Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Olbrychski: Łódź była przez rok moim domem, stała się moim matecznikiem

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
„Ziemia obiecana” to jeden z najważniejszych filmów nie tylko w historii polskiej kinematografii - mówi Daniel Olbrychski, znany polski aktor

Spotykamy się w Muzeum Kinematografii, dawnym pałacu Karola Scheiblera, w którym ponad 40 lat temu kręcono sceny do „Ziemi obiecanej”. Wracają wspomnienia?
Na pewno. Wtedy nie było tu jeszcze Muzeum Kinematografii. Była piękna sala, w której kręciliśmy różne sceny. Franek Pieczka pokazywał mi swój pałac, kusząc, bym został jego zięciem.

Grając Karola Borowieckiego w „Ziemi obiecanej” wszedł Pan do historii Łodzi...
Myślę, że tak jest. I jestem z tego dumny. „Ziemia obiecana” Władysława Reymonta to najpiękniejsza książka o Łodzi. To literacki pomnik, który ten pisarz postawił temu miasto.

Ale film też był niesamowity.

Takiego filmu nie dałoby się już nakręcić. Łódź wyglądała wtedy tak jak z czasów Reymonta. Andrzej Wajda, scenografowie mieli niesamowity luksus.

Dlaczego?
Wtedy wszystkie łódzkie fabryki pracowały. Mieliśmy dźwięk maszyn, bezpłatnych statystów. Łódzkie kobiety na co dzień pracowały przy tych maszynach. Wystarczyło je tylko przebrać w śliczne fartuszki z końca XIX wieku. Założyły je zamiast brzydkich, roboczych drelichów. One nie przerywały pracy, a my graliśmy. Pamiętam scenę z Andrzejem Łapickim, który chciał ode mnie wyciągnąć jakieś pieniądze, bo był w strasznym kryzysie. Myśmy musieli do siebie krzyczeć, bo się nie słyszeliśmy. Taki był hałas maszyn. I były to te same maszyny, na których pracowały prządki w końcu XIX wieku. Maszyny postarzały się o 100 lat, a więc musiały być jeszcze głośniejsze niż w czasach, gdy rozgrywała się akcja powieści Reymonta. A robiliśmy film, który pokazywał, w jakich ciężkich warunkach klasa robotnicza pracowała w XIX wieku. Niemal sto lat później prządki z komunistycznej Polski pracowały na tych samych maszynach. Tylko jeszcze głośniejszych, bo były stare, zużyte. Pamiętam, że po zdjęciach w łódzkiej fabryce wracaliśmy do Warszawy samochodem, to jeszcze do Sochaczewa nie słyszeliśmy siebie wzajemnie, bo tak byliśmy ogłuszeni przez hałas tych maszyn. To było straszne.

Rola Karola Borowieckiego jest chyba jedną z ważniejszych w Pana karierze?
Na pewno, bo film jest najważniejszy nie tylko w historii polskiej kinematografii. O ile pamiętam, to w swoim czasie Ingmar Bergman, podając dziesięć najważniejszych filmów świata, wymienił również „Ziemię obiecaną” w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Łódź też zajmuje ważne miejsce w Pana życiu?
Oczywiście! Była przez pewien czas nawet moim drugim domem. To mój matecznik. Łódź była pierwszym miastem, w którym dłuższy czas mieszkałem poza domem.

Kiedy to było?
Pierwszym moim filmem był „Ranny w lesie” w reżyserii Janusza Nasfetera, który kręciliśmy w uroczym Augustowie. Potem na niemal rok zamieszkałem w Łodzi. Było to w czasie zdjęć do filmu Andrzeja Wajdy „Popioły”. Grałem w nim Rafała Olbromskiego. Wtedy moim domem stał się łódzki Grand Hotel, moją kawiarenką Honoratka. Byłem wtedy młodym chłopakiem, miałem 19 lat. Pamiętam dobrze ul. Piotrkowską, SPATiF przy al. Kościuszki.

Jak Pan wspomina Łódź z tamtych czasów?
Było to smutne miasto. Dziś Łódź jest nieporównywalnie piękniejsza. Bardzo lubię polskie miasta. Warszawa została kompletnie zburzona, a potem odbudowana. Jest dziś przedziwnie piękna. Znajduje się tam jakby pięć różnych miast. Mamy więc zrekonstruowaną starówkę, piękne, zielone tereny. Ciągną się od mostu Poniatowskiego przez park Ujazdowski, Łazienki, ogród botaniczny. Każda dzielnica była odbudowywana trochę w innej epoce. A Łódź nie była zniszczona przez okupację. Zachowała tę swoją oś ul. Piotrkowskiej, przyległe do niej ulice. Jest więc taka, jak była, ale jednocześnie bardzo się rozwinęła. Powstały nowe osiedla.

Ale wróćmy do czasów, gdy przyjeżdżał Pan do Łodzi kręcić filmy. Prowadził Pan wtedy szalone życie?
Nie było jakiś szaleństw. Życie toczyło się na wyznaczonej trasie. Był to Grand Hotel, Honoratka, SPATiF, Wytwórnia Filmów przy ul. Łąkowej. Te miejsca stanowiły takie nasze getto. Nie mieliśmy czasu na szaleństwa, prowadzenie jakiegoś życia towarzyskiego. Choć oczywiście żyliśmy w jednej rodzinie. Stołowaliśmy się trochę na planie. Śniadanie jedliśmy w hotelu, a wieczorem kolację w SPATiF-ie.

Potem też pewnie przyjeżdżał Pan do Łodzi, kręcąc kolejne filmy?
Tak, ale najbardziej zapamiętałem właśnie „Popioły” i „Ziemię obiecaną”.

Doczekał się Pan swojego apartamentu w łódzkim Grand Hotelu...
No tak. Nawet osobiście go otwierałem. Ile razy jestem w Łodzi, to w nim nocuję.

Co u Pana teraz słychać?

Dziękuję, wszystko dobrze. Jesteśmy zdrowi, ja i moje zwierzęta.

Jakie to zwierzęta?
Mam dwa konie, dwa koty i psa yorka. A jeden kot jest dziki. To Maxim. Jest serwalem, z domieszką kota domowego. Przejąłem go po moim zmarłym przyjacielu, piosenkarzu Waldemarze Koconiu.

Przystosował się do nowego miejsca?
Tak, choć jest indywidualistą, większość czasu spędza na dworze. Uciekają przed nim psy, bo waży prawie 20 kilo. Przyzwyczaił się do nas, nowych właścicieli. Waldek umarł, gdy kot miał niecały rok.

Daniel Olbrychski
27 lutego skończy 71 lat. Urodził się w Łowiczu, dzieciństwo spędził w Drohiczynie, potem wyjechał do Warszawy. Jego matka Klementyna Sołonowicz-Olbrychska była pisarką. Zagrał także w filmach zagranicznych, m.in. u takich reżyserów jak Volker Schloendorff, Claude Lelouch i Nikita Michałkow. Kilka lat temu zagrał w filmie „Salt” u boku Angeliny Jolie. Dla wielu pozostanie jednak niezapomnianym Andrzejem Kmicicem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Olbrychski: Łódź była przez rok moim domem, stała się moim matecznikiem - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki