A miało być tak pięknie. Wszyscy mieliśmy ponosić jedną z dwóch ustalonych opłat: 12,69 zł, gdy odpady segregujemy, a 16,50 zł, gdy nie mamy pojemników do segregacji i mieć ich nie zamierzamy. Jasne zasady. Płacisz jedną stawkę, ale miasto nie wylicza ile śmieci za nią wyprodukujesz. I czy w miesiącu wyrzucisz dwa woreczki kuchennych odpadków w 35-litrowych workach, czy dwie stare kanapy i 10 worków skoszonej trawy - płacisz tak samo. Ergo: nie opłaca ci się wywozić śmieci do lasu, albo podrzucać sąsiadowi na do pergoli w bloku obok. Tyle, że im głębiej w ten śmieciowy las...
Bo do segregacji nikt nas nie zmusi. Ale jak już z jednym czy drugim sąsiadem ustalisz, że segregujesz, to spróbuj tego nie zrobić. Firma, która przyjedzie po odpady obejrzy wasz kosz do recyklingu i jak zobaczy, że oprócz szkła, makulatury i plastiku są w nim obierki z ziemniaków - każe wam zapłacić jak za śmieci nieposegregowane. I konia z rzędem temu, kto ustali, który z 200 mieszkańców bloku wrzucił te odpadki, gdzie nie trzeba.
To może w domkach będą mieli lepiej? W końcu trzyosobową rodzinę łatwiej upilnować przy segregacji odpadów niż czteroklatkowy wieżowiec. Łatwiej. Ale czy warto? Taki pan Marian z osiedla domków jednorodzinnych na Złotnie deklaruje np. że będzie segregował. Robił to od lat, więc wie jak, nie pomyli się. Chciałby zadeklarować: będę płacił 12,69 zł i segregował. Ale pan Marian liczyć umie. I co mu wychodzi? Że może będzie musiał jeszcze kupić pojemnik na odpadki kuchenne i worki do recyklingu. I tak miesiąc w miesiąc może mu wyjść więcej, niżby zapłacił 16,5 zł i nie bawił się w segregację. To co wybierze?
A jak pan Marian do tego jest emerytem i prowadzi sam gospodarstwo? To jeszcze większe zamieszanie. Przez całe tygodnie wmawiali mu, że zapłaci 12,69 zł lub 16,5 zł. Teraz wziął do ręki deklarację przygotowaną przez miasto i widzi, że musi tę kwotę zaokrąglić do 13 zł lub do 17 zł - jak podatek. Niby 30 czy 50 groszy to niewiele. Ale wcześniej tego nie wiedział, więc się denerwuje. I na nic się zdadzą tłumaczenia władz, że to tylko 'mechaniczne" i "techniczne" zabiegi. Mechanicznie to one wywołują u niego co najwyżej nerwowe drżenie rąk.
Pan Marian denerwuje się sam. Ale są takie miejsca, gdzie przygotowania do reformy śmieciowej wywołały nerwówkę zbiorową. Na przykład w kamienicach zarządzanych przez jedną z miejskich administracji. Lokatorzy tych budynków dostali od swojej administracji list, w którym ukochany zarządca tłumaczy im w dość stanowczych słowach, że albo poskładają oświadczenia o segregacji do któregoś tam kwietnia, albo wszystkim od 1 lipca przysolą opłatę 16,5 zł, czyli jakby nie segregowali odpadów. A przy czteroosobowej rodzinie różnica między opłatą 12,69 zł a 16,5 zł od osoby jest już spora.
Są też spółdzielnie, które zmusiły mieszkańców do nerwowego poszukiwania... aktów zgonów dawno zmarłych rodziców. Bo skoro zajmowali ten lokal, to trzeba się upewnić, że już im ziemia lekką jest.
Niemała nerwówka musi też panować w miejskiej spółce MPO, która dziś obsługuje ok. 25 procent łódzkiego rynku śmieciowego. W 2012 r. władze miasta ogłosiły, że spółkę chcą sprzedać, bo jakby nie wygrała żadnego z przetargów na odbiór śmieci po 1 lipca 2013 roku, to zrobi się problem. Bo co z nią dalej robić? Jaką wartość ma firma, która nie zarabia? Ale miasto właśnie poinformowało, że na razie MPO nie sprzedaje. A 2 maja otworzone zostaną koperty z ofertami firm, które chcą wziąć łódzki rynek śmieci...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?