Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ocalała z pożaru. Straci dzieci?

Joanna Leszczyńska
Łukasz Sobieralski
Czwórka rodzeństwa trafiła do pogotowia opiekuńczego po tym, jak lekarze uznali, że matka ma małe szanse na przeżycie.

Oskar trzyma w ręku drewnianą figurkę aniołka. - To Róża - mówi za niego ciocia z pogotowia opiekuńczego. Róża to jego siostra, która zginęła w pożarze. Miała dziesięć miesięcy. Na buzi trzyletniego Oskara widać jeszcze ślady poparzeń.

Oskar razem z trzema braćmi, tak jak on ocalałymi z pożaru, jest w pogotowiu opiekuńczym. Jacek Kędzierski, kierownik wydziału wspierania rodzinnej pieczy zastępczej łódzkiego MOPS, o tym pogotowiu wypowiada się w samych superlatywach. Jego zdaniem małżeństwo, które je prowadzi, czyni to nienagannie od dziesięciu lat, a 31 maja za swoją pracę otrzymali dyplom z rąk marszałka województwa łódzkiego.

Ale dziś Maria i Paweł Zamojscy ocierają ukradkiem łzy. Rano Paweł Zamojski chciał w MOPS zrezygnować z opieki nad czterema chłopcami, którzy ocaleli z pożaru. Jak mówią, nie wytrzymują psychicznie ataków matki chłopców, zarzucających im, że utrudniają jej kontakty z dziećmi, nasyłającej na nich policję i dziennikarzy. Ale pracownicy MOPS przekonali ich, by nie rezygnowali i obiecali wsparcie.

16 kwietnia pożar w kamienicy przy Limanowskiego w Łodzi był newsem dnia. Okna w mieszkaniu po dawnej szwalni były zakratowane, a drzwi, prowadzące z klatki schodowej do mieszkania, miały potężne skoble. Nie udało się uratować nie tylko malutkiej Różyczki, ale też jej ojca, konkubenta Anny. W pożarze ucierpieli wszyscy domownicy, a najbardziej Anna, matka piątki dzieci i jej 12-letni syn Adrian.

Lekarze dawali Annie niewielkie szanse na przeżycie. Miała poparzenia ciała trzeciego stopnia i poparzone drogi oddechowe. Przez półtora tygodnia była w śpiączce farmakologicznej. Potem kilka tygodni ratowano ją w Centrum Leczenia Oparzeń w Łęcznej. Tam dotarła do niej wiadomość o śmierci córeczki i konkubenta, a także o tym, że z powodu bardzo złych rokowań co do szans na przeżycie łódzki sąd zawiesił jej tymczasowo prawa rodzicielskie wobec czterech synów.

- Jeszcze z Łęcznej zadzwoniłam do pogotowia, w którym byli chłopcy - mówi Anna.- Nie mogłam z nimi rozmawiać, bo opiekun powiedział, że dzieci muszą już iść spać.

Paweł Zamojski wspomina, że był zaskoczony, że matka chłopców, która miała tak złe rokowania, odezwała się tak "rześkim" głosem. Jak twierdzi, mimo że dotarło przecież do niej pismo z sądu, była zdziwiona, że dzieci są w pogotowiu i że tu pozostaną nawet po jej wyjściu ze szpitala.

- Nie chcę tracić kontaktu z dziećmi - mówi Anna. - Staram się o mieszkanie socjalne, żeby dzieci mogły do mnie wrócić. A pogotowie opiekuńcze utrudnia mi kontakty z synami.

Zamojski zaprzecza, mówiąc, że matka w rozmowie telefonicznej sama zaproponowała termin pierwszego spotkania, wyznaczając je za tydzień, choć mogła zrobić to wcześniej.

Anna ma żal o to, jak przebiegało to spotkanie. Nie tyle chodzi jej o dzieci, bo te - wiadomo - są w szoku po tragedii, a poza tym ma świadomość, jak bardzo jest teraz zmieniona. Chodzi jej o zachowanie opiekunów, a zwłaszcza opiekunki, która wytknęła Annie przy dzieciach, że nie dbała o nie, a nawet je biła.

Maria Zamojska kręci głową w sprzeciwie. To jej mąż powtórzył tylko to, co dzieci Anny mówiły o ich domu. I to nie przy dzieciach. Te biegały wtedy po ogrodzie.

Anna ma także żal, że opiekunowie nie powiedzieli jej, że czteroletni Kacper następnego dnia pójdzie do szpitala psychiatrycznego, chociaż dobrze o tym wiedzieli. O tym, że mały jest w szpitalu, dowiedziała się od najstarszego syna, 12-letniego Adriana. Kiedy syn jeszcze leżał w szpitalu na Spornej, kupiła mu komórkę, żeby mógł się z nią kontaktować.

- Rodzina zastępcza zabrała mu ten telefon, ale on go wykradł, żeby mi powiedzieć o Kacperku - mówi Anna. - Rodzina ta zataiła też przede mną, w którym szpitalu leży dziecko i musiałam szukać go przez policję. Dowiaduję się teraz, że dziecko w nocy płakało i krzyczało, że załatwia się w pampersy, a jak był ze mną, samodzielnie się załatwiał.

Opiekun chłopców opowiada, że Kacper wstawał w nocy, chodził po pokojach, wołał Dawida, chociaż spał z nim w jednym pokoju. I krzyczał, że widzi potwory. Dawid nie wysypiał się tak samo jak na Limanowskiego, kiedy spał na podłodze.

***

Anna mieszka w schronisku dla bezdomnych w Łodzi. Jeszcze nie pochowała Różyczki i konkubenta, bo niedawno złożyła zeznania w sprawie pożaru w prokuraturze na Bałutach. Wiele wskazuje na to, że przyczyną było zaprószenie ognia przez konkubenta, który usnął z papierosem w fotelu, w czym pewnie pomógł mu alkohol.

Jej konkubent Adam był ojcem trójki jej najmłodszych dzieci. Nigdy nie mieli własnego mieszkania, zawsze wynajmowali. Z forsą było cienko. Adam był elektrykiem, pracował dorywczo. Ona nigdy nie pracowała. Najtrudniejsze warunki mieli w mieszkaniu na Edwarda. Pokój z kuchnią, wilgoć. Jak mówi Anna, w 2011 roku sąd ograniczył im prawa rodzicielskie, przyznając kuratora.

- Ale nie dlatego, że byłam złą matką, tylko chodziło o warunki mieszkaniowe - twierdzi Anna.

Jak się dowiadujemy, o kuratora wystąpiła szkoła, do której wtedy chodzili Adrian i Dawid, ale dyrektorka nie chce na ten temat rozmawiać.

Od września chłopcy chodzili do nowej szkoły. Wychowawczyni Dawida: - To było dziecko zadbane, skromnie, ale czysto ubrane. Zawsze miał kanapkę i opłacone obiady w stołówce.

Dawid był spokojny, lubiany przez klasę, tak samo jak starszy Adrian. Z nauką nie szło mu najlepiej, ale matka, jak twierdzi wychowawczyni, interesowała się synem, często przychodziła do szkoły.

- Widziałam, że była zdana na własne siły - mówi wychowawczyni. - Przychodziła na zebrania z trójką najmłodszych dzieci w jednym wózku. Kiedyś na zebraniu każde dziecko dostało po butelce mleka, usnęły i był spokój.

***

Pogotowie opiekuńcze, prowadzone przez Zamojskich, mieści się w ładnym domu jednorodzinnym na Bałutach. Jest basen, oczko wodne z kolorowymi rybkami, a w domu minisiłownia. Nie mówiąc o wygodnych sypialniach, pokojach zabaw i możliwości korzystania z laptopa. Synowie Anny są tym zafascynowani. Także tabletem, który Adrian po pożarze dostał od wicedyrektorki swojej dawnej szkoły. Dawid, któremu mama jednej z koleżanek podarowała nową komórkę - smartfona, nigdy wcześniej nie obcował z tymi cudami.

- Tęsknicie za domem?

- Nie, bo tam było niemiło - mówią. Mieliśmy złe warunki, spaliśmy często na podłodze, była wilgoć. Nieraz byliśmy głodni, nawet w Wigilię nie było jedzenia, ale na wódkę i szampany były pieniądze. Byliśmy bici, szczególnie bił tata.

- Pejczem - dodaje Adrian, pokazując rękę, jak grubym.

- Za co byliście bici?

- Na przykład jak wzięliśmy słodycze, kiedy byliśmy głodni. Jak były ślady, nie chodziliśmy do szkoły.

Anna przyznaje, że czasem dzieci dostawały "klapsy", bo inaczej weszłyby na głowę. Każdy rodzic tak robi - uważa. Ale to nie było znęcanie. I nie zgadza się z opinią kuratorki, że jest złą matką.
Kuratorka Anny stanowczo odmawia rozmowy, a Barbara Chrostek, sędzia wizytator do spraw rodzinnych i nieletnich w Sądzie Okręgowym w Łodzi, mówi tylko, że postępowanie sądowe, dotyczące władzy rodzicielskiej, z reguły jest niejawne. - Jeżeli była ograniczona władza, musiały być ku temu jakieś przesłanki. Mogą to być przesłanki, wynikające tylko z warunków bytowych, bo one również rzutują na to, że rodzice są niewydolni wychowawczo. Z reguły nakłada się na to także osobowość rodziców. Jeżeli matka nie skarżyła tego wyroku o ograniczeniu władzy rodzicielskiej ani nie złożyła wniosku o przywrócenie pełnej władzy, to znaczy, że uznała, że nie radzi sobie.

Wychowawczyni Dawida nie zauważyła u chłopca żadnych śladów bicia, a miała z nim m.in. wuef. Nie zauważyli ich też inni nauczyciele, którzy byli z chłopcami na basenie. Ale zaznacza, że uczyła Dawida od września, w drugim semestrze miesiąc chorowała, a chłopiec miał kilkanaście dni nieobecności.

Jedna z matek z poprzedniej szkoły chłopców, która prosi o anonimowość: - Wiem, że Anna nie jest święta, ale uważam, że to co ją teraz, po tak wielkiej tragedii spotyka, to jest lincz na niej. Kuratorki wręcz na nią krzyczą. Nie widać zrozumienia jej tragedii i docenienia, że chce poprawić swoje życie. Nie słyszałam, żeby dzieci Anny odwiedzali w szpitalu kurator czy asystent rodziny. Byli tam natomiast nauczyciele i rodzice. Anna nie spotyka się też ze zrozumieniem w pogotowiu opiekuńczym, gdzie jest traktowana z wyższością. Żal mi jej.

***

Dawid i Adrian bardzo swobodnie czują się w pogotowiu opiekuńczym. Mówią, że podoba im się nowy dom i opiekunowie, których nazywają ciepło ciocią i wujkiem. Oskar bardzo bezpiecznie czuje się na kolanach cioci.

Opiekun chłopców nie może się zgodzić, żeby dzieci cały dzień bawiły się telefonem komórkowym i tabletem. Chłopcy mogą z nich korzystać po odrobieniu lekcji, zanim pójdą spać. Na noc telefony są zabierane. Niewyobrażalne jest też dla niego, żeby ich matka dzwoniła co godzinę.

Jacek Kędzierski, kierownik wydziału wspierania rodzinnej pieczy zastępczej, mówi, że opiekunowie dzieci pani Anny w ciągu dziesięciu lat mieli pod opieką ponad 35 dzieci. Zapewnia, że dzieci były zawsze zadbane jak należy. Nigdy do tej pory nie było skarg, że utrudnialiby kontakty z rodzicami biologicznymi. Przeciwnie, to oni inicjowali te kontakty, które odbywały się dotąd zawsze na terenie ich domu.

I dodaje, ż przepisy mówią bardzo ogólnie, że rodzina zastępcza powinna zadbać o podtrzymywanie kontaktu z rodzinami i innymi osobami bliskimi, chyba że sąd postanowi inaczej. Tutaj nie było takiego postanowienia. Nic mi nie wiadomo, by opiekunowie dzieci pani Anny utrudniali te kontakty. Jedynym ograniczeniem może być konieczność utrzymania rytmu dnia. Przecież opiekunowie mają też inne dzieci pod opieką, a poza tym opiekun chłopców pracuje zawodowo jeszcze w innym miejscu. Pani Anna spotkała się z dziećmi raz we wskazanym przez siebie terminie w pogotowiu opiekuńczym. Teraz te spotkania będą się odbywać raz w tygodniu w wydziale wspierania rodzinnej pieczy zastępczej przy Lipowej w obecności psychologa.

Ale Kędzierski, który wysoko ocenia opiekunów chłopców, przyznaje, że czasem ktoś dziesięć lat funkcjonuje bardzo dobrze i nagle powinie się mu noga.

***

10-letni Dawid, który już chodzi do nowej szkoły, dostał prezent komunijny od swojej dawnej klasy.

- Niestety, byliśmy bardzo źle widziani przez obecnych opiekunów chłopców, kiedy chcieliśmy złożyć mu życzenia i wręczyć prezent - mówi jeden z rodziców. - Tak samo jak źle jest widziane nasze zaproszenie dla Dawida na wycieczkę szkolną.

Zamojski przyznaje, że to prawda, bo opiekunowie nie znają tamtego środowiska, a przecież to oni teraz ponoszą odpowiedzialność za dzieci. I dodaje, że Dawid będzie jeździł z nową szkołą na wycieczki. Poza tym, on nie wykazuje potrzeby kontaktu z dawną szkołą.

Pytamy o to Dawid, mówi, że lubi swoją dawną klasę i gdyby wujek i ciocia mu pozwolili, pojechałby na wycieczkę. Adrian też przyznaje, że tęskni za byłą szkołą.

- A za mamą?

- Nie wiem... - odpowiada po namyśle Dawid.

Paweł Zamojski twierdzi, że jak matka go pocałowała w policzek, to chłopiec zaraz sobie wytarł ręką to miejsce, a Kacper schował się za domem.

Anna jest oburzona, kiedy to słyszy: - Jak to, dziecko wyciera sobie policzek po pocałunku matki!

Adrian mówi, że mama wysłała mu esemesa, żeby napisał, że w pogotowiu opiekuńczym jest mu niedobrze i chodzi głodny. Już nie ma tego esemesa.

- Ale nam tu jest dobrze - zapewniają chłopcy.

Jeden z rodziców, który odwiedzał Dawida w szpitalu: - Chłopiec z przejęciem wypytywał, co się dzieje z mamą i Różyczką.- Te dzieci powinny być przebadane przez psychologa pod kątem konfabulacji - mówi Anna Matwiejczyk, psycholog dziecięcy. - Na pewno utrzymywanie ich dłużej w takiej huśtawce emocjonalnej jest dla nich bardzo szkodliwe.

Nazwisko rodziny z pogotowia opiekuńczego zostało zmienione

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki