Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na łódzkim Manhattanie wszystko jest wyjątkowe [ZDJĘCIA]

Piotr Brzózka
Łódzki Manhattan to wyjątkowe osiedle. Przeszło 20 pięter, portier w drzwiach, specyficzny klimat. Tym wyjątkowym osiedlem przez lata zarządzał wyjątkowy prezes, którego mieszkańcy będą wyjątkowo długo przeklinać.

Jak mówią wtajemniczeni, pod koniec lat 90. król Manhattanu - wtedy tak jeszcze nienazywany - mógł zostać prezesem Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, czyli de facto ministrem budownictwa w rządzie Jerzego Buzka. Nie został, choć jego kandydaturę mieli forsować bardzo wpływowi politycy prawicy z Łodzi. Czy faktycznie Krzysztof D. miał szansę na to stanowisko, ciężko powiedzieć, bo dziś okazuje się, że nikt z polityków go nie zna, niektórzy nawet pytają: a kto to jest?

Dziwne - przecież byłego już prezesa łódzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej "Śródmieście" zna każdy. Przez lata swojej prezesury uchodził za człowieka świetnie żyjącego z każdą władzą w mieście, a tym bardziej trudno nie kojarzyć go teraz, gdy w spółdzielni Śródmieście wali się dosłownie wszystko i to na oczach całej Polski. Dziś już mało kto z jej mieszkańców emocjonuje się zatrzymaniem prezesa w ubiegłym roku w związku z zarzutami, dotyczącymi obrotu ziemią spółdzielni. Dziś ludzie zastanawiają się, jak żyć. I to dosłownie.

Tydzień temu za długi spółdzielni czasowo odłączono ciepło, dwustu lokatorów otrzymało właśnie wezwania od komornika, a na tym może się nie skończyć, bo i licytacji nieruchomości nie można wykluczyć, gdyby do biura zarządu wszedł syndyk. Lada moment "niewinna" afera może się przeistoczyć w gigantyczny problem społeczny. A wszystko to dzieje się na jednym z najciekawszych i najbardziej barwnych osiedli mieszkaniowych w Polsce. Przez długie lata niepodzielnie rządził nim jeden człowiek. Kim jest były król Manhattanu i czym jest jego byłe - mocno podupadłe już - królestwo?

Ktoś refleksyjnie kiedyś napisał: każde miasto ma taki Manhattan, na jaki zasługuje. Jaki jest łódzki Manhattan, każdy widzi. Niby to coś więcej niż zwykłe osiedle, niby portier, witający w wejściu, daje pewne poczucie wyjątkowości, ale to tylko część prawdy, a do nowojorskich klimatów jednak tu daleko. Żeby to był chociaż prawdziwy luksus - narzekają mieszkańcy, bezskutecznie dopatrujący się plusów w dość beznadziejnej sytuacji, w której się znaleźli.

Pani Zofia, pierwszy budynek za kinem Silver Screen (szczęśliwie z oknem na drugą stronę), jedna z pierwszych mieszkanek Manhattanu: - Wprowadziliśmy się tu zimą 1978 roku. Mieszkanie małe, ściany krzywe, podłogi też, w ogóle dom zbudowany fatalnie. Rurę źle złączyli, woda wylewała się z ubikacji. W małym pokoju pod tapczan musiałam podłożyć drewienko, bo zsuwał się po podłodze. A jak się wiesza firanki, to z jednej strony pokoju są za krótkie, a z drugiej ciągną się po podłodze...

Wbrew obiegowej opinii, Manhattan to nie wielka płyta. Byłoby to zresztą niemożliwe, bo w ówczesnej technologii z płyty budowano do 11 pięter, a tu najwyższe budynki piętra mają 24. Jak tłumaczy architekt Piotr Biliński, który sam przez 20 lat mieszkał na osiedlu, Manhattan to system szkieletowy, tak zwana łódzka ramka. Była to technologiczna zdobycz lat 70., przy czym pierwotnie system ten stosowano w niskich obiektach użytkowych. Później ktoś wpadł na pomysł, by w ramach eksperymentu technologię zastosować w wysokim budownictwie mieszkaniowym.

Biliński mówi, że betonowy szkielet uzupełniany był suporeksem, czyli najbardziej podłą odmianą pianobetonu. Suporeks był efektem ubocznym działania elektrociepłowni, powstałym z popiołów, pochodzących z procesu spalania, wymieszanych z cementem. Był to materiał izolacyjnie lepszy niż cegła, ale wszyscy się śmiali, że w nocy świecił... Choć może nic w tym śmiesznego.

Kto wymyślił łódzki Manhattan? - Jak to kto? Architekci - mówi Józef Niewiadomski, prezydent Łodzi w latach 1978-1985, były minister budownictwa, podkreślając, że we wstawieniu 20-piętrowych kolosów do centrum miasta nie było za grosz przypadku.

- Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słucham dziś głównego architekta miasta, mówiącego, że komuna chciała zniszczyć śródmieście Łodzi, żeby nie został ślad po kapitalizmie. To komuna powołała biuro projektowania i programowania rozwoju Łodzi, które zatrudniało 200 osób, najlepszych fachowców z Łodzi i z kraju. W tym biurze istniała pracownia Śródmieście, w której powstała koncepcja Manhattanu. Mieliśmy wtedy za cel załatwić podstawowe potrzeby mieszkaniowe łodzian, równolegle jednak projektowaliśmy Śródmieście, które podzieliliśmy na 12 kwartałów, zinwentaryzowaliśmy. Było doskonale wiadomo, co jest do wyburzenia, co do utrwalenia. Ustalono, że na południe od trasy W-Z, a więc w tym miejscu Śródmieścia, gdzie istniała najgorsza zabudowa, nieprzedstawiająca żadnej wartości historycznej, powinny powstać wysokie budynki. I uważam, że jak na owe czasy to były bardzo dobre domy, marzeniem łodzian było tam mieszkać. Proszę spytać mieszkańców - dodaje Niewiadomski.
Sami zainteresowani, pytani dziś, nie do końca potwierdzają tę opinię. Pani Zofia przekonuje, że wcale wielkiego pędu na Manhattan nie było, nie trzeba też było być specjalnie ustosunkowanym, by mieszkanie tam dostać, do najwyższych bloków w Łodzi trafiali często ludzie z ulicy, a mówić konkretniej - z rozbiórek.

- Ludzie rzeczywiście nie bardzo chcieli tam mieszkać, woleli Retkinię. Między innymi dlatego, że na Manhattanie były kuchnie elektryczne, a poza tym mieszkania te były relatywnie drogie jak na tamte czasy i warunki - potwierdza Piotr Biliński. - Ale ja tam mieszkałem 20 lat i ciepło wspominam ten czas. Miałem wtedy manię robienia zdjęć zachodów słońca. Mieszkałem na 19. piętrze, tak atrakcyjnego widoku nie miał nikt, te okna były jak zmieniające się obrazki, bez względu na porę roku. Na Manhattanie mieszkało wielu artystów, sędziów, lekarzy, choć byli też ludzie "z rozbiórek". A w ostatnich klatkach bloku przy Piotrkowskiej 182 mieszkania można było kupić za dewizy. To było bardzo interesujące miejsce, przede wszystkim ze względu na przekrój społeczny. W windzie rozmawiałem czasem z Adamem Hanuszkiewiczem, przyjeżdżał do Magdy Cwen, która miała tam wtedy swoje służbowe mieszkanie. Tam w windzie poznałem też moją żonę. A te windy miały to do siebie, że czasem się zacinały. W razie awarii można było wjechać sąsiednią klatką tylko do siódmego piętra, a resztę trzeba było pokonać pieszo. Pamiętam, że winda zepsuła się akurat wtedy, gdy przywoziłem ze szpitala właśnie narodzoną córkę - opowiada architekt.

Piotr Biliński wprowadził się na Manhattan w 1981 roku. Jak mówi, Krzysztofa D. pamięta z osiedla "od zawsze", choć z początku nie w roli prezesa.

- W latach 70. istniała Łódzka Spółdzielnia Mieszkaniowa. Po wybudowaniu bloków na Manhattanie, ich mieszkańcy zaczęli dążyć do wydzielenia się z ŁSM, bo nowe budynki nie wymagały takich nakładów na remonty, jak inne, starsze nieruchomości. Tak powstała Spółdzielnia Mieszkaniowa "Śródmieście". Tak jak powiedziałem, to osiedle było specyficzne, bo byli tam specyficzni ludzie. Rady mieszkańców czy rady nadzorcze tworzyły się na zasadach trudnych do rozgryzienia. Zawsze była grupa ludzi, która tym osiedlem rządziła. Jakoś to towarzystwo wzajemnej adoracji przez lata funkcjonowało, jakoś D. na prezesa w końcu powołało - mówi Biliński.

Kiedy dokładnie to się stało, dziwnym trafem nikt nie pamięta. Jedni mówią, że 20 lat temu, inni że na samym początku transformacji, inni jeszcze, że w końcówce PRL. W każdym razie Krzysztof D. miano wieloletniego bądź też wiecznego prezesa nosił od dawna. Mimo narastających konfliktów z własnymi mieszkańcami, w branżowym środowisku chodził w glorii i chwale. Jeszcze miesiąc przed zatrzymaniem przez policję odbierał podczas uroczystej gali statuetkę, która otrzymał jako Symbol Polskiej Spółdzielczości. Co zresztą - zdaniem złośliwych - nie tyle było chichotem losu, co pewnym symbolem, oddającym stan tejże spółdzielczości.

Krzysztof D. uchodził za człowieka świetnie ustosunkowanego, choć dziś wszyscy jak jeden mąż wypierają się znajomości z nim, z rzadka tylko ktoś powie, że "Agnieszka zniszczyła porządnego człowieka". Wspomniana Agnieszka nazywa się Wojciechowska van Heukelom, od lat zajmuje się działalnością społeczną, a także polityczną na rzecz różnych prawicowych formacji i faktycznie można powiedzieć, że to ona załatwiła D. A przynajmniej poważnie przyłożyła do tego rękę.

- Przy czym Agnieszka w pewnym sensie zniszczyła "swojego" - zauważa jeden z łódzkich samorządowców, podkreślając, że D. cieszył się dobrą opinią w środowisku łódzkiej prawicy, wywodzącej się z najróżniejszych korzeni, od Unii Wolności, przez Porozumienie Centrum, aż po ZChN.

Wpływowy kiedyś urzędnik miejski dodaje, że kilku funkcjonujących do dziś polityków usilnie lansowało D. na kluczowe stanowisko w administracji rządowej Jerzego Buzka. Informację tę potwierdza jedna z osób, związanych z gabinetem ówczesnego premiera, zaznaczając jednak, że do samego Buzka nazwisko D. w ogóle nie dotarło, było tylko wałkowane na łódzkim podwórku. Ale i to ciężko potwierdzić, bo ci, którzy mieliby się z nim znać, dziś przekonują, że w ogóle nie kojarzą człowieka, ewentualnie mylą go z byłym politykiem SLD. Może więc to wszystko mit?
Nawet jeśli to tylko niczym niepoparty mit, to i tak Krzysztof D. przez lata uchodził za wszechmocnego. I właściwie do dziś coś z tego przekonania w ludziach zostało. Sama Agnieszka Wojciechowska van Heukelom mówi, że nie jest jej łatwo w starciu z byłym prezesem.

- On zarządzał ogromnym majątkiem w centrum miasta, przecież spółdzielnia ma lokale użytkowe, mieszkalne, to jest nieprawdopodobny zasób, z którego korzystają wszyscy: kancelarie, sklepy, biura. Dysponując tym majątkiem jak własnym, zabiegał o to, by każda kolejna władza była z nim dobrze ułożona. Poza tym, on był w latach 90. radnym miejskim, opanował więc mechanizm funkcjonowania urzędów, które oczywiście są niedoskonałe, bo się składają z ludzi, a ci w każdym środowisku są uczciwi i nieuczciwi. W tej sprawie już dawno powinno być zatrzymanych więcej osób, w tym urzędnicy, ale zawsze jak w Polsce chce się zatrzymać urzędnika to jest sprawa polityczna - denerwuje się Wojciechowska.

Pani Agnieszka przeżyła swój moment triumfu, gdy w listopadzie 2013 roku do mieszkania D. weszli policjanci, a niedługo potem prokurator postawił mu zarzuty. Poszło o działki, kupione przez spółdzielnię od gminy w 2009 roku z 98-procentową bonifikatą. Były to atrakcyjne nieruchomości przy: Piotrkowskiej, Wigury, Nawrot, Sienkiewicza. Rzecz w tym, że bonifikata została udzielona przez gminę w związku z planem ustanowienia odrębnej własności na rzecz członków spółdzielni. Tymczasem, jak poinformowała Komenda Wojewódzka Policji, w 2012 roku grunty te zostały sprzedane na wolnym rynku.

Zatrzymanie prezesa własnej spółdzielni część mieszkańców uczciła lampką szampana - najbardziej cieszyli się ci z Piotrkowskiej 235/241, którzy z D. starli o drzewa, rosnące na skwerze pod blokiem. Przy okazji nagłaśniając mechanizm obrotu działką, na której drzewa rosły. Jednak kiedy wznoszono toasty, D. właśnie opuszczał mury prokuratury - wypuszczono go za poręczeniem majątkowym. Wydano przy tym zakaz pełnienia funkcji prezesa przez D., co nie powstrzymało go przed rychłym stawieniem się w miejscu pracy. Co z tego, że nie w szarży prezesa, skoro w wielu mieszkańcach jego widok wzmógł przekonanie, że w gruncie rzeczy jest nietykalny.

- Zawsze był miły, uśmiechał się, obiecywał wszystko, ale nic dla nas nie robił. To był pan na włościach, nie liczył się z nikim. Dalej ponoć chodzi po osiedlu, a jego poplecznik robi zdjęcia. Śmiał się z nas, kiedy ludzie protestowali przeciw jego działaniom i dalej się śmieje. Nie mogę tylko zrozumieć, jak to możliwe, że narobił tyle długów, przecież ktoś go kontrolował, przecież była jakaś rada nadzorcza - pani Zofia nie może pojąć wydarzeń, które od miesięcy spędzają mieszkańcom sen z powiek.

A wydarzenia te przybierają coraz bardziej niekorzystny obrót, bo wierzyciele zaczynają się upominać o pieniądze od zadłużonej na wiele milionów spółdzielni. Ciężko sobie wyobrazić, że któregoś dnia w najwyższych wieżowcach w Łodzi mogłoby zabraknąć wody, ciepła czy prądu. A przecież ciepło już raz odcięto. Nie jest też wykluczona upadłość spółdzielni. Choć według mecenas Marii Wentland-Walkiewicz mogłaby ona być dla mieszkańców wybawieniem od części kłopotów, jednocześnie tych, którzy posiadają jedynie lokatorskie prawo własności, prawa tego by pozbawiła, czyniąc ich zwykłymi najemcami...

Czy były prezes ma sobie coś w tej sprawie do zarzucenia? Niestety, nie udało nam się z nim porozmawiać. Albo numer komórki, który był kiedyś numerem jego komórki, już nim nie jest, albo były prezes jest bardzo zajęty - sygnał "zajętości" nie pozwolił na połączenie przez dwa ostatnie dni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki