Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na wakacje z futrami i biseptolem

Anna Gronczewska
Archiwum Prywatne
Butelkę żytniej kupowało się na promie za 90 centów, sprzedawało Finom z wielokrotnym przebiciem. Do NRD łodzianie wozili termowentylatory i nylonowe bluzki, jadąc na Węgry pakowali do walizek biseptol i dresy z kreszu.

Polacy zawsze byli zaradni. W czasach, gdy półki w sklepach świeciły pustkami, dolar był walutą, której oficjalnie się nie kupiło, a o kantorach nikt nawet nie śnił, potrafili poradzić sobie z tego rodzaju przeszkodami. W PRL-u rozkwitał nowy rodzaj turystyki - handlowej.

Zaczęła się rozwijać na początku lat siedemdziesiątych, wraz z nadejściem epoki Gierka. Wtedy nawet na dowód osobisty można było pojechać do NRD. Polacy szybko wykorzystali to w celach handlowych. W latach osiemdziesiątych modne stały się inne kierunki, a więc Węgry, Jugosławia, a nawet Finlandia. A na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych całe autokary z Polakami jeździły po magnetowidy do Berlina Zachodniego...

Ale zacznijmy od lat siedemdziesiątych. Anna Koczewska, urzędniczka z Łodzi, nie zapomni swojej babci Heleny, wdowy po kolejarzu. - Był to poważny atut - dodaje Anna. - Dzięki temu za darmo lub z 80- -procentową zniżką mogła dojechać do granicy Polski z NRD. Co w takich handlowych wycieczkach bardzo się liczyło. Poza tym mieszkała koło Koluszek, więc blisko miała do jednego z najważniejszych wtedy dworców kolejowych w Polsce.

Babcia Helena turystyką handlową zainteresowała się na początku lat siedemdziesiątych. Była już wtedy wiekową kobietą, kilka lat wcześniej obchodziła siedemdziesiąte urodziny. Do tego niezbyt zdrową, od lat bolały ją nogi, robiły się na nich rany. Jednak handlowa żyłka była silniejsza...

Babcia Helena wsiadała wieczorem w Koluszkach do pociągu, jadącego w kierunku NRD. Brała pożądany przez Niemców, a także stacjonujących tam Rosjan towar. Były to więc na przykład termowentylatory, papierosy Marlboro, nylonowe bluzki, koniecznie z wzorkami na piersi.

- Zwykle babcia zakładała na siebie po kilka sztuk tych bluzek, a że była szczupła, to nie wzbudzała podejrzeń - opowiada Anna Koczewska. - Na stoliku, w przedziale, leżała też rozpoczęta paczka papierosów. Babcia też nie miała z tym problemów. Paliła, a zaczęła, gdy miała 50 lat, bo chciała schudnąć. Tyle że musiała się trochę męczyć z tymi marlboro. Paliła bowiem na co dzień sporty, w takiej szklanej rurce. Nazywała się chyba fifka.

Babcia Helena rano była w NRD. Jeździła zwykle do Drezna. Najlepszymi klientkami były Rosjanki, żony radzieckich żołnierzy stacjonującyh w Dreźnie. Za zarobione marki pani Helena kupowała pieprz, słodycze, pióra na naboje, ale przede wszystkim złoto. Oczywiście od Rosjanek. - Babcia opowiadała, że transakcji trzeba było dokonywać w wielkiej tajemnicy - wspomina Anna Koczewska.- Rosjanki bały się, że nakryją je ... mężowie.

Babcia Helena miała jednak szczęście. Po zrobieniu interesu wracała na dworzec. Kupowała lemoniadę, małą kiełbaskę i bułkę. Czekała na pociąg powrotny do Koluszek.

- Babcia na taki handel jeździła niemal do końca życia - mówi Anna. - Przestała chyba jeździć ze dwa lata przed śmiercią, w 1978 roku. Miała wtedy osiemdziesiąt lat! Co prawda dzieci bardzo sprzeciwiały się wyjazdom pani Heleny, ale ona nie dała się przekonać. Ona tym żyła. Odpuściła sobie, gdy już zdrowie nie pozwoliło na te wypady za granicę...

Lata osiemdziesiąte to czas, gdy w poszukiwaniu pieniędzy wyjeżdżało się głównie na Węgry, trochę do Jugosławii.

Irena Sokorska z Piotrkowa, emerytowana ekonomistka, śmieje się, że na handlowych wyjazdach na Węgrzech była 30 razy. Najpierw jeździła do Budapesztu, a potem nad Balaton. Jadąc nad Balaton, brała swą 8-letnią wtedy córkę Kasię i oczywiście towar do sprzedania.

- Zanim zaczęłyśmy się opalać nad Balatonem, trzeba było sprzedać towar - dodaje.- Gdy handel dobrze poszedł, to wcza-sy miałam za darmo.

Do Budapesztu jeździła najpierw z tzw. voucherami. Dzięki nim miała zapewniony nocleg i obiadokolację w dobrej restauracji. W Budapeszcie mieszkała zwykle w blokach. Właściciele tych mieszkań wynajmowali pokoje biurom podróży. Warunki były bardzo dobre. Bywało, że gospodarze od razu kupili cały towar i nie trzeba było chodzić na rynek.

- Na Węgry brałam popularny u nas lek, biseptol - opowiada Irena. - U nas stosowano go przy różnych zakażeniach. Węgrzy używali go jako.... środek antykoncepcyjny. Wielkie wzięcie miały dresy. Głównie uszyte z kreszu. Sprzedawałam też spodenki, które szył mój kuzyn. Generalnie bardzo dobrze sprzedawały się ubrania.

Irena Sokorska nie zapomni pierwszego wyjazdu na Węgry. Pojechała z dwoma koleżankami. Spokojnie przejechały granicę. Towar szybko sprzedały. Kupiły flaki potrzebne do zrobienia kiełbasy. - Było lato, żar się lał z nieba - wspomina Irena. - Te flaki załadowałyśmy do toreb i ustawiłyśmy je na półkach w przedziale. Roznosił się straszny smród... Na szczęście trafiłyśmy na fajnych celników, którzy nas przepuścili.

Wojciech Madejski, dziś poważny biznesmen spod Łodzi, biznesową żyłkę rozkręcał na Węgrzech. Zaczynał w Misz-kolcu. Pamięta, że były tam dwa rynki. Jeden mniejszy w centrum miasta, drugi większy na jego obrzeżach.

- Zabieraliśmy na Węgry oczywiście dresy, ale też sprzęt turystyczny, a więc plecaki, namioty, śpiwory, butle gazowe - dodaje Wojtek. - No i prezerwatywy, których na Węgrzech nie można było dostać.

Raz Wojtek wziął ze sobą tysiąc sztuk prezerwatyw. Stanął na rynku i zdziwił się, że zaczęły kupować je głównie dziewczyny. Ku jego zdumieniu rozrywały opakowanie i zaczynały żuć jego zawartość. - Bo myślały, że to guma do żucia! - śmieje się Wojtek. - Nie znałem dobrze węgierskiego, więc na migi pokazywałem im do czego to służy. Nie rozumiały...

Innym razem ktoś powiedział Wojtkowi, że bardzo dobrze się sprzedają diamenty do cięcia szkła. Kupił więc 100 takich urządzeń i zabrał na Węgry. Stał kilka godzin na rynku i nikt tym się nie zainteresował.

- Na rynek przychodziły głównie kobiety, więc nie wiedziały po co ten diament - opowiada Wojtek. - Ale w pewnym momencie jedna z nich zapytała czy to otwieracz do konserw. Odpowiedziałem, że tak... Potem diament sprzedawałem jako otwieracz do konserw. Kobiety kupiły wszystko!

Za zarobione pieniądze, tak jak większość Polaków, kupował dolary. Wpadł na pomysł, jak zdobyć je po atrakcyjnej cenie. Chodził w Budapeszcie na górę Gellerta do hotelu "Astoria". Zaczepiał tam zagranicznych turystów. Mówił, że jest biednym studentem z Polski. Chciałby kupić jeansy, ale są bardzo drogie. Dlatego prosiłby o wsparcie, to znaczy sprzedanie dolarów po trochę niższej cenie. Zwykle litowali się i sprzedawali dolary po dwa - trzy razy niższej cenie. Ale do czasu. Raz Wojtek poszedł pod hotel z kolegą ze Śląska, którego poznał na Węgrzech..

- Podeszła do nas grupka Polaków - opowiada Madejski. - Zaoferowali dolary. Po trochę niższej cenie, ale bez rewelacji. Poza tym długo się targowali. To nas uśpiło. No i umówili się w podziemiach metra. To też nie było podejrzane, bo tam jest zawsze dużo ludzi. Poszliśmy na umówione miejsce, kolega trzymał pieniądze. Podbiegli do niego, uderzyli i zabrali całą forsę... 300 dolarów. To był dla nas majątek.

Okazało się, że zrobili to ludzie "Colombo", łodzianina, który kontrolował rynek handlu walutami w Budapeszcie.

- Już w nowym ustroju kupowałem walutę w łódzkim kantorze - mówi Madejski. - Okazało się, że właściciel znał "Colom-bo". Na jego trop wpadli Węgrzy, ale i polska milicja. Spodziewał się deportacji i zakazu wyjazdu z Polski. Przedtem postanowił zakopać dolary na obrzeżach Budapesztu. Gdy minęła mu kara i wrócił na Węgry, poszedł w to miejsce. Stało tam osiedle mieszkaniowe. Stracił fortunę.

Wojciech Madejski dzięki handlowi żył bardzo dobrze. Nawet zatrudnił ludzi - fundował im podróż do Budapesztu, nocleg i kilka dni na zwiedzanie stolicy Węgier. W zamian za to mieli przewieźć towar. On z kolegą jechał na Węgry "czysty", motocyklem, bez bagażu. Ale kiedyś zgubiła go pazerność. Wiedział, że na granicach są duże kolejki, więc postanowił przejechać motocyklem z towarem. Poszedł załatwiać jakieś formalności, a do kolegi podeszła celniczka. Wskazując na obładowany motor zapytała czy wiezie namiot? Odpowiedział, że nie. Śpiwór? Też nie. Tak wymieniała poszczególne składniki sprzętu turystycznego, a w końcu zapytała co wiezie...- Pastę i szczoteczkę do zębów - odpowiedział kolega Wojtka. Gdy celnicy rozpakowali towar z motocykla, to zmieścił się na pięciu ławkach. Były śpiwory, butle gazowe, ale też srebrne łańcuszki z medalikami i krzyżykami oraz różańce, które na Węgrzech były też poszukiwanym towarem.

- Po tym dostałem dwuletni zakaz wyjazdu za granicę i tak zakończyła się moja handlowa turystyka - śmieje się Madejski.

Zdzisław Knapik, mechanik z Łodzi, nie zapomni jednej podróży na Węgry. Wcześniej kupił żonie kurtkę z nutrii. Ale skóra była źle wyprawiona, robiły się dziury. Postanowił sprzedać kurtkę na Węgrzech. Na granicy do przedziału wszedł celnik. Popatrzył na pasażerów, na półki i wskazał na kurtkę z nutrii.

- Czyje to? - zapytał. Knapik nie miał wyjścia, przyznał się, że jego. Wtedy celnik kazał mu ją przymierzyć. Założył ją na siebie. Rękawy sięgały mu do przedramienia. Celnik machnął ręką i wyszedł. Nie pozostało nic innego, jak sprzedać kurtkę. Łodzianin poszedł na bazar i od razu znalazł chętną. Mieszkanka Budapesztu zachwyciła się kurtką. Knapik dostał pieniądze, wrócili do hotelu, ale następnego dnia miał złe przeczucie i nie poszedł handlować. - Podobno już tego samego dnia szukała mnie ta kobieta i chciała zwrócić kurtkę - wspomina Knapik. - Do końca pobytu siedziałem w hotelu.

Janusz Joachimiak, emerytowany księgowy, handlował też w Jugosławii. Pamięta, że zabrał ze sobą używane radio "Dorota". Ale na miejscu się zepsuło. Znalazł zakład naprawy i jakiś młody człowiek zreperował mu za darmo "Dorotę".

- Sprzedałem ją za tyle, za ile szły nowe radia - wspomina. - I wszystkie stare płaszcze żony.

Irena Sokorska niezbyt miło wspomina wypad do Bośni. Na rynku ukradli jej towar. Ale za to dwa razy pojechała "Pociągiem przyjaźni" do Związku Radzieckiego. Tam też znakomicie sprzedawały się ubrania.

- Handel szedł znakomicie, ale nie mogłam nigdzie wymienić rubli na dolary - opowiada. - No i z całym plikiem rubli wracałam do domu. Na granicy przeżyłam horror. Musiałam jeszcze raz jechać do ZSSR, by wymienić ruble na dolary.

Irena Sokorska zaliczyła też wyjazdy do Helsinek. Kupowało się na promie żytnią lub wyborową za 90 centów i sprzedawało z zyskiem.

- Koleżanka uszyła nam fartuchy z czterema przegrodami na cztery butelki - opowiada pani Irena. - Za pierwszym razem wszystkie przeszłyśmy przez kontrolę. Te cztery butelki sprzedałam za 100 dolarów! Kupiłam sobie później komplet z duraleksu za 90 dolarów.

Pani Irena ostatni raz wyjechała za granicę na początku lat dziewięćdziesiątych. Pojechała na wczasy koło Barcelony. Ale zabrała ze sobą lornetki. Hiszpanie kupili wszystkie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Na wakacje z futrami i biseptolem - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki