Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na zgliszczach po narkotykach i wódce można zbudować nowe życie

Joanna Leszczyńska
Najłatwiej poddają się leczeniu ci, którzy już ponieśli w życiu poważne straty
Najłatwiej poddają się leczeniu ci, którzy już ponieśli w życiu poważne straty Małgorzata Genca
Najwięcej osób uzależnionych od środków odurzających jest w grupie tak zwanych młodych dorosłych, czyli ludzi w wieku 24-35 lat. Statystycznie polscy narkomani "starzeją się". Podobny trend jest na całym świecie.

Najtrudniej odpowiedzieć na pytanie: "dlaczego zaczął znowu brać". To może on raczej zada pytanie: "Jak może zareagować człowiek, kiedy po dziesięciu latach małżeństwa dowiaduje się, że żona odeszła, zabierając dzieci i traci się wszystko: dom, rodzinę i pieniądze?". Jedni w takiej sytuacji rozstają się z życiem. On, dorosły facet, wrócił do narkotyków.

Marek, 37 lat. Jest jednym z najstarszych uczestników grupowej terapii w łódzkim Monarze. Tak naprawdę, uważa, że terapia nie jest mu już do niczego potrzebna, bo przecież jest czysty. Ale Ela, terapeutka, jest innego zdania, a wie lepiej. Może i tak, bo on wciąż stoi przed problemem, jak odnaleźć zaufanie do drugiej osoby i dostrzec w tym, co się wydarzyło w jego życiu, swoją winę.

Sam mówi, że jego narkohistoria jest typowa. Kiedy się chodzi na terapię grupową, to się to słyszy. Narkotyki w jego życiu pojawiły się, jak miał około 17 lat. W takim wieku bardzo przeżywa się nieszczęśliwą miłość. Pierwsze skręty zapalił właśnie wtedy. Był 1993 rok. Najpierw palili ze znajomymi tylko trawkę. Zwykła samosiejka poprawiała humor. Nie było w niej chemii, tych różnych wynalazków, które są dzisiaj. Spotykali się w dawnym pubie Alien na Piotrkowskiej. Potem spróbował amfetaminy i wciągnęło go. Po pierwszym półroczu czwartej klasy wyrzucili go z XX LO w Łodzi za nieobecności.

Zgarnęło go wojsko, ale po dwóch miesiącach wylali go, bo - jak sam ocenia - nie był pokornym żołnierzem. A potem była masakra, bo zaczął brać dożylnie amfetaminę. Brał 3-4 lata.

Wychowywali go dziadkowie. Mama, zmagająca się z problemem alkoholowym, zmarła, kiedy miał 13 lat. Ojciec nałogowo pił. Marek, co się dało, przehandlowywał z domu dziadków na narkotyki. W końcu dziadek nie wytrzymał i doniósł na niego na policję. Poskutkowało. Marek poszedł na leczenie do ośrodka Monaru w Kęblinach. Po złamaniu abstynencji seksualnej wyleciał. W następnym ośrodku w Sokolnikach okazało się, że ma żółtaczkę. Po leczeniu już tam nie wrócił.

- Uwierzyłem wtedy w to, że jestem wyleczony, że dam sobie radę - opowiada Marek. - Kiedy potem pływałem dwa lata na statku, nie brałem nic. Poza... alkoholem. Nie dostrzegałem, że jest problem. Uważałem, że skoro się wyleczyłem z narkotyków, to dlaczego nie mogę napić się jednego piwa, a potem drugiego, trzeciego?

Angielski fart

Nadszedł czas stabilizacji: dziewczyna, ślub, nowa praca, pierwsze dziecko. Byli szczęśliwi. Żeby sobie poprawić sytuację materialną, wyjechali do Anglii. Przez cztery lata bardzo dobrze im się wiodło. Pracował w restauracji rybnej, uczył się nowego fachu. Z powodzeniem, bo właściciel otworzył drugą restaurację, w której został menedżerem. Potem założył własną firmę.

Kiedy żona zaszła w ciążę, postanowiła wrócić do Polski. On też wrócił. Jak człowiek, któremu się powiodło. Do Anglii pojechał z jedną walizką, a wracał dwoma busami, wypakowanymi po dach.

Amfetaminowy poczęstunek

W Łodzi zajął się biznesem. Przełomem w jego życiu okazał się miesięczny wyjazd ze znajomymi na pustynię do Omanu.

- Kiedy wróciłem, żona się wyprowadziła, okradła mnie ze wszystkich pieniędzy, a zostawiłem jej wszystkie upoważnienia do prowadzenia firmy - opowiada Marek. - Właściwie wróciłem do niczego. Zostawiła mi łóżko polowe, poduszkę i rozwalony komputer. Ze trzy, cztery miesiące nie mogłem sobie poradzić. Nie mówię, że byłem idealny, ale wydawało mi się, że przez dziesięć lat małżeństwa robiłem wszystko dla niej i dla dzieci. Czy miała pretensje, że zostawiłem rodzinę i wyjechałem na pustynię? Nie wiem. Do tej pory nie mam tego przerobionego. Coś musiało być w moim małżeństwie nie tak, skoro się rozstaliśmy.

Przyjechała do niego spedytorka z Bielska-Białej i zapytała, czy się poczęstuje amfetaminą. Skusił się. I zaczął brać od nowa. Po piętnastu latach abstynencji.

Brał wszystko dożylnie. Dopalacze, jakie się dało. Sprzedawał domowe krany, zlewy, umywalki, meble, żeby mieć na narkotyki. Wyrywał kable ze ściany, żeby je zbyć na złom. Nie jadał po parę dni, bo wszystkie pieniądze szły na jedno. Chodził po supermarketach i podjadał. Raz go złapali, raz nie. W międzyczasie były próby pracy. Tłumaczył sobie, że to, co się z nim dzieje, jest chwilowe.

Ta chwila trwała trzy lata.

Uzależnieni "młodzi dorośli"

Z badań przeprowadzonych przez Krajowe Biuro do spraw Przeciwdziałania Narkomanii wynika, że obecnie w Polsce maleje liczba uzależnionych od narkotyków, a jednocześnie populacja osób uzależnionych starzeje się. Najwięcej takich osób jest w grupie "młodych dorosłych", czyli w wieku 24-35 lat. Wcześniej najliczniejszą grupę stanowiły osoby do 24 lat. Podobne zjawisko starzenia się osób uzależnionych występuje w innych krajach europejskich.

Większość tych, którzy 10 czy 20 lat temu jako nastolatki palili marihuanę, z tego wyrosła, ale część po nią sięga. Jedni są uzależnieni, a inni używają jej rekreacyjnie - zamiast piwa albo do piwa. Dziś mają trzydzieści kilka lat. Wśród dorosłych uzależnionych są też ci, którzy w latach 80. uzależnili się od heroiny i nadal żyją.

Stosunkowo nowym zjawiskiem jest zażywanie marihuany przez młodych dorosłych, którzy zaczęli pracę. Część z nich kieruje się modą i jakże ludzką słabością, jaką jest ciekawość. Najczęściej dorośli, którzy po raz pierwszy sięgnęli po narkotyki, sięgnęli właśnie po nią. Pięć lat temu przyznawało się do tego 9 procent dorosłych Polaków, czyli powyżej 18. roku życia, a w zeszłym roku już 16 procent.

To nie są narkomani, zastrzegają specjaliści, tylko ludzie, którzy eksperymentują, ale jest oczywiste, że jakiś procent z nich w przyszłości może się uzależnić. Szacuje się, że w Polsce od 4 do 6 procent użytkowników marihuany używa jej w sposób ryzykowny, prowadzący do uzależnienia.

Tak jak ponad 60-letni były już biznesmen z Łodzi, niegdysiejszy podopieczny łódzkiego Monaru, który całe dorosłe życie zażywał marihuanę. Nawet się nie obejrzał, kiedy zniszczyła mu życie. Rozwiódł się z żoną, stracił firmę. Ostatnio mieszkał kątem u rodziny. Zabrakło mu też siły, by dotrzeć do końca terapii. I wszelki słuch o nim zaginął.

Kim są dorośli narkomani?

- Generalnie w młodości już brali - mówi Małgorzata Sioma, kierowniczka ośrodka dla narkomanów w Kęblinach i poradni leczenia uzależnień od środków psychoaktywnych w Łodzi. - I to długo. Sporadycznie się zdarza, że ktoś bierze narkotyki rok czy dwa i idzie na terapię. Z reguły to dłużej trwa. Musi się wydarzyć coś ważnego, że pacjent decyduje się na leczenie, na przykład młody człowiek wpadnie na jeździe samochodem po narkotykach, złodziejstwie czy przy handlowaniu narkotykami. Na ogół osoba, która ukończyła terapię, ma większą szansę na trzeźwość niż ta, która jej nie ukończyła, bo "nie przepracowała" swojego problemu.

Wśród dorosłych narkomanów znajdzie się ludzi przeróżnych profesji. Są nimi także ci z kręgu tzw. białych kołnierzyków, również pracujący na wysokich, dyrektorskich stanowiskach. Biorą narkotyki, by wydajniej pracować, zarywać noce i utrzymać się na stanowisku. Ta grupa ludzi woli leczenie ambulatoryjne w poradni i prywatne ośrodki, gdzie czują się bardziej anonimowi. I, jak twierdzi Małgorzata Sioma, w tych ośrodkach trochę stwarzają pozory, że się leczą.

Jestem matką narkomana

Na forum internetowym Narkotyki.pl można przeczytać wiele dramatycznych wpisów matek dorosłych narkomanów, zrozpaczonych i bezradnych. Te listy są podobne jak życiorysy narkomanów.

"Mój syn ma 26 lat i jakieś 8 lat brania. Żadne rozmowy nie pomagają. Jeszcze pracuje, mieszka poza domem, ale jest coraz gorzej. 10 dni po wypłacie nie ma już pieniędzy na życie. Jest strasznie chudy. Stoję pod ścianą i nie wiem jak mu pomóc."

Inna matka pisze: "Mój syn ma 24 lata. Nie wiem od kiedy bierze. Niedługo wywalą go z pracy. Z domu się wyprowadził, nie wiem, gdzie mieszka. Nie chce mnie znać. Nie zgadzam się na to, żeby żył w taki sposób, dlatego mu już nie pomagam. On cały czas wypiera się, że ćpa. Pięć dni po wypłacie nie ma pieniędzy. Był czas, że spłacałam jego długi, dawałam pieniądze, załatwiłam pracę. Teraz powiedziałam dość! Czekam aż się stoczy, może wtedy zechce się leczyć."

Małgorzata Sioma mówi, że dorośli narkomani przeważnie mieszkają z rodzicami. Często nie pracują, okradają rodziców, są roszczeniowi. Zwykle mają nadopiekuńcze matki, zwłaszcza synowie. Do leczenia trudno ich zmusić, bo musieliby być najpierw ubezwłasnowolnieni. A ubezwłasnowolnienie w sądzie jest trudne. Trzeba udowodnić, że dorosły syn czy córka jest zagrożeniem dla siebie i innych. Zrozpaczone matki dzwonią do ośrodków odwykowych i pytają, czy przyjmie się ich dorosłe "dziecko". Ale przecież one same muszą iść do poradni i poddać się diagnozie.

Stracone marzenia

36-letni dziś Sebastian jako nastolatek był zafascynowany subkulturą heavymetalową. Smak marihuany i alkoholu poznał już wcześniej, w podstawówce. Ale tak na poważnie wdepnął w to w liceum. Marihuana to był chleb powszedni. Po co mu to było? Ciekawość, szpan, chęć dostosowania się do kolegów, którzy brali. Kolejny etap to była amfetamina. Ta to nim dopiero zawładnęła.

Najgorszy okres narkotykowo-alkoholowy miał w wojsku, kiedy był w czynnej służbie i na kontrakcie. Z dostępem do narkotyków w jednostce nie było problemu. Pierwszy raz stracił pracę przez narkotyki właśnie w wojsku. A właściwie, jak mówi, bardziej stracił marzenia.

Ojciec był zawodowym wojskowym. Od dzieciństwa spędzał z ojcem w wojsku każdą wolną chwilę, jeździł na poligony. W wojsku szło mu dobrze, ale wszystko sam przekreślił. Wziął na siebie winę za kolegę, który suszył marihuanę na szafce. Żal mu się zrobiło chłopaka, który zaczął powoli wychodzić na prostą po śmierci matki. Z bardzo dobrą opinią został zwolniony na własną prośbę. A potem była dalsza demolka życia z amfetaminą i alkoholem w roli głównej.

- Dobrze zarabiałem prowadząc z kolegą wędzarnię w Kołobrzegu - wspomina Seabastian. - Mogłem się nieźle urządzić w życiu, ale liczyły się tylko imprezy, branie i picie.
Na leczenie wypchnęły go siostra i ówczesna dziewczyna. Siostra jest wpływową osobą w Kołobrzegu i załatwiła mu renomowany ośrodek w Stanominie, na który czeka się pół roku, a on dostał miejsce ekspresowo. Okazało się, że miał już kuratora, o czym nawet nie wiedział, bo cały czas chodził odurzony. Ośrodek był nastawiony na leczenie alkoholików, ale mechanizm uzależnień jest identyczny. Kiedy zaczął trzeźwienie miał 26 lat.

W ośrodku nie było telewizji ani radia. O wojnie w Iraku dowiedział się pocztą pantoflową. Terapia, głównie grupowa, prowadzona była od rana do wieczora. I tak przez dwa miesiące. Tylko raz miał kontakt z rodziną.

- Do leczenia najłatwiej zmotywować dwudziestokilkulatków, bo mają już bagaż złych doświadczeń, związanych ze skutkami brania narkotyków - mówi Małgorzata Sioma z łódzkiego Monaru. - Ponieśli już pewne życiowe straty, ale są jeszcze na tyle młodzi, że mogą wiele nadrobić. Mogą na przykład jeszcze zdobyć jakiś zawód. Łatwiej im też utrzymać pracę, bo nie są tacy zmanierowani.

A trzydziestokilkulatkowie i starsi czasem stwierdzają, że już wszystko przegrali i ciężko im się odnaleźć w trzeźwym życiu. Mają luki w wykształceniu. Przeważnie zatrzymali się na poziomie podstawówki czy gimnazjalnym. Prawie nigdy nie pracowali, więc trudno im się przezwyciężyć, by pójść do pracy, a zwłaszcza ją utrzymać. Ale do ludzi trzeba podchodzić indywidualnie. Szansę ma każdy.

Druga szansa

Drugi rzut narkotykowy trwał u Marka trzy lata. Kto wie, czy poszedłby ponownie do Monaru, gdyby nie trafił do prokuratury za alimenty. Tam nieopatrznie wypaplał, że się leczył i wysłali go na badania, czy bierze, czy nie.

- W ubiegłym roku poszedłem na terapię do ośrodka w Kęblinach. Chyba minął mi ból po byłej żonie. Ale też już miałem dość. W domu nie miałem prądu, wody, jedzenia, niczego. Dziewczyna mnie utrzymywała, ale też nie miała z czego.

Miał 36 lat. Był najstarszy w ośrodku. Jednak po niespełna trzech miesiącach opuścił go. Ale już na trzeci czy czwarty dzień poszedł na terapię do łódzkiej poradni Monaru przy Wólczańskiej.

- Szkoda mi było stracić trzeźwości - mówi Marek.

Jest "czysty" rok i trzy miesiące.

- Ale nadal śni mi się, że biorę i jakie to jest fajne - mówi Marek. - Dalej mam ciągoty, żeby się napić piwa. Założyłem sobie jednak całkowitą abstynencję. Jeżeli sobie odpuszczę i napiję się piwa, to za tydzień może napiję się wódki, a jeżeli wódki, to potem wezmę narkotyki.

Pracuję jako kierowca w szwalni. Ze swoją dziewczyną wynajmują mieszkanie. Ma świadomość, że do końca życia nie spłaci w Polsce swoich długów. Chciał prowadzić biznes, by się odkuć, ale w obecnych realiach to ryzyko. Może kiedyś.

Nadal chodzi na terapię grupową. Niestety, nie widuje swoich dzieci. Nie do końca rozumie, gdzie popełnił błędy, ale po to chodzi na Wólczańską, żeby to w końcu zrozumieć. Może przy okazji pomoże innym? Czasem tylko się denerwuje - po cholerę na tę terapię przychodzą ludzie, którzy nic z sobą nie robią. On próbuje ze swoją Dominiką coś zbudować na zgliszczach.

Sebastian już ponad dziesięć lat jest "czysty".

- Ale pierwszych kilka lat to była masakra - mówi. - Wszystkie problemy, jakie miałem przed terapią, nawarstwiły się. Miałem ogromny żal po stracie. Zabrano mi zabawkę: alkohol i amfetaminę. Chodziłem na mityngi na siłę. Wydawało mi się, że nikt mnie nie rozumie. Bywało, że płakałem pod oknem, bo inni sobie imprezowali, a ja wiedziałem,że nigdy już tego nie będę robić.

Wiedział, że jak wróci do wędzarni, to wróci do życia, które prowadził przed terapią. Wyrzekł się więc znajomych, pracy i dobrych zarobków. Pracował gdzie się da, w hurtowniach, magazynach, żeby tylko stanąć na nogi. Bał się wracać do narkotyków i alkoholu, bo kolejny raz nie przeżyłby detoksu. Tego nie da się opisać. To najgorsze chwile w życiu.

Dwa lata później za pożyczone od siostry pieniądze otworzył pierwszego grilla.

- No i zacząłem stawać na nogi. W 2007 roku przyjechałem służbowo do Łodzi i poznałem dziewczynę, która została moją żoną. Mamy czteroletnie dziecko. Zajmuję się sprzedażą zdrowej żywności. Ciągle chodzę na terapię do Monaru.

Im dłużej jest czysty, tym bardziej szkoda mu włożonego wysiłku i nadziei, którą dało się bliskim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki