Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Janusz nie może pogodzić się ze śmiercią żony. Twierdzi, że zawinił lekarz

Agnieszka Jasińska
Pan Janusz domaga się wyjaśnienia sprawy
Pan Janusz domaga się wyjaśnienia sprawy Maciej Stanik
Pani Wanda na oddział przybyła o własnych siłach. Po sześciu tygodniach zmarła w szpitalu. Jej mąż uważa, że zawinił lekarz. Obwinia go o zaniedbania. Pan Janusz nie chce pieniędzy. Chce tylko, by lekarz poniósł karę. Adekwatną do tego, co zrobił. Sprawa trafiła do prokuratury.

Pani Wanda, żona pana Janusza, trafiła do łódzkiego szpitala im. WAM, przeleżała tam półtora miesiąca, a potem zmarła. To była Wielkanoc, a dokładniej Wielka Sobota. Według pana Janusza, kobieta zmarła z winy lekarza. Nie doczekała się zabiegu bronchoskopii.

- Żona przybyła na oddział o własnych siłach - mówi łodzianin. - Miała bardzo wysoką temperaturę, ale poruszała się samodzielnie. Temperatura utrzymywała się przez tydzień.

W szpitalu kobieta przestała chodzić.

- Woziłem ją wtedy na wózku szpitalnym - wspomina pan Janusz.

W szpitalu pani Wanda zachorowała na zapalenie płuc.

- Nie trafiła z zapaleniem do szpitala, na pewno zachorowała na oddziale - podkreśla pan Janusz. - Według mnie zaniechano powołania niezbędnych w jej sytuacji zdrowotnej konsultantów. Prosiliśmy wielokrotnie o konsultacje pneumonologa. Jednak do samego końca pobytu żony na oddziale, do takich konsultacji nie doszło.

Czekaliśmy 2,5 godziny na zabieg. Bez skutku

W dniu śmierci przy łóżku pani Wandy czuwała cała rodzina.

- Byłem ja i nasze dwie córki - opowiada łodzianin. - Jedna córka czuwała od godz. 9 rano, ja byłem od godz. 10. Druga córka przyjechała do szpitala później.

Według pana Janusza, lekarz dyżurny zaniechał podjęcia działań ratujących życie. Łodzianin skierował sprawę do prokuratury.

- U żony nie przeprowadzono zabiegu bronchoskopii z - jak to się fachowo nazywa - odessaniem wydzieliny zalewającej drzewko oskrzelowe. Czekaliśmy na taki zabieg 2,5 godziny - wspomina wzburzony pan Janusz. - Moja żona zmarła przy pełnej świadomości lekarza dyżurnego oddziału. Dopiero jej śmierć zasygnalizowana przez rodzinę rozpaczliwym krzykiem spowodowała, że lekarz dyżurny pojawił się na sali. Podjęto akcję reanimacyjną, ale przerwano ją po 15 minutach.

Prokuratura wszczęła dochodzenie w sprawie nieumyślnego narażenia pani Wandy na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. To postępowanie karne. Śledczy na podstawie zawiadomienia pana Janusza uznali, że ze strony personelu medycznego mog ło dojść do zaniedbań.

Przesłuchani zostali świadkowie, personel medyczny, rodzina. Jeden z lekarzy, który był wtedy w szpitalu, zeznał w prokuraturze, że pani Wanda powinna w trybie pilnym pojechać na blok operacyjny. Tam powinien zostać wykonany zabieg bronchoskopii.

Jednak tak się nie stało.

Prokuratura poczeka nawet dwa lata

"Zespół anestezjologiczny składający się z lekarza i pielęgniarki anestezjologicznej był gotowy, sala operacyjna też, więc na pewno można było wykonać bronchoskopię (...)" - czytamy w protokole przesłuchania świadka. I dalej: "Nie mam pojęcia, co robili chirurdzy. Jeśli blok jest wolny, to dyżurny chirurg mógł być w obrębie swojego oddziału bądź na konsultacjach. Mamy tylko jeden blok operacyjny chirurgii ogólnej, więc, gdyby miał odbyć się jakiś zabieg, to tylko i wyłącznie na tym bloku".

Lekarz, którego pan Janusz wini za śmierć żony, nie pracuje już w szpitalu, w którym zmarła jego żona.

- Odszedł z pracy rok temu - mówi Jacek Dudek, rzecznik szpitala WAM w Łodzi.

Prokuratura zawiesiła postępowanie.

- Czekamy na opinię biegłego w tej sprawie - tłumaczy Maria Szcześniak-Bauer, prokurator rejonowy w prokuraturze Łódź-Polesie. - Opinia zostanie wydana przez Zakład Medycyny Sądowej w Warszawie. Niestety, termin oczekiwania na nią to dwa lata. Opinia nie wpłynie więc do nas wcześniej niż w listopadzie tego roku. A wszystko uzależnione jest właśnie od opinii biegłych.

Pan Janusz niecierpliwi się. Czeka na wyrok sprawy karnej. Na razie nie zamierza występować z powództwa cywilnego.

- Nie chcę pieniędzy. Nie chcę zadośćuczynienia ani odszkodowania. Bo nie można przełożyć życia ludzkiego na pieniądze. Chcę, aby lekarz poniósł karę. Adekwatną do tego, co zrobił - podkreśla łodzianin.

Szpitale słono płacą za błędy

Jednak nie wszyscy są tego zdania co pan Janusz i szpitale słono płacą za błędy medyczne. Poszkodowani kierują sprawy z powództwa cywilnego. I coraz częściej udaje im się wywalczyć pieniądze.

W ubiegłym roku sąd orzekł, że szpital im. Marii Konopnickiej w Łodzi popełnił błąd podczas leczenia noworodka. Na mocy wyroku szpital miał zapłacić rodzicom dziecka prawie 750 tysięcy złotych zadość- uczynienia i odszkodowania.
Jeszcze przed orzeczeniem szpital wypłacił rodzinie 230 tysięcy złotych. Jednak rodzice uznali, że to za mało i skierowali sprawę do sądu. Sąd orzekł, że rodzice będą także otrzymywać comiesięczną rentę w wysokości 6,5 tysiąca złotych na rehabilitację dziecka.

Nie udało się prawidłowo wybudzić dziecka

Noworodek trafił do szpitala z powodu problemów z trawieniem. Został zoperowany, kiedy miał dwa dni. To miał być prosty zabieg, jeden z wielu, jakie wykonują lekarze. Stało się jednak inaczej.

Po operacji lekarze zdecydowali, że podadzą dziecku kroplówkę. Noworodek miał rączkę przykrytą kaftanikiem. Kroplówka nie trafiła do żyły i oparzyła rączkę chłopca.

Pielęgniarka nie widziała, jak "schodzi" kroplówka. Za późno zorientowała się, że coś jest nie tak. Doszło do zakażenia skóry. To spowodowało martwicę tkanek miękkich.

Dziecko musiało mieć przetaczaną krew, przeszczep skóry, przeszło też antybiotykoterapię. Chłopczyk wrócił do zdrowia, ale miał niesprawną rączkę. Po kilku miesiącach rodzice zdecydowali się na zabieg zapobiegający rozrastaniu się blizny na ręce dziecka.

Przed zabiegiem chłopczyk został znieczulony. Niestety, lekarzom nie udało się prawidłowo wybudzić dziecka. Zostało zatrzymane krążenie i oddychanie. Rozpoczęła się reanimacja chłopca. Dziecko uratowano, ale nie jest w pełni sprawne. Kiedy chłopczyk miał 4 lata, nie mówił, nie chodził, wymagał całodobowej opieki.

Szpital cały czas nie chciał przyznać się do błędu. Rodzicom zależało przede wszystkim na tym, żeby nigdy więcej nie doszło do podobnych historii.

Prosty zabieg, poważne konsekwencje
W sierpniu 2010 r. sąd w Poznaniu przyznał 2,4 mln zł odszkodowania za błąd medyczny. Czterolatek miał przeprowadzony prosty zabieg wycięcia migdałków. Kiedy trafił do szpitala, był w pełni zdrowy. Podczas zabiegu doszło do niedotlenienia mózgu. Po zabiegu dziecko nie mówiło, nie chodziło, nie było w stanie chwycić nic do ręki.

W październiku 2010 r. warszawski sąd apelacyjny przyznał poszkodowanemu pacjentowi 1,2 mln zł zadośćuczynienia. Chodziło o niedołożenie należytej staranności podczas leczenia w warszawskim szpitalu klinicznym. U 21-letniego pacjenta nie rozpoznano na czas powikłania i nie podjęto leczenia. Dlatego wystąpiła infekcja i martwica. Pacjent stracił prącie.

Sąd we Wrocławiu przyznał 500 tys. zł zadośćuczynienia, 300 tys. zł odszkodowania oraz 13 tys. zł miesięcznej renty 33-letniej kobiecie, która od 8 lat jest w śpiączce. Według sądu, winę za to ponosi lekarz, który przeprowadzał operację tarczycy. Kilka godzin po zabiegu pacjentka zaczęła się skarżyć na coraz większe kłopoty z oddychaniem.

Wtedy doszło do zatrzymania krążenia i niedotlenienia mózgu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki