Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najdłużej żyjący pacjent z przeszczepionym sercem: nowe życie jest inne niż myślał

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Leopold Żurowski z Piotrkowa jest najdłużej żyjącym w Polsce pacjentem z przeszczepionym sercem. Bije w nim już 27 lat. Ale nowe życie jest inne, niż myślał. 75-latek ma 3 mln zł długu. Prosi więc prezydenta Dudę o to, by objął go aktem łaski i pomógł umorzyć dług.

Datę 16 lutego 1989 roku nie zapomni nigdy, bo właśnie tego dnia dostał nowe życie. Nie przypuszczał też, że będzie najdłużej żyjącym w Polsce człowiekiem z przeszczepionym sercem. Ale nie jest szczęśliwy. Nie myślał nigdy, że tak będzie wyglądało jego życie...

- Wolałbym ten czas spędzić w więzieniu, tak dali mi popalić! - mówi dziś ze smutkiem Leopold Żurowski z Piotrkowa Trybunalskiego. Jego serce jest na wykończeniu. Ma marskość wątroby, kłopoty z nerkami, przechodzi dializy, układ pokarmowy funkcjonuje coraz gorzej. Już po transplantacji przeszedł ciężki zawał, ma wszczepione stenty. Teraz kwalifikuje się do przeszczepu nerki.

- Zgodziłem się poddać nowatorskiej metodzie leczenia wątroby, nowymi lekami, zobaczymy, co z tego wyjdzie - dodaje.

Leopold Żurowski urodził się 75 lat temu w podkieleckiej wsi. Skończył studia i został inżynierem budowlanym. Do Piotrkowa Trybunalskiego trafił w 1975 roku, razem z reformą administracyjną. Pracował w zjednoczeniu budownictwa komunalnego w Kielcach, w Zakładzie Produkcji Betonu ,,Sibet’’ w Sitówce. W podpiotrkowskich Gorzkowicach uruchamiano właśnie zakład produkcji rur, które wykonano na maszynach sprowadzonych ze Stanów Zjednoczonych. Potrzebowano kierownika. Przyjął propozycję. Mówi, że do Piotrkowa przyjechał dzięki żonie Teresie. W tym czasie mieszkali we wsi pod Kielcami, na poddaszu. Żona dostała je jako nauczycielka.

CZYTAJ TEŻ: Łodzianka po przeszczepie serca urodziła drugie dziecko

- W Piotrkowie zaoferowano nam mieszkanie w blokach - mówi Leopold Żurowski. - A wiadomo, że każda kobieta marzy o ładnym mieszkaniu....

Potem został zastępcą dyrektora d/s produkcji w Wieluńskim Przedsiębiorstwie Budowlanym, które stawiało Bełchatowski Okręg Przemysłowy. W Kombinacie Piotrkowskim też był zastępcą dyrektora. W 1982 roku udało mu się wyjechać na budowę do Libii. Pracował tam półtora roku.

Z sercem wcześniej nie miał kłopotów, choć często pracował po szesnaście godzin na dobę, nie brał urlopu, przychodził do pracy na zwolnieniu, z gorączką. Pamięta dokładnie, że w Zaduszki wracał zmęczony do domu samochodem. Była mgła, mróz, ślizgawica. Uderzył w furmankę. Wcześniej chorował na grypę. Po wypadku kilka godzin spędził na mrozie. Gdy przyjechał do domu, wyglądał jak zamarznięta kuleczka.

- Byłem przeziębiony - opowiada. - Sobotę i niedzielę przeleżałem w domu, ale w poniedziałek poszedłem do pracy. Tam zemdlałem...

Zawieźli go do szpitala. Okazało się, że przeziębił grypę. Wyrok zapadł szybko. Lekarz powiedział, że ma serce jak bawół. Początkowo nie zrozumiał, co znaczą te słowa...

- Myślałem, że to dobrze - tłumaczy. - Mam takie silne, bawole serce...

Lekarz szybko pozbawił go złudzeń. Wyjaśnił, że serce powinno być wielkości pięści. Jego było kilka razy większe. Trzeba było je wymienić...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Na przeszczep czekał dwa lata. W międzyczasie kilka razy umierał. Przed transplantacją miał pięć reanimacji. Lekarze z Piotrkowa dziwili się, że je przeżył. W końcu stwierdzili, że jedynym ratunkiem jest dla niego przeszczep serca u Zbigniewa Religi, wtedy jeszcze docenta.

Leopold Żurowski wspomina, jak przyszedł do niego bernardyn z piotrkowskiego klasztoru, z ostatnim namaszczeniem. Zresztą już po raz czwarty...

- Ojciec tyle razy mnie żegna i nie może pożegnać - zażartował wtedy.

- Sakrament namaszczenia jest nie na śmierć, a na życie - powiedział mu bernardyn.

Piotrkowianin przed operacją wyglądał strasznie. Sam bał się własnego ciała. Skóra wisiała na kościach. Całe ciało pomarszczone, błyszczące oczy, włosy stały dęba... Ledwo chodził. Coraz gorzej funkcjonowały nerki, układ pokarmowy.

Szukając pomocy, stracił wszystkie swoje oszczędności, musiał zaciągnąć kredyty.

Na przeszczep czekał najpierw w klinice w Zabrzu. Po dwóch miesiącach powiedział, że chce wracać do domu. Wrócił i każdego dnia czekał na telefon ze Śląska. Aż w końcu się doczekał. 16 lutego 1989 roku miał iść do swego zakładu pracy po dokumenty potrzebne do renty chorobowej. Założył już kożuch, miał wychodzić z domu, a tu rozdzwonił się telefon. Nagle pan Leopold źle się poczuł. W kożuchu położył się na kanapie, by trochę odpocząć. Potem delikatnie się podniósł i postanowił wreszcie wyjść z domu. Wielki kłopot sprawiało mu chodzenie po schodach. Był już na klatce schodowej, gdy znów usłyszał telefon. Dzwonił inaczej, bardzo głośno, tak jakby miał postawić na nogi cały świat. Wrócił do domu i podniósł słuchawkę.

CZYTAJ TEŻ: Dostała od losu serce i nowe życie. Potem wydała na świat dwóch synów

- Docent Zembala prosił, bym zapytała, czy pan żyje - usłyszał po drugiej stronie słuchawki. Potem wszystko potoczyło się szybko. - Jest dawca, ale mamy jeszcze dwóch kandydatów do przeszczepu.

Prof. Zbigniew Religa był akurat za granicą. Na dodatek klinika w Zabrzu znajdowała się w remoncie. Zespół kardiochirurgów przeniósł się czasowo do Katowic, do szpitala na Ochojcu, a wśród nich docent Marian Zembala (po latach uzyskał tytuł profesora i był przez pewien czas ministrem zdrowia). Jego pierwszym pacjentem, któremu przeszczepił serce, okazał się Leopold Żurowski. Zembala przeprowadzał operację bez obecności prof. Religi.

Tego dnia nad Polską przechodziła ogromna burza śnieżna. W tym czasie na Śląsku zabiło się w małym fiacie dwóch młodych chłopaków. Jeden zginął na miejscu. Drugi, 17-letni jeszcze żył, gdy przewieziono go do szpitala. Ale jego mózg powoli umierał... Z powodu burzy helikopter nie mógł wystartować. Do Katowic pan Leopold pojechał karetką. Padał tak mocny śnieg, że wycieraczki nie zdążały go zbierać. Na miejscu okazało się, że lekarze nie mogą znaleźć rodziców chłopaka, by wyrazili zgodę na przeszczep. A czas gonił. Obok na łóżku leżał pacjent, który czekał na wszczepienie bajpasów. Zaproponował, by zmówili różaniec.

- Są rodzice, jest zgoda, robimy przeszczep! - krzyczał dr Zembala, wbiegając do sali, w której leżał pan Leopold. Właśnie skończyli odmawiać różaniec...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Przed operacją pan Leopold miał złe przeczucia. Był pewien, że nie przeżyje. Gdy obudził się po przeszczepie, od razu poczuł się lepiej. Serce biło inaczej.

- Oddycham, a tu nic mnie nie boli - wspomina. - Widzę kolorowo, bo przedtem byłem prawie daltonistą. Narodziłem się na nowo...

Po latach dowiedział się, że dawcą był 17-letni Zbyszek Hajduk z Rybnika. Jego nazwisko, a także rodziców chłopaka poznał wiele lat po przeszczepie, dzięki programowi Ewy Drzyzgi „Rozmowy w toku”. Kilka razy spotkał się z nimi. Mógł odwiedzić grób Zbyszka, zapalić na nim świeczkę.

- To był wspaniały chłopak - zapewnia Leopold Żurowski. - Trenował judo. Mimo młodego wieku odnosił sukcesy. Miał medale mistrzostw Polski. Trenował go Waldemar Legień, złoty medalista w judo.

CZYTAJ TEŻ: Kuba dostał drugie życie. Z nowym sercem zamieszka w nowym domu

Zbyszek miał trzy starsze siostry. Wszystkim pomagał. Ojciec opowiadał, że gdy wychodził z domu, to zawsze całował w rękę mamę i tatę, choć nikt tego od niego nie wymagał. Był też bardzo religijny.

- Jego mama nie żyje od czterech lat, tata pracował na kolei - mówi Leopold Żurowski. - Już tam nie jeżdżę, nie mam pieniędzy na podróż.

Leopold Żurowski do końca życia musi brać leki zapobiegające odrzutowi przeszczepu. Nigdy nie zapomni, gdy pierwszy raz poszedł po nie do apteki. Potrzebował trzy pudełka na miesiąc. Na miejscu okazało się, że jedno kosztuje 2,5 miliona starych złotych (jeszcze przed wymianą pieniędzy). A jego świadczenie rehabilitacyjne wynosiło wtedy 700 tysięcy.

- Ale sobie uratowałem życie - pomyślał zrezygnowany. Wiedział, że nie może na nikogo liczyć. Sam musiał zarobić na lekarstwa.

Wtedy w jego firmie ogłoszono przetarg na dyrektora. Wystartował i wygrał. Został pierwszy dyrektorem z przeszczepionym sercem. Pamięta, że pod koniec 1990 roku, gdy chcieli zamknąć klinikę w Zabrzu, prof. Religa zaprosił go do programu „Progi i bariery”. Chciał pokazać, że po przeszczepie można być dyrektorem.

Potem założył firmę, która zaopatrywała w surowce producentów styropianu, materiałów izolacyjnych. Musiał zaciągnąć kredyty. Nawiązał współpracę z nieuczciwymi kontrahentami. Mówi, że został przez nich oszukany. - Nie myślałem, że można wyciąć taki numer człowiekowi po transplantacji serca! - mówi Leopold Żurowski. - Z odsetkami moje długi wynoszą dziś około 3 milionów złotych.

Dziś znów wygląda tak jak przed przeszczepem, podobnie się czuje. Serce pracuje coraz gorzej...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Nie mam na chleb, żyję dzięki pomocy społecznej, która zapewnia mi obiady, kupno leków to teraz drugorzędna sprawa - przyznaje pan Leopold. - Nie dostaje 100 procent emerytury, bo większość idzie na spłatę długów. Nie mam pieniędzy, by jeździć do Zabrza. Mam 40 spraw sądowych, niektóre ciągną się od 1990 roku.

Piotrkowianin najbardziej martwi się tym, że nie może mieszkać z żoną Teresą, byłą nauczycielką muzyki. Miała kłopoty z oczami. Przeszła kilka operacji. W końcu po wylewie straciła wzrok. Mieszka w Kieleckiem, gdzie opiekuje się nią brat.

- Nie możemy się połączyć, a ja nie mogę dopaść oszustów, którzy mnie oszukali - mówi. I dodaje, że nie ma wielu marzeń. - Chciałbym odzyskać pieniądze od ludzi, którzy mnie oszukali, dostać całą emeryturę i zacząć znów normalnie żyć ze swoją żoną Teresą.

Niedawno napisał pismo do prezydenta Andrzeja Dudy, by objął go swoistym aktem łaski i umorzył mu długi w bankach i u wierzycieli.

CZYTAJ TEŻ: Pierwszy przeszczep serca w Poznaniu

Leopold Żurowski
Zawsze starał się być aktywny. Był piotrkowskim radnym, kandydował na senatora. Ubiegał się nawet o fotel prezydenta Piotrkowa. Wiedział, że nie ma szans, ale zrobił to, by pokazać problemy ludzi takich jak on. Po przeszczepie starał się normalnie żyć. Robił pompki, jeździł na rowerze, prowadził samochód...

10 lat przed transplantacją miał ciężki wypadek. Wracał do domu z narady i zasnął za kierownicą. Uderzył autem w rurę leżącą przy drodze. Z auta zostały trzy koła i silnik. Jemu nic się nie stało. Rolnik, który zobaczył go wychodzącego z samochodu, oniemiał.

- Jakżeś pan z tego wyszedł, to będziesz długo żył! - powiedział mu rolnik. Nie wie, czy ta wróżba się spełni...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki