Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Bobołowicz: Putinowi nie wolno pozwolić pójść ani kroku dalej

Anita Czupryn
Anita Czupryn
FOT. AA/ABACA/Abaca/East News
Jeżeli Putin zdobędzie Ukrainę, to oznacza, że będziemy mieli kolejny obszar graniczny z jego imperium, który zostanie wykorzystany do ataku na Polskę. Kraje nadbałtyckie doskonale to rozumieją, stąd dziś tak wyraźnie podkreślają, że zablokowanie nieba nad Ukrainą jest niezbędne – mówi dziennikarz Paweł Bobołowicz, korespondent Mediów Wnet na Ukrainie.

Był Pan w Kijowie, gdy zaczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę?

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że nigdy nie wyobrażałem sobie, że znajdę się w takiej sytuacji, żeby uciekać z Kijowa, bo ciężko to nazwać wyjazdem. Ja po prostu z Kijowa uciekałem. Z tego Kijowa, który kocham i w którym mieszkałem ostatnie osiem lat.
Tamtego dnia, 24 lutego obudziłem się o 4:57. Miałem wrażenie, że to, co słyszę, to sen, że to nie może być prawda. Całym ciałem czułem wybuchy. Jakaś część świadomości mówiła mi: „To atak na Kijów”, ale nie mogłem się z tym pogodzić. Może, jednak, to mi się przyśniło?

To nie był sen.

Niestety. Dosyć szybko zostałem przywrócony do rzeczywistości – usłyszałem kolejny wybuch i kolejny. Dostałem wiadomość od mojej współpracowniczki – jedna z rakiet spadła pod jej domem. Przysłała zdjęcia, nagranie z płonącymi dwoma samochodami, w które uderzyła rakieta. Szczerze mówiąc, nawet w tym momencie myślałem jeszcze, że to są może akty dywersji, że to nie jest ostrzał artyleryjski czy rakietowy, tylko, że wybuchają pozakładane ładunki wybuchowe. Próbowałem to racjonalizować. Ale jej opowieść była jednoznaczna: widziała lecące z góry bomby.

Nie wierzył Pan w to, że Putin jest zdolny napaść na Ukrainę?

Oczywiście, przez lata obserwując Putina i mając świadomość, kim jest, nie należałem do osób, które były na tyle optymistyczne, że twierdziły, że do tego ataku nie dojdzie. Kilka tygodni wcześniej z moim przyjacielem Markiem Sierantem z radia ZET ułożyliśmy plan ewakuacji, przewidując, że jeżeli dojdzie do ataku na Kijów, to być może zostanie odcięta łączność.

Jak ten plan ewakuacji się potem zrealizował?

Zrealizowaliśmy go. Całe szczęście, łączność nie została zerwana; byliśmy ze sobą cały czas w kontakcie. Nie miałem samochodu, zwykle poruszałem się motocyklem, ale w okresie zimowym motocykl był w konserwacji i naprawie. Pozostał w Kijowie. Natomiast Marek dysponuje samochodem. Uzgodniliśmy, że spotkamy się u Marka, do którego miała też dotrzeć moja partnerka. Mieszka w innej części Kijowa. I tak też się stało. Do Marka poszedłem pieszo; już nie można było zamówić taksówki. Ale najpierw z bankomatu wypłaciłem gotówkę.

Była kolejka do bankomatu?

Zaczęły się drobne przepychanki, bo niektórzy chcieli wypłacić wiele, inni cokolwiek, ale gigantycznych kolejek jeszcze nie było. Idąc przez miasto widziałem potężny obłok dymu pozostawiony przez jedną z rakiet; rozlegały się syreny. Rano syreny nie zawyły. Ani o 4:57, ani przez następną godzinę. Wydaje się, że Kijów został absolutnie zaskoczony. Włączałem po kolei wszystkie kanały telewizyjne – leciały nocne powtórki. Nie było żadnych informacji, żadnych czerwonych pasków. Najszybciej zareagował internet, ale te informacje też były wyrywkowe, o tym, gdzie nastąpił wybuch, bez stwierdzenia, co się stało. Dopiero później pojawiły się informacje, że to jest atak rakietowy na Kijów, że Federacja Rosyjska zaatakowała Ukrainę.
Szedłem przez miasto przez 40 minut, niosąc plecak ewakuacyjny, który też już przygotowałem wcześniej.

Co Pan spakował do tego plecaka?

Najważniejszą sprawą są dokumenty, paszport, prawo jazdy. Lekarstwa. Ważnym elementem jest latarka, zapałki, scyzoryk. Podstawowe rzeczy do przebrania, podkoszulki, bielizna. Butelka wody na wszelki wypadek. Ale olbrzymią część mojego bagażu stanowił mój sprzęt. To sprzęt radiowy, aparat fotograficzny; ten sprzęt jest zwykle najcięższe, ale przez lata przywykłem do tego ciężaru.
Kijów już się budził, ale miałem wrażenie, że ludzie nie do końca uświadamiają sobie, co się dzieje. Do zamkniętej restauracji przyjechała dostawa piwa, otwierały się hale targowe, przed halą sprzedawano pomarańcze i granaty – oczywiście chodzi o owoce granatu. W Kijowie są setki punktów, w których można kupić kawę, one też się otwierały, pierwsi klienci już pili kawę, dwóch mężczyzn przy murku piło wódkę. Działała komunikacja miejska, co mnie zaskoczyło. Działało też metro; przejazdy były już darmowe. Metro jest o tyle ważne, że pełni też funkcję schronu przeciw bombowego, a nawet przeciwatomowego. Jeżdżące pociągi metra ułatwiły nam sprawę poźniej, bo znajomi mojej partnerki udostępnili nam samochód, który trzeba było odebrać z północnej dzielnicy, wokół której trwały już walki; zostało zaatakowane lotnisko w Hostomlu. Widzieliśmy wybuchy, odczuwalne były odgłosy pobliskiej walki.

Ale wcześniej dotarł Pan na zaplanowane miejsce – do Marka Sieranta?**

Tam się spotkaliśmy z moją partnerką; z Markiem próbowaliśmy ocenić sytuację, zbieraliśmy informacje, co się dzieje w innych miejscach, obdzwanialiśmy znajomych, naszych rozmówców. Ostatecznie udało nam się zapakować dwa samochody; Marek musiał pojechać jeszcze po jedną osobę, a ja udałem się na południe Kijowa, bo drogi bezpośrednio na zachód były już kompletnie zablokowane. Jechaliśmy bocznymi drogami, przebijaliśmy się przez olbrzymie sznury samochodów, ale udało się wyjechać w kierunku Fastowa. Tam dojechał Marek. Rozpoczęliśmy przejazd przez Ukrainę, otrzymując informacje a to o możliwym wejściu wojsk rosyjskich od strony Białorusi, o kolejnych ostrzałach, a to plotki o pojawiających się samolotach, o możliwych atakach, więc omijaliśmy miasta i te miejsca, w których mogło dojść do ataku. Jechaliśmy więc bocznymi drogami. Na terenie obwodów, przez które jechaliśmy, wprowadzono godzinę policyjną. Staraliśmy się dotrzeć jak najszybciej do granicy.

Jak było z paliwem?

Mieliśmy niesamowite szczęście. Marek starał się trzymać samochód zatankowany, a dzień przed atakiem zatankował do pełna. Samochód znajomych, który został nam użyczony miał nie tylko zatankowany bak, ale też pełną butlę z gazem. Na stacjach benzynowych tworzyły się gigantyczne kolejki. Ale w nocy, kiedy dotarliśmy już do zachodnich obwodów, to na jednej ze stacji udało nam się uzupełnić gaz. Benzyny nie wyczerpaliśmy.

Ile trwała podróż do granicy?

Opowiem jeszcze o przystanku, który był istotny. Planowaliśmy dojechać do Lwowa, ale dostaliśmy informacje, że na Lwów mogą spaść rakiety. Po drodze spadły w okolice Tarnopola, co spowodowało, że zmieniliśmy kierunek, zdecydowaliśmy, że pojedziemy do tych znajomych, którzy użyczyli nam samochód, do Truskawca, znanej, turystycznej miejscowości. Kiedy tam dojechaliśmy, do miejscowości, która wydawała się tak daleka od wojny, tak spokojna, niewielka, to wychodząc z samochodu usłyszeliśmy trzy wybuchy rakiet. Spadły one prawdopodobnie na pobliskie lotnisko w Stryju, co wydawało się absolutnie absurdalne.
Przed granicą, do której dotarliśmy o godzinie 16 następnego dnia, był już 15-kilometrowy korek. Zwykle droga z Kijowa do granicy, nawet przy dużym opóźnieniu wynosi 8 godzin. My jechaliśmy ponad dobę.

Kilka dni później ambasador Polski, który pozostał w Kijowie, w rozmowie z RMF FM mówił, że w mieście skończyły się papierosy i cebula. Wie Pan, jak tam ludzie żyją teraz?

Wiem, jak wygląda sytuacja w Wyszgorodzie, to miejscowość satelita na północy Kijowa; mieszkałem tam długi czas po przyjeździe na Ukrainę. Większość artykułów spożywczych jest już wykupiona, a problem polega na tym, że one nie mogą być już dostarczane. Zapasy w sklepach się wyczerpują. Ale jednocześnie dociera tam pomoc humanitarna; mieszkańcy przysłali mi zdjęcia polskiej pomocy humanitarnej, która dotarła tam dwa dni temu. Ludzie noce spędzają w schronach; wokół trwają walki. Kilka dni temu nad miastem rozegrała się bitwa powietrzna, został zestrzelony rosyjski samolot, następnie rosyjski śmigłowiec. W mieście dużo jest budynków wysokich 30-piętrowych, mieszkańcy nie chcą w nich przebywać, mając świadomość, że Rosjanie celują w obiekty cywilne. Jak sytuacja wygląda w Kijowie, dowiem się za dwa dni, jak tam dotrę; ona dynamicznie się zmienia.

Co z ludźmi, którzy tam zostali? Mają jeszcze szanse, żeby się stamtąd ewakuować?

Nawet z miejscowości, które zostały strasznie zniszczone, są pod ostrzałem, jak Bucza, Irpień, ludzie starają się wydostać. Monika Andruszewska, polska korespondentka dokonała wręcz heroicznego czynu, wywożąc własnym samochodem ludzi z Irpienia. Działo się to na oczach zachodnich dziennikarzy, którzy nie tylko nie reagowali, a nawet swoim zachowaniem utrudniali drogę ewakuacyjną. Nie wszyscy jednak decydują się na ewakuację i jest to związane z wieloma czynnikami. To kwestia posiadania środka transportu, to kwestia tego, że ludzie boją się zostawić dorobek całego życia, że nie mają gdzie jechać. Podobnie było w 2014 roku, kiedy ludzie nie wyjeżdżali z ostrzeliwanego Doniecka czy Ługańska, czy innych miejscowości, bo rozumieli, że to oznacza zostawienie na pastwę losu i barbarzyńców wszystko, co jest dobytkiem całego ich życia. Uchodźcy, którzy przekraczają granicę ukraińsko-polską mają przy sobie najczęściej małą walizeczkę, plecak. Podobnie było ze mną i moją partnerką – mieliśmy ze sobą tylko plecak. Wszystkie moje rzeczy zostały w Kijowie, w którym mieszkam od 8 lat. W pewnym sensie też się czuję uchodźcą, bo całe moje życie zostało tam – w mieszkaniu w Kijowie. Mogę zrozumieć, że dla całej rzeszy ludzi niewyobrażalnym jest porzucić miejsce, w którym mieszkają. Wybierają ten wariant, nawet mając świadomość, że mogą przyjść władze okupacyjne, bo chcą pozostać tam, gdzie żyli. A kiedy jeszcze pomyślimy o osobach starszych, to dla nich taka wojenna tułaczka w ogóle jest niewyobrażalna. Na początku ludzie stresowali się tym, że nie mają dokumentów, nie mają paszportów, paszportów biometrycznych, a skąd wiza, jak wyjadą na zachód. Dziś już nie jest to przeszkodą, bo Polska i inne kraje przyjmują Ukraińców na podstawie minimalnych dokumentów potwierdzających tożsamość.

Co z korytarzami humanitarnymi, które przygotowała Rosja? Czy mieszkańcy Ukrainy z nich korzystają?

Rosji zależy na tym, by sprawić wrażenie kraju, który dba o mieszkańców, bo przecież oni wchodzą na Ukrainę z hasłem, które znamy z 1939 roku, czyli z hasłem wyzwalania. Tą propagandą cały czas się posługują, jakkolwiek wydawałaby się absurdalna.

Ale ona trafia do Rosjan.

Na pewno trafia do niewielkiej części, bo nie udaje się Federacji Rosyjskiej stworzyć obrazu czerpania pomocy humanitarnej od rosyjskich wojsk. Tam, gdzie przywieźli pomoc humanitarną, ludzie nie wychodzili, nie chcieli jej brać, wręcz przeciwnie, rzucają w stronę żołnierzy obelgi i wyzwiska. Nawet jeśli mieszkańcy wyjdą z miast, to nie dlatego, że Rosja ich ratuje, tylko mają świadomość, że miasta są najbardziej zagrożone, a oni sami nie mają innego wyjścia. Pamiętam, jak siedząc u Marka w mieszkaniu, na 6 piętrze w centrum Kijowa, zobaczyliśmy myśliwiec, który z hukiem przeleciał nad blokiem; natychmiast rzuciliśmy się na podłogę, myśląc, że zaraz eksplodują bomby. Oprócz Marka, który usiłował przelot tego samolotu sfilmować. Mając więc wybór – zostać w ostrzeliwanym mieście albo wyjechać, wielu ludzi po atakach wybierze pewnie wyjście z miasta, nawet ze świadomością, że wychodzi prosto w ręce okupanta. Mieszkańcy mają świadomość, co Rosjanie będą robili dalej; nawet te miasta, które całkowicie nie będą miały ludności cywilnej, będą przez rosyjskich żołnierzy bombardowane. Tak, jak zrobili w Irpieniu i w Buczy.

Amerykanie informują, że uderzenie na Kijów nastąpi w ciągu najbliższych 96 godzin. A Pan właśnie się do Kijowa udaje. Dlaczego?

Dlatego, że obowiązkiem dziennikarza jest pokazywanie tego, co się dzieje. W pierwszym momencie ewakuowałem się w poczuciu, że muszę wyjechać z rodziną. Na pewno też uległem chwili strachu, obawy o życie. Nie dysponowałem odpowiednim sprzętem. Teraz czuję się lepiej, zabezpieczony, wzmocniony, moja rodzina jest bezpieczna, a obowiązek opowiadania o tym, co się dzieje nie ustaje, wręcz przeciwnie. Od 30 lat zajmuję się kwestiami ukraińskimi, Kijów znam doskonale, zatem, jeśli ktoś ma opowiadać, to właśnie ja. Trudno mi powiedzieć, czy teraz uda mi się dojechać do samego Kijowa. Nie jest też tak, że zamierzam nadmiernie ryzykować. Jeśli to nie będzie Kijów, to będzie inne miejsce. Kilka dni temu objechałem obszar zachodniej Ukrainy, między innymi dlatego, że musiałem się spotkać z naszymi dziennikarzami, którzy z nami współpracują; jestem też szefem redakcji białoruskiej naszego radia na Ukrainie, musiałem dostarczyć im środki, które umożliwiają im funkcjonowanie. To pozwoliło mi na obserwację, jak wygląda sytuacja. Byłem w miastach, które w tym czasie nie były atakowane. Na Ukrainie w tej chwili wszędzie są posterunki, tak zwane blok posty, na każdym z nich może zostać podjęta decyzja, że dalej nie można jechać, chociaż drogi do Kijowa nie są zniszczone, mosty nie są wysadzone i przejechać na tej trasie można. Ale trudno powiedzieć, jak będzie za chwilę.

Są takie miejsca, gdzie Ukraińcy nie mają już szans wyjechać, a tam, gdzie pozostają, brakuje wody i znaleźli się w potrzasku?

Krytyczna sytuacja jest w niektórych miastach na południu Ukrainy; krytyczna sytuacja jest w Sumach, niemożliwy jest wyjazd z Czernihowa, a to są duże miasta. Cały czas z tyłu głowy mam też miasta blisko Kijowa, jak Bucza czy Irpień. Tam sytuacja jest o tyle katastrofalna, że są problemy z wodą, z elektrycznością, i ta sytuacja humanitarna będzie się tam pogarszała z każdą chwilą. A Rosja, jak wyraźnie wskazuje kierunek uderzeniowy, dąży do okrążenia Kijowa, więc pewnie będzie się starała doprowadzić do takiej sytuacji, gdzie Kijów w pewnym momencie też będzie pozbawiony elektryczności i wody. Zresztą, jeśli chodzi o elektryczność, to w tej chwili Federacja Rosyjska może już wpływać na dostawy energii na całej Ukrainie, bo przecież opanowała elektrownię w Energodarze, która jest jednym z kluczowych elementów infrastruktury energetycznej na Ukrainie. Jeżeli opanują Wyszgorod, to z kolei mają dostęp do elektrowni wodnej, która też dostarcza energię elektryczną do Kijowa. Zatem sytuacja będzie coraz bardziej skomplikowana i dramatyczna. Jak widać, Rosjanie sięgają pom metody, które są barbarzyńskie; sama wojna jest barbarzyństwem, ale sposób jej prowadzenia przez Rosjan jest taki, jak podczas walk z Czeczenią, z Groznym, nastawiony na całkowite wyniszczenie. Raczej tu prognoz optymistycznych nie będzie. Znam osoby, nawet w polskich strukturach państwowych, które były zdania, że armia rosyjska, nawet jeśli dojdzie do wojny, nie będzie stosowała brutalnych metod, że zagrożeniem są tak zwani separatyści, ale jak widać, te nadzieje okazały się płonne. Rosjanie absolutnie zachowują się tak, jak w 1939 roku. To armia barbarzyńska i tym bardziej niebezpieczna. Tym samym upada mit braterskiego narodu, który przez ostatnie lata i tak został zdemolowany, a teraz już nie ma szansy na odrodzenie się. Ukraińcy już nie uwierzą i żadna putinowska propaganda tu nie pomoże. Grzech całego świata polega na tym, że zamykaliśmy oczy, próbując opowiadać o separatyzmie, gdy Ukraińcy krzyczeli, że jest to wojna przeciwko Ukrainie. Gdybyśmy się wcześniej obudzili, zwłaszcza niektórzy, to może to wszystko wyglądałoby inaczej.

Teraz cały świat już wie, a Ukraina, mimo pomocy i tak sama ma sobie poradzić z rosyjską armią.

To gigantyczna hipokryzja zachodniego świata. Przekonaliśmy Ukrainę, żeby podążała drogą euroatlantycką. Obiecywaliśmy, że to oznacza dla Ukrainy rozwój. I Ukraina przystąpiła do świata zachodniego. Wzięła to na siebie; kierunek euroatlantycki wprowadziła nawet do swojej konstytucji. I za to teraz płaci. A my w kluczowym momencie mówimy, że nie możemy Ukrainie pomóc. Że ona ma sama walczyć. Mówienie o tym, żeby Ukraińcy przygotowywali się do wojny partyzanckiej jest najpodlejszą hipokryzją, jaką można sobie wyobrazić. Pewnie wielu Polakom stają teraz sceny z 1939 roku; do dziś powtarzamy to, jak mogli nas zostawić Anglicy i Francuzi. A co robimy z Ukraińcami? Właśnie ich zostawiamy. Popełniamy gigantyczny błąd. Trzeba zrozumieć jedną rzecz: Putin nie idzie po Ukrainę. Putin niszczy cywilizowany świat zachodni. Na pewno będzie chciał zniszczyć Polskę. Putin Polski nie akceptuje. Jeśli już więc do kogoś nie docierają argumenty choćby takie, że jesteśmy zobowiązani pomóc Ukraińcom, to nawet podchodząc cynicznie do tego, dziś powinniśmy zrobić wszystko, aby konflikt z putinowską Rosją rozegrał się na ukraińskiej, a nie polskiej ziemi. A w związku z tym tę wojnę trzeba tam przeprowadzić i tam ją wygrać. Jeżeli będziemy czekać, aż Putin wejdzie do Polski, to tak się stanie. Wciągnie nas do wojny na jego zasadach. A to najgorsza rzecz, jaka może się wydarzyć. Putin i jego chorzy ideolodzy chcą odbudować rosyjskie imperium. Nie wiem, ile razy to trzeba powtarzać, żeby Polacy to zrozumieli; bo zachód tego nie rozumie.

To samo mówi prezydent Zełenski.

Szkoda, że tak późno. Niewątpliwie dziś trzeba uznać bohaterstwo prezydenta Zełenskiego, to co robi to absolutnie akt bohaterski, wspaniały. Ma rację w swoich oskarżeniach wobec zachodu, w pewnym sensie, ale pamiętajmy, że przez ostatnie cztery miesiące prezydent Zełenski absolutnie zignorował ostrzeżenia zachodu. Jak widać, to nie były żadne wymysły wywiadów czy dziennikarzy, jak twierdzono, tylko były to racjonalne informacje dotyczące możliwych scenariuszy. Prezydent Zełenski do ostatniego momentu twierdził, że to fikcja, że to nieprawda; mówił, że wie lepiej niż prezydent Biden, pokłócił się z Bidenem dwa razy. W Polsce wtedy też nie brakowało ekspertów, którzy mówili, że to nierealne, że Rosja nie ma odpowiednich sił, że nie uderzy, bo to jest nieopłacalne. Ten czynnik nieopłacalności jest komiczny; pojawia się od 2014 roku. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć, że dla Federacji Rosyjskiej i dla Putina liczą się inne rzeczy, niż kwestia opłacalności. To jest bardzo przykre, nie czerpię żadnej satysfakcji mówiąc o tym, ale trzeba mieć świadomość, że to nie jest koniec. To etap wojny Putina. Jeżeli zdobędzie Ukrainę, to oznacza, że będziemy mieli kolejny obszar graniczny z imperium Putina, który zostanie wykorzystany do ataku na Polskę. Kraje nadbałtyckie doskonale to rozumieją, stąd dziś wyraźnie mówią, że zablokowanie nieba nad Ukrainą jest niezbędne. Bez względu na konsekwencje. Jeżeli teraz tego nie zrobimy, to za chwilę będziemy mieli agresję z tych terenów na Polskę i to przy wykorzystaniu zasobów, jakie Putin zdobędzie na Ukrainie; w tym zasobów ludzkich. Dlatego dziś włączenie państw NATO-wskich do wojny przeciwko Federacji Rosyjskiej powoduje, że Federacja Rosyjska przegra. Reżim Putina przegra. On ma problem, żeby teraz zwyciężyć Ukrainę. Więc nie można mu pozwalać na to, żeby krokami zdobywał i odbudowywał swój potencjał. Trzeba to przerwać. Teraz. Na Ukrainie. Nie wolno pozwolić mu pójść ani kroku dalej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Paweł Bobołowicz: Putinowi nie wolno pozwolić pójść ani kroku dalej - Portal i.pl

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki