Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od siły aktualności, po brak miłości, czyli sezon w teatrach

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
"Operetka" Teatr im. S. Jaracza
"Operetka" Teatr im. S. Jaracza Greg Noo-Wak
W połowie wakacji teatromani zaczynają rozbudzać swoje apetyty przed nadchodzącym sezonem artystycznym. To jeszcze jednak czas, gdy żywe są emocje związane z sezonem minionym.

Czas, który za nami, był w Łodzi szczególny dla Teatru im. S. Jaracza. Z jednej strony scena świętowała jubileusz 130. sezonu w swojej historii, z drugiej był to pierwszy sezon oficjalnej (usankcjonowanej pięcioletnim kontraktem z Zarządem Województwa) pełnej - bo naczelnej i artystycznej - dyrekcji powracającego do Teatru Waldemara Zawodzińskiego, który wcześnie rok funkcjonował w charakterze pełniącego obowiązki dyrektora. Objąwszy w absolutne „posiadanie” zasłużoną łódzką placówkę (po jej przygodzie z Sebastianem Majewskim) mógł już bez żadnych niejasności zaprezentować teatr, który chce łodzianom, mieszkańcom województwa (i nie tylko) proponować. Sądząc po tym, co ujrzeliśmy (a i pełnych widowniach na przedstawieniach) zwolenników swojego myślenia o teatrze co najmniej usatysfakcjonował. Jakość wprowadzanych na scenę inscenizacji tak doświadczony (co samo w sobie jest olbrzymią wartością, o czym nie zawsze się chce dzisiaj pamiętać) twórca właściwie gwarantuje, ale już w tym pierwszym formalnie sezonie dyrektorowi udało się zareagować na istotne kwestie targające teraźniejszością bez popadania w publicystykę. Bo przecież w „Jaraczu” rozmawialiśmy i o naszej fanfaronadzie, zastępowaniu indywidualności zgodą na formy i dyktaty („Operetka”); i o wolności, normalności i o tym, kto ma określać, czym one są („Seksualne neurozy naszych rodziców”); wykluczeniu, życiu na odizolowanych mentalnie wyspach, gdzie rodzą się niebezpieczne idee („Noc Helvera”); bezradności wobec pragnień i społecznych przemian („Trzy siostry”); szalonym świecie konsumpcji i wyzysku, który mieli nas na bezkształtną masę („Opera za trzy grosze”); niepełnosprawnych i ich funkcjonowaniu w społeczeństwie mającym problemy z akceptacją odmienności („Idioci”). Aktualność, lecz nie doraźność. Uniwersalny teatr istotny, który zarazem nie zapomina o widzu, oparty na pierwszorzędnym, wszechstronnym zespole aktorskim i realizatorach, potrafiących oprócz formy, zaproponować również treść.

Siłą kilku publicznych teatrów w mieście winna być ich odmienność, a na scenę, która aktualnie prezentuje najbardziej różnorodny repertuar wyrósł Teatr Powszechny. To instytucja, która ma własną, oddaną publiczność, chętnie oglądającą repertuar komediowy Dużej Sceny, niejako „przy okazji” przyzwyczajająca się do wymagających większego wysiłku propozycji Małej Sceny (według danych Teatru, w minionym sezonie przedstawienia „Powszechnego” obejrzało około 130 tys. widzów). Dziś tutaj mogą się zdarzyć bliskie miłośnikom polskich komedii romantycznych „Manewry miłosne” obok przywołującego postać Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Ferragosto”. Teatr ma widownię, wpływy, znaczenie i niekłamanych entuzjastów. Może jedynie zbyt często przyjmuje rolę oblężonej twierdzy z gwardią gotowych na wiele kamikaze, bo wtedy argumenty są zastępowane przez emocje. Zwykle złe.

Najmniej wiadomo „o czym” jest obecnie instytucja, która miała być sztandarową miejską sceną, czyli Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka. I to jest niestety stan trwający już od kilku sezonów. Perypetie z powołaniem dyrektora artystycznego, a następnie odejście z tego stanowiska Andrzeja Barta i powołanie Macieja Wojtyszko na razie wiele w „Nowym” nie zmieniły. Teatr ciągle nie ma linii programowej, brakuje elektryzującego pomysłu, nawet jakby nadziei. Ewidentnie potrzebuje on więcej miłości do teatru, a nie tylko prowadzenia.

Mnóstwo życia, nie tylko z racji przypisanej mu młodości, ale przede wszystkim dzięki świetnie dobieranym przez Szkołę Filmową realizatorom ma Teatr Studyjny. „Pomysłowe mebelki z gąbki” (reż. Mariusz Grzegorzek), „Anioły w Ameryce” (Małgorzata Bogajewska), „Śliskie słowa” (Artur Urbański) to nie tylko petardy energii, ale świetne, mądre, znaczące przedstawienia. Teatr, do którego bardzo chce się chodzić, zarażający swym żywiołem.

Zbliżyły się obecnie nieco do siebie wyrazem artystycznym teatry lalek - Arlekin i Pinokio. Ten pierwszy, pod dyrekcją Wojciecha Brawera musi jeszcze pewnie okrzepnąć, lecz obok spektakli niespełnionych („O dwóch takich, co ukradli księżyc”), potrafił zaproponować żywe, przejmujące, ważne „Włókniarki”. Drugi zaś jest w innej sytuacji: przez lata dyrekcji Konrada Dworakowskiego stał się teatrem autorskim - może nawet zbyt autorskim (co widać nawet w realizacjach zapraszanych reżyserów). I w „Pinokiu” powstało w minionym sezonie przedstawienie fantastyczne - „Don Kichot”, jak i rozwadniające teatr w braku chemii pomiędzy autorką spektaklu, a powieścią, której inscenizację przygotowała („Kapitan Nemo. 20 000 mil podmorskiej żeglugi”, reż. Magdalena Miklasz).

Znalazł swoją musicalową, efektowną drogę Teatr Muzyczny - dowodząc, że doskonale sobie radzi z wymagającymi produkcjami, potrafi zgromadzić robiącą wrażenie obsadę (nieco zapominając o własnym zespole) i coraz śmielej zaspokaja zapotrzebowanie licznej publiczności spragnionej emocjonujących widowisk ze światowego repertuaru (w tym sezonie udana „Miss Saigon”). To już teatr musicalowy o kroczek od ścisłej czołówki najważniejszych tego typu scen w kraju.

W dziwnej sytuacji spędził sezon Teatr Wielki, formalnie dyrektora nie posiadając, a „jedynie” zastępcę dyrektora ds. artystycznych. I z jednej strony udało się tam doprowadzić do finału kolosalne i mające większe znaczenie dla Łodzi, niż chyba na razie sądzimy przedsięwzięcie „Człowiek z Manufaktury”, zrealizować godną premierę „Samsona i Dalili”, przygotować udaną edycję Łódzkich Spotkań Baletowych, ale też dopuścić do powstania takiego drogiego kuriozum, jak „Bal u Naczelnika”...

Teatr Wielki ma już nowego dyrektora wyłonionego w konkursie; konkursy, w których rywalizują dotychczasowi dyrektorzy finiszują w „Muzycznym” i „Pinokiu”; w przyszłym roku ma być ogłoszony konkurs na szefa „Powszechnego”. Liczba startujących w bieżących konkursach dowodzi, iż nie jest to najlepsze rozwiązanie i przekonanie, że instytucjom kultury jest potrzebne to, co politykom, czyli co kilkuletnia weryfikacja, jest bezpodstawne. Trzeba raczej dostrzec, gdzie zmiana jest konieczna i reagować (na różne sposoby), a gdzie warto utrzymać to, co jest (stałość wzbudza zaufanie). Chociażby po to, by nie kompromitować samej instytucji konkursu.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki