Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasze rozmowy: Na razie niech się jutro wydarzy. Rozmowa z Agnieszką Skrzypczak, aktorką Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Rozmowa z Agnieszką Skrzypczak, aktorką Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi.

Tak niedawno miniony sezon teatralny był dla Ciebie szczególny - trzy ważne role: Natalia w „Trzech siostrach”, Monika Sokalska w „Idiotach”, Jenny Knajpiarka w „Operze za trzy grosze” wyróżnione Złotą Maską, Nagroda im. Schillera. Uznajesz ten moment za zmianę, nowe otwarcie, podsumowanie?

Wszystko to po trochu, ale proces cały czas trwa... Na pewno był to dla mnie ważny sezon, który dał mi bardzo dużo nie tylko na polu zawodowym... Utwierdziłam się w przekonaniu, że wiele mogę, ale zrozumiałam też, że nie wszystko muszę.

Czy zatem jesteś osobą, która czeka na to, co życie przyniesie, czy też idziesz jak czołg i bierzesz, co Twoje?

Jak czołg to ja przyjeżdżam do teatru z rodzinnej Ostródy. Biorę to, co życie przyniesie, ale refleksja mi towarzyszy nieustannie. Gdy połączę sobie role z minionych sezonów - Jenny Knajpiarka z „Opery za trzy grosze”, Monika z „Idiotów”, Natasza z „Trzech sióstr”, Herta z „Placu Bohaterów” i Morris z „Otchłani” - to dostrzegam pewien kolaż kobiecości. Jestem zafascynowana nie tylko tymi kobietami, ale generalnie człowiekiem i wnioskuję, że jesteśmy zdolni do wszystkiego. To bardzo niebezpieczne i pociągające. Lubię grać spektakle w „Jaraczu”, bo ten repertuar pozwala mi studiować życie. Mówiąc człowiek, życie, mam na myśli również siebie.

Czasem człowiek to wszystko, co mamy...

Ale warto zastanowić się nad tym, żeby mieć psa (śmiech).

Masz?

Nie mam. Muszę jeszcze chwilę poczekać, aż mój syn trochę podrośnie i wtedy zaprosimy do nas psa.

Masz dystans wobec samej siebie?

A jak to sprawdzić?... Nie wiem... Chyba mam, ale bywa też tak, że mi go brakuje.

To jeszcze inaczej: czy role, które przygotowujesz, dźwigasz w sobie przez długi czas, czy szybko z nich wychodzisz?

Nie nazwałabym tego dźwiganiem. Te role idą ze mną, ale nie są ciężarem. Raczej mi towarzyszą. Są pewnym doświadczeniem, jak spotkanie z drugim człowiekiem. Dlatego mam poczucie, że w tych ostatnich dwóch sezonach jedna rola wynika z drugiej, każda poprzednia buduje następną. Mam od czego się odbić, do czego wrócić, coś porównać. To czasem są tylko krótkie refleksje, ale pomagają.

Moim zdaniem z każdą rolą, z każdym sezonem jesteś coraz mocniejszą aktorką. Czy sama również dostrzegasz ogrom pracy, który dokonujesz jako artystka, ale pewnie i jako Agnieszka?

Tak. Może to nieskromne, ale nie chcę niczego sobie umniejszać. Staram się być świadoma tego, ile pracy wkładam w dane zadanie bez względu na to, czy zostanie to zauważone i docenione. Bywają różne momenty, czasem coś nas wiele kosztuje, a mało kogo to obchodzi. Oczywiście bardzo ucieszyły mnie ostatnie nagrody: Schillera przyznana przez ZASP i Złota Maska za najlepsze role kobiece w sezonie 2018/2019, ale zdaję sobie sprawę, że to subiektywna opinia danego grona osób decydujących o tym, komu wyróżnienie się należy, a komu nie. Tym razem padło na mnie. Miło mi, ale nawet gdybym nie została doceniona, to i tak nie odebrałoby mi to poczucia szczęścia z odrobionej lekcji.

Ani wartości wykonanej pracy...

Dokładnie. Wiem, co się wydarzyło w minionym sezonie. Był dla mnie wyjątkowo twórczy!

Co w Twoim odczuciu było w nim najcenniejsze?

Spotkania z ludźmi. Często też szansa na poznanie drugiego człowieka. To specyficzny rodzaj pracy. Spędzamy razem wiele godzin, więc gdy udaje się zbudować z partnerem dobrą relację, to mniej rzeczy staje się trudnością. Jestem wdzięczna, że jest kilka takich osób, na które mogę liczyć nie tylko na scenie, ale i w życiu, a to nie zdarza się często. Są spektakle grane rzadziej, na przykład „Lekcje miłości” (reż. Rafał Sabara, premiera 2015), ale mam poczucie, że gdy w końcu się widzimy w kulisach, to nasza radość ze spotkania w tych okolicznościach jest wyjątkowa i szczera. Milena Lisiecka, Marek Kałużyński, Matylda Paszczenko i Barbara Marszałek - to jest przecież obsada marzeń... Trudno za nimi nie tęsknić. A do tego, co cenne w poprzednim sezonie, dodam jeszcze doświadczanie różnych metod pracy: Marcin Wierzchowski, Jacek Orłowski, Wojciech Kościelniak, Mariusz Grzegorzek, Grzegorz Wiśniewski - każdy z tych reżyserów wyjątkowy, a spotkania z nimi bardzo rozwijające i mnie kształtujące.

W której z tych ról odkryłaś w sobie coś, czego się nie spodziewałaś?

Chyba w pracy z Wojciechem Kościelniakiem przy roli Jenny Knajpiarki. Na początku nie wyobrażałam sobie, że grając Jenny w tak wyrazistej formie znajdę przestrzeń do tylu subtelności. Tymczasem Wojciech Kościelniak, który jest reżyserem bardzo wrażliwym i otwartym na aktora, pozwolił mi właśnie w ten sposób poprowadzić tę rolę. Moja Jenny mogła zaśpiewać trochę inaczej niż ja do tej pory w zespole rockowym Pink Roses. W duecie z Markiem Nędzą śpiewamy „Balladę sutenerską” i to spotkanie uważam za bardzo inspirujące. Podziwiam go za talent, ale przede wszystkim pracowitość. Lubię śledzić, jak moi koledzy i koleżanki pracują i jak prowadzą swoje role. Myślę, że cały zespół spektaklu „Opera za trzy grosze” oddał się tej pracy bez reszty i z każdym spektaklem odkrywamy tam coś nowego. Gramy już 26 i 27 listopada- zapraszam! Cieszę się, że Jenny ma też swoją „Pieśń o Salomonie”. Stojąc na proscenium i patrząc na widownię, myślę sobie: bardzo chcę wam coś dać! Jesteśmy tacy do siebie podobni. Spotkajmy się na chwilę. Czasami czuję, że się spotykamy.

Napędzasz się ludźmi?

Po co bym miała uprawiać ten zawód, gdyby nie ludzie? Nie widzę tego inaczej. W teatrze nie jestem dla siebie. Dla siebie to ja mogę pójść do terapeuty. Nie ukrywam, że granie sprawia mi wielką przyjemność, ale ludzie są dla mnie ważni. Ci na widowni oraz ci, co są ze mną na scenie. Staram się być czujna. Czasami błądzę, zdarza się scena, w której coś dziwnie kombinuję i odgrywam, ale na szczęście za chwilę można to naprawić.

Mimo takiego napięcia, można się czuć przy Tobie bezpiecznym, czy pobierasz energię innych?

A tego to nie wiem. Trzeba by zapytać tych, co ze mną przebywają, a może lepiej tych, co nie przebywają, może powiedzą dlaczego (śmiech). Mam świadomość, że życie nie jest czarno-białe. I wiem, że moje relacje z ludźmi bywają różne. Nie zawsze idealne.

Masz już jakąś swoją metodę działania w pracy? Albo przesądy, których aktorom nie brakuje, w stylu gwóźdź w kieszeni?

Jeszcze się nie dorobiłam własnej metody. Nie wiem, czy to źle. Wydaje mi się, że daje mi to pewną wolność. Gdy zaczyna się pierwsza próba, jestem bardzo otwarta na to, co mnie spotka podczas pracy. Każda współpraca z reżyserem jest inna. Czasem szukam temperatury, którą trzeba w sobie uruchomić, a czasem od razu coś się zapala. Jeżeli dożyję pięknego wieku i będę miała większy bagaż doświadczeń, to będziemy mogli to jakoś usystematyzować i ocenić. Na razie moim kluczem jest gotowość do działania.

Jak dożyjesz tego wieku, byśmy mogli usystematyzować, to odczytasz mi to wszystko już na Ogrodowej...

Ha, jesteśmy dogadani...

W moim odczuciu w kolejnych rolach uciekasz od powtarzalności, za każdym razem mocno wchodząc w postać, próbujesz zrobić coś zupełnie inaczej, zaczynając od zera. To świadoma postawa, śledzisz ten proces?

To ciekawe, co mówisz, ale widzę, że jest jeszcze wiele do zrobienia. Mam taki, a nie inny głos, motorykę ciała, odruchy. Dostrzegam w moich rolach wiele niedoskonałości, elementy do doszlifowania i za każdym razem obiecuję sobie, że przy następnej będę pilnować tego, aby zostawić siebie w spokoju. To bardzo trudne. A te różnice, o których mówisz w moich dotychczasowych rolach, to efekt podjętej próby zmierzenia się z kreacją, ale w większej mierze wynik różnych metod pracy twórców. Obserwuję ludzi dookoła mnie. Szukam inspiracji. Myślę o tym, co było i co jeszcze mogę odkryć. Mam przecież szansę nanieść na siebie postać drugiego człowieka i spróbować pobyć nim na chwilę. To jest najpiękniejsze w tym zawodzie.

Ale też i pożerające. Czy aktorstwu i teatrowi poświęcasz się całkowicie, czy wiesz, że jest świat poza nim?

Oczywiście, że jest świat poza nim. Staram się zachować równowagę.

Ratunkiem jest też Twoja aktywność w muzyce?

Tak, muzyka jest swego rodzaju ratunkiem, ale przede wszystkim przyjaciele, z którymi się spotykam. To rzeczywiście pozwala zachować dystans i zdrowy rozsądek, by nie rzucić się tylko w jedną rzecz, bo ta może się okazać niewdzięczna i co wtedy? Trzeba siebie pilnować, aby nie dać się pożreć, ale też by nie pożerać innych.

Z Pink Roses grasz od czasu do czasu koncerty. Przebierasz się wtedy w skórę i glany?

Nie przebieram się. Skóra i glany są moje i będą już chyba zawsze, więc nie muszę ich teraz już nawet zakładać. Nigdy też nie był to sceniczny kostium. Koncert to dla mnie bardzo osobiste wydarzenie. W każdej chwili jestem gotowa wejść na scenę i powiedzieć: cześć, chcę zaśpiewać wam kilka piosenek. Przy tej okazji niedawno znowu coś odkryłam. Po latach wróciłam do fortepianu i do nut. To trochę inny świat... Kiedy gram na instrumencie, daję sobie szansę na wyciszenie i swego rodzaju odpoczynek od burzy myśli, bo nuty i chęć rozczytania tego, co kompozytor miał na myśli, całkowicie pochłaniają moją uwagę. Po godzinie ćwiczeń i grania czuję się bardzo zrelaksowana. Sięgam teraz po utwory, które grałam w szkole muzycznej, na przykład Walc a-moll Chopina. Mając trzydzieści lat, wracam do tego i pozwalam sobie na interpretację, odnajdując w tych utworach nowe znaczenia.

Odwracasz się czasem i myślisz, że teraz tę rolę rozegrałabyś inaczej?

Czasami analizuję to, co było, żeby wyciągnąć wnioski na następne zdarzenia. Wtedy zrobiłam to tak, jak mogłam w danym momencie najlepiej, ale staram się nie myśleć, co by było, gdybym podjęła inną decyzję. Skoro jeszcze „jestem”, to znaczy, że nie było do tej pory najgorzej. Zobaczymy, co przyniesie jutro - o ile takie szczęśliwie nastąpi. To jest niesamowicie kręcące w życiu - że nigdy nie wiadomo, co jest nam pisane i na jak długo. Rozmyślam o śmierci, ale niekoniecznie w moll-u. To, co „nieznane”, pobudza mnie do działania, bo przecież szkoda każdej chwili, szkoda też marnować czas na rozpamiętywanie. Dziś jest ważne. Jesteśmy teraz trochę w finale „Trzech sióstr”: trzeba żyć, drogie siostry... (śmiech). Trzeba żyć i dbać o relacje. Cieszy mnie, że teatr to nie tylko praca, ale i najcenniejsze spotkania przed spektaklem, w kulisach, w trakcie spektaklu, po. Nasza wymiana odczuć, wrażeń i wiecznie niedokończone rozmowy... To jest bardzo ciekawe.

Ale i trochę narkotyczne.

O tak, z wielką przyjemnością się temu oddaję...

Sztacham się aktorstwem...

Tak! Kiedyś pewnie poczuję bóle w kręgosłupie, ale mam nadzieję, że sobie z tym poradzę. Żeby tylko powietrza nie zabrakło.

Czy żyjesz również marzeniami?

Nataszy? („Marzenie Nataszy” - monodram w reż. N. Kolady, premiera 2013) Tak! Bo cały czas chcę kochać i być kochaną, podobnie jak chciała Natasza w moim teatralnym debiucie. Ale zastanawiam się właśnie, czy marzę o jakiejś konkretnej roli... i chyba nie... po prostu jestem ciekawa, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Mam wzmożony apetyt na pracę, chcę się rozwijać, ale może mnie też spotkać to, co najtrudniejsze w tym zawodzie, czyli niechciana przerwa... i co wtedy? Nie wszystko zależy ode mnie i od teatru. Jestem świadoma, że w życiu bywa różnie i cieszę się, że akurat teraz czuję się potrzebna.

Zaczęłaś rozmowę od tego, że zagrałaś bardzo duży zakres kobiecości. To może teraz chciałabyś zagrać mężczyznę?

Ha, nie mam z tym problemu. Mogłoby to być ciekawe, ale musiałby być do tego konkretny powód.

A co z filmem i telewizją - zabiegasz?

Teraz był intensywny czas w teatrze, ale udało mi się to pogodzić z kilkoma produkcjami. Czekam na premierę filmu dyplomowego Kasi Wiśniowskiej z PWSFTviT, w którym zagrałam dziewczynę pracującą w Kopalni Soli w Bochni. To była wspaniała przygoda. Kilka intensywnych dni, 250 metrów pod ziemią... To jest właśnie wspaniałe w aktorstwie, że daje szanse na takie doświadczenia. Zagrałam też w zeszłym sezonie w kilku spektaklach Teatru Telewizji z cyklu „Teatroteki”: „Kasie” w reżyserii Filipa Gieldona, „Beauty” Justyny Nowak (nagroda za drugoplanową rolę kobiecą na Festiwalu Teatroteka Fest 2019) oraz „Widok z mojego balkonu” w reżyserii Ewy Małecki.

Rozmawiasz o aktorstwie, gdy odpoczywasz?

Tak, zdarza mi się... A na pewno dużo o tym rozmyślam. Tak się składa, że większość wolnego czasu spędzam z osobami niezwiązanymi z tym zawodem i dzięki temu mam szansę złapać oddech i dystans. Ktoś nie tak dawno mnie zapytał, czy z aktorstwa da się wyżyć... Myślę, że to zależy, jak chce się żyć. Żyję na tyle, na ile akurat mogę. Teraz do pewnych rzeczy dojrzewam i ciesząc się z tego, co mam, wyraźniej wyczuwam kim jestem i czego potrzebuję.

Nad czym zaraz zaczniesz pracować?

Niedługo rozpoczynamy w „Jaraczu” próby do spektaklu w reżyserii Mariusza Grzegorzka, pracuję też nad piosenkami z zespołem Pink Roses, a w międzyczasie... wszystko się może zdarzyć. Na razie niech się wydarzy jutro.

CZYTAJ INNE ARTYKUŁY

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki