18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pnina Segal po latach odwiedza rodzinną Łódź

Anna Gronczewska
Pnina Segal przyjeżdża do Polski z młodzieżą z Izraela. Od trzech lat przywozi ją też do rodzinnej Łodzi
Pnina Segal przyjeżdża do Polski z młodzieżą z Izraela. Od trzech lat przywozi ją też do rodzinnej Łodzi archiwum prywatne
Pnina Segal może powiedzieć, że jest łodzianką, choć w naszym mieście spędziła niewiele lat. Ale tu przyszła na świat i odwiedza po latach miasto swojej rodziny.

Razem z Pniną Segal do Łodzi przyjeżdża młodzież z Izraela. Pnina pokazuje im miejsca ważne dla ich przodków, mówi o tym, co przeszedł ich naród.

- Przyjeżdżam z nimi jako świadek historii, tamtych wydarzeń - tłumaczy Pnina, po polsku po prostu Lusia.

Jako ponad sześcioletnia dziewczynka została wyzwolona w obozie Birkenau. Była jedną z najmłodszych więźniarek.

- Mam nawet na ręku wytatuowany obozowy numer, mogę pokazać - mówi podwijając rękaw bluzki.

Urodziła się 5 kwietnia 1938 roku w kamienicy przy ul. Lipowej 12. Niedaleko, na ul. Zielonej 43, dom miał jej pradziadek. W kamienicy naprzeciwko mieszkali bracia jej ojca. Ojciec Pniny, Maks Kałuszyner, miał na ul. Zielonej swoją fabrykę. Produkował w niej pończochy.

- Wiem z opowieści mamy, że w tej fabryce pracowało wielu robotników z Niemiec - dodaje Pnina.

Jej mama, Miriam, z domu Landau, pochodziła z Piotrkowa Trybunalskiego i zajmowała się domem. Pnina miała jeszcze braciszka, ale umarł na szkarlatynę.

- Mojej rodzinie wiodło się bardzo dobrze, ale tak było do wybuchu wojny - mówi Pnina.

Kiedy Niemcy weszli do Łodzi miała półtora roku. Rodzice od razu wiedzieli, że niczego dobrego nie mogą się spodziewać. Raz Niemcy przyszli do ich fabryki i zrzucili popiersie ojca Pniny...

- Mama miała rodzinę w Piotrkowie Trybunalskim - opowiada Pnina Segal. - Któregoś dnia, jeszcze we wrześniu 1939 roku, spakowała moje rzeczy do walizki i oddała mnie pod opiekę jednej z robotnic taty, która była Niemką. Ta kobieta zawiozła mnie do Piotrkowa.

Rodzice Pniny też szykowali się do opuszczenia Łodzi. Wspomina, że jej mama była energiczną, zapobiegliwą kobietą. Przed wyjazdem do Piotrkowa Trybunalskiego brylanty schowała w zębach, w obcasach butów. Ukryła też inne kosztowności. Razem z mężem udało się jej dołączyć do córki. Zamieszkali w jednej z kamienic na ul. Jerozomskiej w Piotrkowie.

- Było tam getto, ale początkowo otwarte - wspomina Pnina. - Można było wychodzić do miasta. Wtedy żyło nam się nawet dobrze, ale do czasu...

Maks Kałuszyner zachorował na tyfus. Niemcy zabrali go do szpitala. Bali się epidemii... Pnina ze smutkiem mówi, że ojca prawie nie pamięta. Zostały jej po nim tylko trzy zdjęcia... Jednym z pierwszych transportów Niemcy zabrali do Treblinki jej dziadków, Hannę i Aszera oraz wujka Jurka. Pamięta, że podczas łapanek ją i inne dzieci chowano na strychu. Kazano im zakrywać buzie poduszkami.

Mama znalazła pracę w warsztacie szewskim, który znajdował się na piotrkowskim rynku.

- Codziennie wychodziła do pracy, ale jednego razu nie wróciła... - wspomina Pnina.

Dziewczynka została z siostrą mamy, ciocią Salą. Razem z nimi mieszkała córka cioci, Janeczka, strasza od Pniny o osiem miesięcy... Potem razem z ciocią i Janeczką trafiły do obozu pracy w Bliżinie.

- Podczas apeli ciotka Sala usuwała kilka desek z podłogi baraku i ukrywała nas pod podłogą. Pozostawałyśmy tam do odejścia żołnierzy - opowiada Pnina. - Pod koniec lipca 1944 roku żołnierze przetransportowali nas w bydlęcych wagonach do Birkenau. Pojedyncze obrazy, które pozostały w mojej pamięci, to zatłoczony wagon, w którym staliśmy w ciemności. Małe wiadro ustawione w kącie służyło za toaletę. Kiedy pociąg wjechał na rampę w Birkenau, drzwi zostały otwarte. Pamiętam żołnierzy w nazistowskich mundurach stojących w skórzanych butach, przy nich duże czarne psy. Grała bardzo głośna muzyka, silny zapach spalenizny unosił się w powietrzu i niebo było czarne od dymu.

Wyzwolenia, 27 stycznia 1945 roku, doczekała tylko Pnina. Janeczka zachorowała. Obozowi strażnicy zabrali dziecko. Ciocia Sala pobiegła za nią. Zabili obie.

Pnina pamięta to zdarzenie doskonale, tak jakby było to wczoraj. Dzień po wyzwoleniu było minus 28 stopni Celsjusza, śnieg do kolan. Wtedy w obozie pojawiła się Kazia Nowak, starsza o dziesięć lat od Pniny. Powiedziała, że przyszła po siostrzyczkę. Spojrzała na Pninę i wiedziała, że to ona teraz będzie jej siostrą.

- Kazia zapytała mnie, czy nie poszłaby do jej domu - opowiada Pnina, na którą wtedy mówiono Lusia. - Kiwnęłam głową, dałam jej rękę i poszłyśmy do jej domu w Oświęcimiu. Kazia mieszkała w nim z mamą i bratem. Jej tatę Niemcy wywieźli na roboty.

Pnina mieszkała u Kazi i jej rodziny z sześć czy siedem tygodni. Nie pamięta dziś, ile dokładnie. Było jej dobrze. Dla Kazi była naprawdę siostrzyczką.

- Kazia dała mi krzyżyk, prowadziła mnie do kościoła - wspomina Pnina. - Mówiła bym wzięła krzyżyk i prosiła, by mama wróciła...

Dziewczynka nie wiedziała, czy jej mama przeżyła wojnę. Potem okazało się, że Miriam Kałuszyner z getta w Piotrkowie trafiła do obozów w Skarżysku Kamiennej, Częstochowie. W tym ostatnim pracowała w fabryce amunicji. Tam zastało ją wyzwolenie. Zaraz wróciła do Łodzi. Wynajęła mieszkanie przy ul. Piotrkowskiej 69. Ale nie mogła przestać myśleć o swojej małej córeczce. W końcu w marcu 1945 roku ruszyła na jej poszukiwania.
Pojechała do Oświęcimia. W Polskim Czerwonym Krzyżu dowiedziała się, że Lusia żyje... Zaczęła jej szukać. Chodziła od domu do domu w Oświęcimiu i pytała o swoja małą córeczkę.

Dom Kazi Nowak znajdował się 2,5 km od obozu. W marcowy dzień weszła do niego Marysia Kałuszyner...

- Poznałam mamę, choć nie widziałyśmy się trzy i pół roku- wspomina Pnina. - A poznałam ją po zielonej bluzce, z białymi, perłowymi guzikami.

Mama zabrała Lusię do Łodzi. Zamieszkały w wynajętym mieszkaniu przy ul. Piotrkowskiej 69. Razem z nimi pojechała Kazia. Była w Łodzi dwa tygodnie, potem wróciła do swojego domu w Oświęcimiu.

- Mama adoptowała dziecko, była to Żydówka z Tomaszowa Mazowieckiego - dodaje Pnina.

Jeszcze w 1945 roku Miriam Kałuszyner postanowiła, że wyjeżdżają z Polski. Miała za dużo złych wspomnień. Tu straciła całą rodzinę.

Wsiadły w pociąg i pojechały najpierw do obozu w Niemczech, w Bergen-Belsen. Stamtąd przedostały się do Palestyny. Był rok 1947. Państwo Izrael jeszcze nie istniało.

- Na początku trafiłam do kibucu - wyjaśnia Pnina. - Ale jak wybuchła wojna, to przyjechała po mnie mama i powiedziała, że się już nie rozstaniemy...

Zamieszkały pod Tel Aviwem. Pnina skończyła szkołę średnią, potem college. Aktywnie działała w ruchu młodzieżowym. Nie chciała, by ktoś dowiedział się, co przeżyła, nikomu nie opowiadała o Holokauście. O jej przeżyciach nie wiedziała nawet rodzina.

- Obozowy numer zaklejałam plastrem - wyznaje Pnina.

W 1959 roku wyszła za mąż za Dani Segala. Jego rodzice pochodzili z Polski, ale jeszcze przed wojną wyjechali do Palestyny. On już tam się urodził. Mają troje dzieci: Yair ma 50 lat, córka Ravit - 47, a Asaf, na którego wszyscy mówią Asi - 43.

- Mam już dziesięciu wnuków! - chwali się Pnina. - Najstarszy ma 26 lat!

Ponownie do Polski przyjechała w 1995 roku. Nie mówiła nic o tym matce. Miriam umarła rok później i nie dowiedziała się, że córka pojechała do kraju, w którym się urodziła.

- Gdy wyjeżdżałam do Polski mówiłam, że jadę do sanatorium - tłumaczy. - W następnym roku mama umarła. Miała 86 lat. Wiem, że ona do Polski by już nie pojechała. Choć w domu rozmawiałyśmy po polsku. Dlatego ja też dalej mówię w tym języku.

O tym, co przeżyła Pnina, zaczęła w Izraelu opowiadać najpierw mama. Dzieci słyszały to od babci, nie mamy. W końcu postanowiła to zmienić. Pnina zaczęła przyjeżdżać do Polski z izraelską młodzieżą i mówić o tym, co przeżyła. Odwiedzali Warszawę, Kraków, Oświęcim. Od trzech lat przyjeżdżają do Łodzi. Pokazuje młodym Izraelczykom Cmentarz Żydowski, stację Radegast.

- Młodzi bardzo przeżywają chwile, gdy odwiedzają obozy, inne miejsca pamięci - tłumaczy Pnina. -Płaczą, nie mogą uwierzyć, że takie rzeczy miały miejsce. To dla nich lekcja historii.

Pnina opowiada, że już podczas pierwszej wizyty w Polsce zaczęła szukać Kazi Nowak. Dostała nawet adres, pod którym miała mieszkać. Pojechała do tego domu w Oświęcimiu. Okazało się, że Kazia nie żyje. Powitały ją jej dzieci.

- Ale nic nie wiedziały o przeszłości mamy - dodaje Pnina.

Rozczarowana wróciła do Izraela. Wtedy okazało się, że zaszła pomyłka. Trafiła do złej Kazi. Jej siostrzyczka nazywała się teraz Krzak i dalej mieszkała w Oświęcimiu. W następnym, 1996 roku już doszło do ich spotkania. Radości nie było końca. Życie Kazi nie było łatwe. Była wdową, jej syn umarł na serce, gdy miał 39 lat.

- Kazia była głęboko wierzącą katoliczką i ufała, że wszystko, co ją spotkało, to była wola Boża - opowiada Pnina. - Trzy lata temu ciężko zachorowała i przebywała w szpitalu u sióstr. Odwiedzałam ją dwa razy w roku i zawsze cieszyłyśmy się bardzo ze wspólnego spotkania. Kazia odeszła 7 października 2011 roku. Umarła w Yom Kippur, w najświętszym dniu dla narodu żydowskiego. Tylko Sprawiedliwi umierają w Yom Kippur i Kazia jest jedną z nich.

O spotkaniu Lusi i Kazi nakręcono jeden film, powstaje kolejny. A w bloku 15 obozu w Auschwitz wisi zdjęcie Kazi i Lusi...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki