać w ekstraklasie czy pierwszej lidze – wyjaśnia Sławomir Binkowski.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Miliard Cristiano Ronaldo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki