Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Pavarotti”: Kryształowy głos, szeroki uśmiech i serdeczny charakter

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Luciano Pavarotti wielkim śpiewakiem był. Ale także serdecznym, uśmiechniętym człowiekiem ze swoim słabościami i życiowymi zwrotami. Ron Howard traktując pierwsze stwierdzenie jako oczywistość, skoncentrował się na prywatnej odsłonie artysty.

Można sobie wyobrazić, iż film dokumentalny o takiej postaci, jak Luciano Pavarotti, robi się z niejaką łatwością, a na pewno przyjemnością. Niezapomniany tenor był bowiem osobowością, którą się po prostu lubi; ujmował fizjonomią, szerokim uśmiechem, sympatycznym stylem bycia, zamiłowaniem do nieskomplikowanych rozkoszy, jak spaghetti po neapolitańsku. W takiej atmosferze pracuje się ze swobodą i lekkością. Pod warunkiem, że zrezygnujemy z pragnienia udowodnienia jakiejś współczesnej tezy obyczajowo-społecznej przy pomocy życia człowieka wychowanego i istniejącego w innych okolicznościach. Ron Howard z dobrym efektem dla swej produkcji wybrał pozostawienie kinomanów w pozytywnym nastroju, minimalizując to, co za kontrowersyjne zostało uznane za życia Pavarottiego i to, co wyolbrzymiono by obecnie.

Ron Howard wykorzystuje umiejętność zajmującego budowania narracji wyniesioną z kina fabularnego i prostymi zabiegami utrzymuje uwagę widza, zgrabnie manipulując przy tym jego emocjami. A wyjątkowość swojego bohatera oddaje już pierwszą, nieco oniryczną sceną. To niepublikowane wcześniej nagranie dokonane w 1995 roku w brazylijskim Manaus (autorem jest flecista Andrea Griminelli). Pavarotti ze swoją ekipą łodziami dociera do porzuconej w amazońskiej dżungli niewielkiej opery, znanej jako Teatro Amazonas, gdzie zaśpiewał raz sam Enrico Caruso. Artysta w spodniach od dresu daje krótki występ dla towarzyszy wyprawy oraz przypadkowych turystów. „Z pozdrowieniami z Amazonii” - kończy popis. „Dziękujemy!” - wołają zachwyceni słuchacze. Naturalność sąsiaduje tu z szacunkiem dla sztuki, szczerymi emocjami i niekłamanym uwielbieniem wywoływanym przez charyzmę śpiewaka. Trudno nie czuć się poruszonym. I taki klimat obejmuje cały film. Zgodnie ze słowami matki, które Pavarotti usłyszał, gdy był młodzieńcem: „Gdy śpiewasz, czuję coś w sercu”. „Mówisz tak, bo jestem twoim synem” - odpowiedział Luciano. „Ależ skąd, przecież do twojego ojca tak nie mówię...” (a trzeba pamiętać, że senior śpiewał wyśmienicie).

Howard - doświadczony już dwoma dokumentami o gwiazdach muzyki: „The Beatles: Eight Days a Week - The Touring Years” oraz „Made In America” o festiwalu stworzonym przez Jaya-Z - i jego współpracownicy wykonali sporą pracę, przeglądając telewizyjne wywiady z Pavarottim, wydobywając prywatne nagrania, głównie od Nicoletty Mantovani, jego drugiej żony i matki ich córki Alice oraz przeprowadzając nowe wywiady z pierwszą żoną solisty i jego córkami z tego małżeństwa, artystami, impresariami, z którymi pracował. Całość składa się w opowieść o człowieku, który z wyczuciem łączył talent geniusza, powinność celebryty i ciepło domatora oraz przyjaciela ludzi. Który potrafił uwieść podczas koncertu tłumy na stadionie, ale i doprowadzić do roztkliwienia rodziców swego promotora zapraszając ich spontanicznie na prywatne wykonanie jednej arii w garderobie. Który wyprowadził operę z sal dla zamożnych koneserów i oddał ją tzw. przeciętnym zjadaczom chleba, by mogli ją pokochać uczuciem może nieco prostodusznym, za to pozbawionym wyrachowania. Który świadom, że został wyróżniony niezwykłym darem, jednocześnie drżał każdego wieczoru, czy będzie mu dane przeżyć spotkanie z publicznością.

Obraz może być pewnym rozczarowaniem dla widzów oczekujących babrania się w ciemnej stronie duszy, roztrząsania kosztów związanych z popularnością, wykładania na ławę niebezpieczeństw sławy. Howard nie robi swojego filmu na kolanach, ale jeżeli sprowadza Pavarottiego z wyniosłego pomnika to nie po to, by go bezpowrotnie z cokołu zrzucić, ale pokazać, że stojąca na nim postać to tak naprawdę dusza człowiek, poczciwiec, który ufa ludziom i chce być im przyjacielem. Pewnie przydałoby się też silniejsze osadzenie biografii w kontekście czasów, w których przyszło artyście żyć i pracować, przemian, którym towarzyszył, ale powstałby wówczas prawdopodobnie zbyt inny film.

Reżyser potraktował z czułością swojego bohatera i materię, którą się zajmował. Do tego stopnia, że skonstruował swój film, jak operę, w którym poszczególne epizody mają błyszczą niczym arie, mają ich napięcie i emocjonalność. A jak refren przez całą produkcję przewija się aria spektakularna - Nessun dorma z „Turandot” Giacoma Pucciniego, z której Luciano Pavarotti uczynił swój sztandarowy numer. Refrenem drugim jest wolność twórcy, która jest bliska, gdy ma on kogo kochać i jest kochany, ale i nie wdaje się w doraźne spory, gierki o wpływy, profity i poważanie. Na tle potęgi Luciano Pavarottiego widać, że im kto mniejszy, tym skłonność do wikłania się większa.

Pavarotti USA/Wlk. Brytania dokumentalny, reż. Ron Howard, scen. Mark Monroe

★★★★★☆

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki