Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paraliż. Dlaczego PiS utknęło w miejscu? Cztery hipotezy

Agaton Koziński
Gdy Donald Trump odwiedził Warszawę, wydawało się, że to wspaniały początek fantastycznej współpracy Polski i USA. Dziś nastroju tamtych dni nie ma
Gdy Donald Trump odwiedził Warszawę, wydawało się, że to wspaniały początek fantastycznej współpracy Polski i USA. Dziś nastroju tamtych dni nie ma Bartek Syta
To nie tylko kwestia noweli ustawy o IPN. Dziś obóz władzy utknął na całej długości. Zamiast realizować swoją agendę, gasi jedynie pożary. Jak do tego doszło?

Tak słabego momentu PiS nie miało od czasu wyborów. Owszem, przez niemal dwa i pół roku rządzenia Polską zdarzały mu się kryzysy - czy to przy reformie wymiaru sprawiedliwości, czy przy okazji „czarnego marsu”, czy próby podniesienia uposażeń dla członków rządu i parlamentarzystów. Ekipa rządząca wpadała w dołki poprzez zły dobór strategii (np. przy reelekcji Donalda Tuska), przestrzelone wypowiedzi („zdradzieckie mordy” Jarosława Kaczyńskiego), nietrafne decyzje (zaproszenie do Polski Komisji Weneckiej) czy niepotrzebne przeciąganie (rekonstrukcja rządu). Ale każdy z tych kryzysów był chwilowy, przejściowy, za każdym razem widać było ścieżkę wyjścia z niego. PiS miało pomysł, jak słabość przezwyciężyć.

Teraz jest inaczej. Od chwili gdy pod koniec stycznia izraelska ambasador Anna Azari skrytykowała zmiany w ustawie o IPN, ekipa rządząca znajduje się w defensywie. I nie chodzi tylko o tę sprawę. Właściwie w każdym miejscu czuć słabość. Nawet na silnie, wydawałoby się, umocnionych przyczółkach jak chociażby Komisja Weryfikacyjna odsłoniły się luki - choćby przy sprawie urzędnika z warszawskiego ratusza Jakuba R., podejrzanego o ustawianie procesu dzikiej reprywatyzacji, który teraz przyznaje się do związków z Mariuszem Kamińskim i Maciejem Wąsikiem. Obciążeniem stał się wyciek informacji o premiach dla ministrów, zwłaszcza wiadomość, że premier Beata Szydło sama sobie przyznała 65 tys. zł premii. Na to jeszcze nałożyła się nieszczęśliwa wypowiedź Jarosława Gowina, który w wywiadzie radiowym opowiadał, jak ciężko mu było z pensji ministra utrzymać trójkę dzieci. - To fakt, dostajemy kolejne gongi. Najpierw wybuchła ustawa o IPN, potem wypłynęła sprawa premii dla ministrów, teraz jeszcze Amerykanie - smutno konstatuje osoba z otoczenia premiera.

CZYTAJ TAKŻE: Bliżej kompromisu? Komisja analizuje polską „białą księgę”

Zwłaszcza ciosy, jakie spadają zza oceanu na rządzącą ekipę, muszą być bolesne. Dwa tygodnie temu Polską wstrząsnął wyprodukowany przez amerykańską fundację filmik internetowy, który oskarżał nasz kraj o współudział w Holokauście. Choć od tego materiału bardzo szybko odcięły się także środowiska żydowskie, które krytykowały Polskę za nowelizację ustawy o IPN, to jednak mocno on rozchwiał nastrojami nad Wisłą.

Ale to i tak był tylko przedsmak tego, co się rozegrało w tym tygodniu - po publikacji portalu Onet.

Rekonstrukcja zdarzeń
W skrócie: dziennikarze Onetu Andrzej Stankiewicz i Andrzej Gajcy opisali tajną notatkę sporządzoną w lutym w ambasadzie Polski w Waszyngtonie po spotkaniu z ważnymi przedstawicielami amerykańskiej administracji, którzy przekazali, że nie ma mowy o spotkaniu na najwyższym szczeblu z Polską, dopóki nowelizacja ustawy o IPN obowiązuje. Jest ona o tyle istotna, że w maju Andrzej Duda leci do USA - w tym miesiącu Polska będzie kierować pracami Rady Bezpieczeństwa ONZ. Prezydent liczył, że przy tej okazji uda mu się spotkać z Donaldem Trumpem. Sygnał przekazany przez ważnych urzędników sugerował, że takie spotkanie jest niemożliwe.

Po publikacji Onetu natychmiast wybuchła burza. Dziennikarzom zarzucano, że po pierwsze - informacje zmyślili, albo - po drugie - dali się wpuścić w głębokie krzaki swoim informatorom, lub - po trzecie - posiadane przez siebie informacje mocno podkręcili. Dwie pierwsze opcje są już nieprawdziwe. Moje rozmowy z osobami z rządu oraz otoczenia prezydenta potwierdziły, że takie ultimatum rzeczywiście miało miejsce. Pośrednio potwierdziło to także MSZ, podając do wiadomości, że rozpoczyna śledztwo mające wyjaśnić, w jaki sposób tajna notatka mogła wycieknąć do Onetu.

Wiemy więc, że notatka po lutowym spotkaniu powstała, wiemy też, że Amerykanie postawili polskiej stronie jakieś ultimatum. Ale dokładnie jakie? Andrzej Stankiewicz w rozmowie z „Super Expressem” przyznał, że zwroty w ich tekście typu „persona non grata” czy „sankcje” były z ich strony interpretacją - bo w notatce ich nie było.
Co więc w niej się znalazło? Obóz władzy próbuje nastroje uspokajać. - Przerysowują - usłyszałem w otoczeniu Andrzeja Dudy, pytając, czy stosunki z USA są rzeczywiście tak napięte, jak wynikało z tekstu. - Amerykanie nie stawiają sprawy tak ostro - to z kolei opinia przedstawiciela rządu. Na potwierdzenie tego, że do żadnego, nawet nieformalnego zerwania stosunków dyplomatycznych nie doszło, lista spotkań z przedstawicielami USA. W ostatnią środę podsekretarz handlu Mira Ricardel spotkała się w Warszawie z minister przedsiębiorczości Jadwigą Emilewicz. W następną środę do Polski przyjedzie Robert Karem, zastępca sekretarza obrony USA odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa narodowego. Wojciech Skurkiewicz, wiceminister obrony, przyznał, że Polska przygotowuje wizytę amerykańskiego wiceprezydenta Mike’a Pence’a przy okazji obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości.

Czyli z jednej strony notatka jest, z drugiej w relacjach z Amerykanami „business as usual”. Jak to rozumieć? Wszystko wskazuje na to, że największe „podkręcenie” Onetu polegało na tym, że opisali w czasie teraźniejszym zapowiedzi Amerykanów tego, co stać się może. Podczas lutowego spotkania w ambasadzie amerykańscy urzędnicy przekazali ostrzeżenie. Innymi słowy - tu i teraz wszystko wygląda normalnie, relacje między Warszawą i Waszyngtonem nie zmieniły się ani na jotę, wszystko, co ustalone, jest realizowane. Ale jednocześnie atmosfera się zagęszcza. - Dziś stosunki z USA nie są fatalne, ale faktycznie Amerykanie cisną, żeby załagodzić napięcie z Izraelem - przyznaje jeden z rozmówców z Alei Jerozolimskich. - Amerykanie grozili, bo sami są pod silną presją swoich środowisk żydowskich. Może być katastrofa - podkreśla kolejny członek PiS. Słychać wręcz groźby, że całe napięcie może skutkować wycofaniem wojsk amerykańskich z Polski - w końcu ich obecność jest rotacyjna, bez żadnych zapewnień, że żołnierze USA będą rotować bez końca.

Wszystko układa się w sygnał jasny i czytelny: nie stało się nic, czego nie da się naprawić, żaden Rubikon nie został przekroczony. Tak też mówiła rzeczniczka Departamentu Stanu, akcentując silny sojusz Polski i USA. Ale z drugiej strony, z każdym tygodniem presja będzie coraz silniejsza. Obóz rządzący musi znaleźć sposób, by ten narastający wrzód przeciąć, inaczej może za niego zapłacić nawet porażką wyborczą w 2019 r. - bo takie mogłyby być konsekwencje wycofania amerykańskich wojsk z okolic Suwałk.

CZYTAJ TAKŻE: Bliżej kompromisu? Komisja analizuje polską „białą księgę”

W jaki sposób PiS może uniknąć tego scenariusza? By odpowiedzieć na to pytanie, w pierwszej kolejności trzeba zrozumieć, dlaczego znalazło się w takiej sytuacji jak obecnie. W tej kwestii jasnych odpowiedzi nie ma. Żaden z moich rozmówców nie umiał się zdobyć na jasną diagnozę obecnego stanu rzeczy. Pozostają domysły. Poniżej cztery hipotezy, tłumaczące, w jaki sposób wcześniej bardzo skuteczny obóz władzy zachowuje się teraz jak sparaliżowany.

Hipoteza nr 1
Brzmi ona następująco: czekamy, bo nie widać dna kryzysu, więc bardzo trudno na niego zareagować. Na pewno PiS dziś może sobie, przynajmniej w polityce krajowej, na takie działanie pozwolić. Przewaga nad konkurencją polityczną ogromna, jest z czego tracić. Dodatkowo ułatwia sprawę fakt, że rywale polityczni mają ogromny problem ze sformułowaniem jasnego pozytywnego przekazu dla swoich wyborców. Wszystkie inne hasła poza bycie „antypisem” nie brzmią świeżo, zachęcająco. Przykładem są choćby propozycje reform emerytalnych. W poniedziałek swoje pomysły przedstawiło PSL, w czwartek Platforma - ale za każdym razem zostały one jedynie odnotowane przez media, żadna z nich masowej wyobraźni nie rozpaliła, nie wygenerowała nawet szerszej dyskusji. Zostały przyjęte po prostu obojętnie, a taki stosunek dla polityków do ich koncepcji jest zwyczajnie zabójczy.

Ale to jest diagnoza na dziś: a wybory będą za półtora roku. Trwanie w stanie paraliżu, w jakim znajduje się obecnie PiS, okaże się dla niego bardzo kosztowne. Widać to było nawet w Polsce, bo nagle do ekipy rządzącej zaczęły się przyczepiać kolejne sprawy, których wcześniej nie było. W poprzednich miesiącach PiS umiało sprawnie zarządzać kryzysami. Nawet gdy pojawiał się problem, natychmiast umiało go zamaskować własnymi rozwiązaniami, przejąć inicjatywę.
Teraz tę zdolność PiS straciło. Problemy mu się nawarstwiają (spór o ustawę IPN, problemy związane z premiami dla rządu czy z wydatkami z kart służbowych w MON), ale reakcji na nie brakuje - bo trudno za taką uznać ustawę degradacyjną. Ta sprawa przykuwa uwagę w daleko mniejszym stopniu niż to, ile premii przyznała sobie premier Szydło czy kwestia Jarosława Gowina niebędącego w stanie wyżywić rodziny z ministerialnej pensji. - Kaczyński się zagubił. Przy „czarnym proteście” zwołał posiedzenie kierownictwa partii i oznajmił, że trzeba się wycofać. Była szybka reakcja. Teraz nic się nie dzieje - mówi polityk z „twardego rdzenia” PiS.

To już drugi raz w ciągu ostatniego pół roku, kiedy ekipa rządząca wpadła w podobny, trwający kilka miesięcy paraliż. Pierwszy raz było to przy okazji rekonstrukcji rządu. Wtedy wymiana Beaty Szydło, która potencjalnie miała się okazać impulsem napędzającym poparcie dla PiS, przerodziła się w pełzający kryzys, wynikający z braku decyzji i stanu zawieszenia. Ale ówczesny paraliż miał wytłumaczenie. Pierwszym były przeciągające się negocjacje z Andrzejem Dudą - wymiana premiera nie miała sensu bez wcześniejszego uzgodnienia z nim wspólnego pomysłu na ustawy sądowe. Drugim były problemy zdrowotne Jarosława Kaczyńskiego.

Teraz podobnych przeszkód nie ma. Z informacji wynika, że prezes PiS jest w dobrej formie, wręcz tryska humorem. Nie słychać też, aby trwały jakieś negocjacje - chyba że w tym celu w środę do Stanów Zjednoczonych poleciał Krzysztof Szczerski. Na razie jednak faktem jest, że PiS wpadło w letarg. Nie ma pomysłu na ten kryzys poza tym, żeby spróbować go przeczekać.

Hipoteza nr 2
Nie można wykluczyć, że obecna sytuacja jest niczym innym niż testem Morawieckiego. Patrząc na jego poczynania jako premiera, cały czas trzeba mieć w pamięci to, w jaki sposób szefem rządu on został. Przecież jeszcze w październiku 2015 r. z PiS nie łączyło go dosłownie nic. W ciągu 16 miesięcy błyskawicznie pokonał drogę od człowieka z całkowitego politycznego niebytu na sam szczyt. Siłą rzeczy, będą się pojawiać wątpliwości co do niego, zawsze tak jest, że jeśli ktoś szybko awansuje, to ci, którzy na awans czekają od dawna, będą się dziwić. - Kaczyński jest jak Staniszkis, co kilka miesięcy ma swojego faworyta, w którym jest bezgranicznie zakochany. Był Duda, była Szydło, teraz jest Morawiecki i jego otoczenie - mówi poseł od lat związany z PiS.

CZYTAJ TAKŻE: Bliżej kompromisu? Komisja analizuje polską „białą księgę”

Komunikacja kierownictwa partii w sprawie zmiany szefa rządu mówiła o tym, że ten ruch służy przede wszystkim poprawie relacji z Brukselą. Ale jednocześnie ciągle niewyjaśniona była kwestia, jak dużym zaufaniem prezes darzy nowego premiera. - Jarosław Kaczyński sprowokuje kontrolowany kryzys w relacjach z Mateuszem Morawieckim. W kryzysach ludzie się odsłaniają, a prezes chce wiedzieć, co tak naprawdę w premierze siedzi - przewidywał Ludwik Dorn w styczniu tego roku.

Nie można wykluczyć, że obecna sytuacja jest właśnie takim kryzysem kontrolowanym. - Premier stał się rzecznikiem spraw, których nie wymyślił - mówi polityk z otoczenia Morawieckiego, nawiązując do tego, że to właśnie on musi przede wszystkim gasić pożar wywołany nowelizacją ustawy o IPN oraz reformami sądownictwa.

Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z tym scenariuszem, to tymczasem działania premiera należy ocenić przeciętnie. Stara się, ale sam konfliktu wygasić nie zdołał. Owszem, tak krawiec kraje, jak ma materiału, a tego szef rządu ma niewiele. Ale nawet biorąc pod uwagę ograniczenia, które ma, wydaje się, że mógł pewne kwestie poprowadzić lepiej - vide jego kontrowersyjna wypowiedź w Monachium. Nie widać też pomysłu, w jaki sposób przezwyciężyć obecny kryzys wokół noweli. Premier szuka sposobu na to, przykładem choćby spotkanie z Polakami uhonorowanymi tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Ale tego typu działań ciągle jest stanowczo za mało.

Hipoteza nr 3
Ta wydaje się najmniej prawdopodobną, ale w rozmowach z politykami obozu władzy ona się przewijała. Jest na stole kilka argumentów na jej poparcie, więc warto ją krótko omówić. Chodzi o zmianę azymutów. PiS, dochodząc do władzy, mocno postawiło na dobre relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Z wzajemnością - czego dowodem były decyzja o rozmieszczeniu wojsk amerykańskich na flance wschodniej czy wizyta Donalda Trumpa w Warszawie.
Teraz ma się to zmieniać - a przynajmniej tak przypuszczają rozmówcy. Według ich hipotezy, polska polityka ma przestać być tak proamerykańska, a stanie się bardziej proeuropejska.

Skąd takie wnioski? Z analizy zmian w rządzie. Ministrami przestali być Witold Waszczykowski i Antoni Macierewicz, którzy mieli opinię najbardziej proamerykańskich. Awans otrzymał Mateusz Morawiecki. Zmienił się też sposób rozmów z Brukselą. Za czasów Beaty Szydło dialog z instytucjami europejskimi odbywał się głównie korespodencyjnie. Nowy premier postawił na rozmowy w cztery oczy. - Dziś widać, że nie jesteśmy koniem trojańskim USA w Europie, jak nas wcześniej określano - słyszę w PiS.

Idąc tym tropem, można zakładać więc, że ta zmiana partnerów, postawienie Europy przed Ameryką powinno szybko rozwiązać nasze problemy z Komisją Europejską i procedurą uruchamiania artykułu 7. Ale właśnie w tym miejscu ta hipoteza traci na spójności. PiS miałoby bowiem zbyt wiele do stracenia, decydując się na takie odwrócenie sojuszy.

Pojawienie się żołnierzy amerykańskich w Polsce to jeden z największych sukcesów ekipy rządzącej w tej kadencji. Do tego jeszcze dochodzi Trójmorze. Gdyby udało się zrealizować zapisane w tym projekcie plany dostarczania do Polski gazu i ropy naftowej z USA, to nasz kraj wreszcie stałby się w 100 proc. niezależny energetycznie od Rosji, poza tym zyskałby realne źródło stałych dochodów z tranzytu surowców energetycznych do innych krajów Europy Środkowej. To zbyt poważne projekty, by „bawić się” w odwracanie sojuszy - chyba że wcześniej w relacjach polsko-amerykańskich doszło do jakiegoś poważnego zgrzytu, o którym nie wiemy. Na pewno byłoby wskazane, by zachować większą równowagę w relacjach między USA i Europą, ale byłoby błędem budowanie drugich kosztem pierwszych. Stąd ta hipoteza wydaje się najmniej prawdopodobna.

Hipoteza nr 4
A teraz z kolei hipoteza najbardziej prawdopodobna: obecna sytuacja to skutek chaosu i błędnych decyzji podlanych sosem zawsze gotowych do szkodzenia służb innych krajów (jeden z informatorów w tym kontekście wspomina o Rosjanach). Bo to nie jest tak, że żadnych sygnałów alarmowych w sprawie ustawy o IPN wcześniej nie było. Problem w tym, że do centrów decyzyjnych one nie dotarły. Z jednej strony sprawę zawaliła izraelska ambasador, która wyraźnie sprzeciw wobec tej noweli wyartykułowała dopiero podczas obchodów w Auschwitz. Wcześniej w czasie konsultacji nad tą nowelą była, według relacji członków rządu, bardzo lakoniczna.

CZYTAJ TAKŻE: Bliżej kompromisu? Komisja analizuje polską „białą księgę”

Z drugiej zawiodły poszczególne resorty. Gdy wybuchło zamieszanie wokół noweli, rozpoczął się audyt mający wyjaśnić, jak do tego doszło. I okazało się, że wcześniej poszczególne agendy rządowe wychwyciły ostrzeżenia przed podobnym rozwojem zdarzeń - tyle że nikt nie połączył tych kropek, w związku z tym mapy zagrożeń nie było widać. Gdy więc Jarosław Kaczyński uznał, że nowelizację ustawy o IPN należy zwodować, nikt nie miał argumentów przeciwko tej decyzji. I sprawa zaczęła żyć własnym życiem.

Wnioski
Sprawę noweli ustawy o IPN teraz rozstrzygnie Trybunał Konstytucyjny, ewentualnie dojdzie do jej kolejnej nowelizacji (Jarosław Gowin już zapowiedział, że obecne przepisy „to nie Pismo Święte”, którego zmieniać nie można).

Ale pytanie jest szersze: czy obecny paraliż PiS wynika tylko z kryzysu wokół noweli, czy to szerszy problem? W ciągu ostatniego pół roku to już drugi tego typu przestój. Najpierw rekonstrukcja rządu okazała się „przenoszoną ciążą”, a teraz obóz władzy zajmuje się jedynie zarządzaniem kryzysowym, a nie realizowaniem własnej agendy.

Amerykański teolog Reinhold Niebuhr napisał w 1942 r. „Boże, daj nam pokorę, byśmy przyjęli w pokoju to, czego zmienić nie możemy, daj nam odwagę, aby zmienić to, co powinno być zmienione, i daj nam mądrość, abyśmy umieli odróżnić jedno od drugiego”. Dziś PiS nie wykazuje się ani jedną z tych cech. Pytanie, czy to chwilowa zmiana, czy stała tendencja. Odpowiedź na to pytanie przesądzi o wyniku wyborów w 2019 r.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Paraliż. Dlaczego PiS utknęło w miejscu? Cztery hipotezy - Portal i.pl

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki