Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nadchodzi era pieszego pasażera, czyli komunikacyjny Armageddon w Łodzi

Hanna Gill-Piątek
Hanna Gill-Piątek jest działaczką społeczną i polityczną, koordynatorką Świetlicy Krytyki Politycznej w Łodzi
Hanna Gill-Piątek jest działaczką społeczną i polityczną, koordynatorką Świetlicy Krytyki Politycznej w Łodzi fot. Krzysztof Szymczak/archiwum
"Będzie taniej!" - optymistycznie donosi łódzki dodatek Gazety Wyborczej, informując nas, że miasto ma zamiar wydłużyć o 20 minut ważność biletów czasowych MPK. Powodem są remonty ulic w centrum, które już teraz powodują kompletny paraliż komunikacyjny w niektórych okolicach. A to dopiero początek.

Z fascynacją przyglądam się objazdom wokół zamkniętego już odcinka Tuwima. Zwykle już zakorkowane skrzyżowanie Kilińskiego z Piłsudskiego otrzymało dodatkowy zastrzyk ruchu, wskutek czego bardziej przypomina parking niż ulicę: wszystko stoi. W malowniczym korowodzie aut, przewożących tradycyjnie rzadko kogokolwiek oprócz kierowcy, solidarnie wloką się tramwaje i skierowane tam z Tuwima autobusy. Przejazd jednego przystanku liniami 80 lub 83 zajmuje około pół godziny - takie są wyniki pomiarów z trzech prób, które wykonaliśmy z rodziną. Na więcej nie mieliśmy nerwów.

Oczywiście gdyby porządnie zaplanować remonty, może udałoby się uniknąć katastrofy. Akurat w opisanym przypadku wystarczyłoby wprowadzić ruch dwukierunkowy na prawie pustym odcinku ulicy Nawrot, która i tak zablokowana jest przez remont Piotrkowskiej. Nikt o tym nie pomyślał, mapy w ZDiT-cie są cierpliwe i nie widać na nich straconych godzin, spalin, małych dramatów z powodu spóźnienia się na klasówkę czy wyczekiwaną wizytę lekarską. Ale tak naprawdę katastrofa dopiero się zacznie i znamy nawet termin jej nadejścia: 1 lipca. Nie chodzi nawet o kolejne zamykane odcinki, ale o zmiany w rozkładach MPK, dzięki którym transport zbiorowy w centrum właściwie niemal przestanie istnieć.

Cięcia kursów, likwidacje linii, odcięcie całych ulic w centrum od jakichkolwiek sensownych połączeń - to tylko część atrakcji dla pasażerów, jakie wylicza Tomasz Bużałek z Łódzkiej Inicjatywy na Rzecz Przyjaznego Transportu w swoim liście do wiceprezydenta Radosława Stępnia. List można przeczytać na stronie internetowej Dziennika Łódzkiego. W praktyce oznacza to oczekiwanie po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut na najbardziej uczęszczanych trasach. Boję się myśleć, co oznacza dla tych mniej uczęszczanych. Dla chętnych do przesiadki zaplanowano biegi przełajowe do oddalonych od siebie przystanków. Oczywiście bez gwarancji, że cokolwiek punktualnie nadjedzie: jeśli objazdy zaplanowano jak na Kilińskiego, będziemy mogli obserwować swój autobus, który w gigantycznym korku majestatycznie powiększa spóźnienie o kwadrans.

W obliczu tego komunikacyjnego Armageddonu średnio interesują mnie optymistyczne doniesienia o wydłużeniu ważności biletów. Do autobusu nie wsiądę, choćby mi ktoś dopłacał, bo te 20 minut skonsumuje on w korku do następnego przystanku. A bilety i tak po ostatnich podwyżkach są za drogie w porównaniu do czasu przejazdu. Dobra wola ludzi pracujących w MPK nie pomoże, jeśli transport zbiorowy ciągle będzie przez łódzkie władze traktowany jak kula u nogi. Żaden tramwaj ani autobus nie przybędzie na czas, jeśli na drodze stanie mu korek. Bez rozwiązań systemowych usuwających samochody z centrum w pewnym momencie nikt już nigdzie nie dojedzie: ani indywidualny kierowca, ani dostawca, ani pasażer MPK. A remonty w mieście są doskonałą okazją, żeby wypróbować nowe rozwiązania. Te wymagające myślenia, niekoniecznie pieniędzy. Wiele z nich proponuje Bużałek w swoim liście. Trzeba tylko chcieć.

Wracając do cen biletów zawsze zastanawia mnie, dlaczego osoby wyznające liberalizm gospodarczy, jak wiceprezydent Radosław Stępień czy sporo naszych radnych, nie potrafi twórczo wykorzystać swoich wolnorynkowych doktryn. Współcześni neoliberałowie, niosąc na sztandarach krzywą Laffera, będącą podobno dowodem, że śrubowanie podatków ponad rozsądne granice paradoksalnie zmniejsza wpływy do budżetu państwa, powinni przecież przeczuwać, że podobna korelacja zachodzi także w przypadku ustalania cen za transport zbiorowy. Wyśrubowany koszt biletu, który znacznie przekracza korzyści z oferowanych usług, nie daje większego zysku, a wręcz odwrotnie. Kto może, porzuca drogą i za długą jazdę autobusem, wybierając samochód, rower albo własne nogi. Problem w tym, że część z nas jest na komunikację publiczną skazana. I tych łupi się na potęgę, z łaski na uciechę dodając 20 minut gratis na marnowanie życia w korkach.

W ten sposób coraz więcej z nas rezygnuje z usług MPK, a mniej pasażerów to kolejny powód do obcięcia kursów i likwidacji linii. To zaś podnosi koszty, bo na przykład utrzymanie trakcji kosztuje tyle samo bez względu na ilość korzystających z niej tramwajów. I tu wracamy do następnych "koniecznych" podwyżek cen biletów. Koło się zamyka. Ten cykl Wojciech Makowski, niegdyś łódzki Rzecznik Niezmotoryzowanych, nazwał spiralą śmierci transportu zbiorowego. 1 lipca w tej spirali zejdziemy o jeden cykl niżej. Jestem ciekawa, ile jeszcze tych cykli nam zostało, zanim Łódź stanie się miastem pieszego pasażera.

Hanna Gill-Piątek

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nadchodzi era pieszego pasażera, czyli komunikacyjny Armageddon w Łodzi - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki