Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po latach nie ma złych wspomnień, wspomina się dobre chwile spędzone w mundurze i z karabinem

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Od siedmiu lat nie ma już w Polsce obowiązkowej służby wojskowej. W styczniu 2009 r. zadecydowano, że nikt nie musi już iść do wojska. Teraz jednak coraz częściej mówi się o tym, że obowiązkowa służba wojskowa powinna być przywrócona

Obowiązkowe wojsko dla młodych chłopaków to była znakomita szkoła życia - podkreśla 56-letni Marek z Łodzi - Przez dwa lata podlegali rygorowi, dostawali w kość i nie były im w głowie głupoty! Wychodzili z wojska jako mężczyźni. To byli już inni ludzie. W wojsku dorośleli. Dzisiaj młodym chłopakom takie wojsko bardzo by się przydało - dodaje łodzianin.

Marek dostał powołanie do wojska w 1979 r. Razem z nim przyszedł bilet kolejowy do Przasnysza. Tam znajdował się Ośrodek Szkolenia Służb Radioelektronicznych. Szkolono w nim ludzi z różnych jednostek, także marynarki i lotnictwa. W tej jednostce spędził pierwsze tygodnie w mundurze. Nie zapomniał swego pierwszego dnia w wojsku.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Nowa koncepcja obrony terytorialnej. W każdym powiecie ma powstać kompania ochotników

- Tak jak nakazano, stawiliśmy się w jednostce w Przasnyszu - wspomina. - Nie była jednak podana godzina o której mamy być. Uznaliśmy, że mamy czas do północy. Przed bramą spotkało się kilku chłopaków z naszego rocznika i poszliśmy do miasta zabawić się. Spędzić przyjemnie ostatnie godziny w cywilu.

Przed jednostką pojawili się ok. godz. 23 i w dobrych nastrojach.

- Trochę zabalowaliśmy - śmieje się Marek. - Byliśmy lekko wstawieni. Ludzie z jednostki nie mieli wyjścia. Musieli nas przyjąć. Ostrzygli nas, dali wojskowe ciuchy, zabrali cywilne. Zawodowi żołnierze byli też na nas wściekli. Normalnie poszliby do domu o godz. 16 lub 17, ale musieli czekać do nocy.

56-latek nie zapomni też swej pierwszej nocy spędzonej w wojsku. - Budzę się rano, a tu wokoło dwudziestu chłopaków. Nikogo nie znałem. Po latach mogę powiedzieć, że służyłem z bardzo różnymi ludźmi. Byli mniej i bardziej zaradni - wyjaśnia. - Po podstawówce, technikach, ale byli i tacy, którzy mieli zaliczone kilka lat studiów. Razem ze mną służył też chłopak, który dwa lata był seminarium duchownym.

Nie zapomni też Pawła, chłopaka, który od urodzenia miał zwichnięty staw biodrowy. Zawsze ustawiano go w ostatniej czwórce, bo utykał.

- Nie mógł nadążyć - wspomina Marek. - Był też chłopak, który urodził się z dziurą w sercu. Inny mówił jak Himilsbach, bo przeszedł kilka operacji krtani. Miał kłopoty z oddychaniem, bieganiem. Wszyscy jednak przeszli komisję wojskową i dostali kategorię A. Wtedy przy naborze nie było zmiłuj się. Ciężko było się od wojska wykręcić. Ale tę chorą trójkę zwolnili do cywila po przysiędze.

Marek już w pierwszych dniach zorientował się, że kapral wynajduje różne zajęcia tym chłopakom, których zna z nazwiska.

- Przez pierwsze dwa miesiące kapral nie znał mojego nazwiska - śmieje się Marek. - Ale jak poznał to już tak lekko nie miałem...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

W czasach, gdy odbywał służbę wojsko znało swoją hierarchię. Młodzi dostawali w kość.

- Młodzi znali swoje miejsce w szeregu - wyjaśnia Marek. - Na początku trzeba było szkolić się i pracować. Najgorsze zadania do nas trafiały. Najtrudniejsze było pierwsze pół roku. Potem już szło z górki...

Łodzianin pamięta, że ośrodek szkolenia w Przasnyszu był bardzo duży. Ponadto jak każda jednostka musiał mieć swój areszt. Tak się jednak złożyło, że stary nie nadawał się do użytku. Zbudowano więc nowy. Budową zajmowali się żołnierze z oddziałów budowlano-inżynieryjnych.

- Areszt znajdował się w tym samym budynku co wartownia - opowiada Marek. - Raz miałem tam wartę. Razem z podoficerem, który miał akurat dyżur zajrzeliśmy do celi aresztantów. Siedziało tam kilku i grali w karty, co było zabronione. Weszliśmy więc do środka. Podoficer zrobił rewizję, ale kart nie znalazł. Wyszliśmy. Po chwili znów tam zaglądamy, a aresztanci grają w karty. Kolejna rewizja też nie przyniosła rezultatu. A w takiej celi były tylko łóżka, przytwierdzone do podłogi stołki i stół...

Potem Marek rozmawiał z chłopakami, którzy siedzieli wtedy w celi. Byli z oddziałów budowlano-inżynieryjnych. I to oni najczęściej trafiali do aresztu. Zapytał ich, gdzie ukryli te karty.

- Budowaliśmy ten areszt dla siebie, więc różnych skrytek w celi nie brakowało - wytłumaczyli.

Z Przasnysza Marek trafił do jednostki w Grudziądzu. By to 8. Pułk Walki Radioelektronicznej. Jednostka miała namierzać wrogie radiostacje i zakłócać ich działanie. Tam było już inne życie. Nie raz wypiło się nawet coś mocniejszego. Przełożeni przymykali oko na takie wyskoki.

- W tamtych czasach wokół jednostki zawsze było mnóstwo melin, więc z wódką nie było problemów - wspomina Marek. - Wysyłało się po nią „młodych”. Starsi żołnierze byli już inaczej traktowani przez zawodową kadrę.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Polska wzmacnia obronę terytorialną. Skrzypczak: Najlepiej odstrasza armia uzbrojona po zęby

Kolegów miał różnych. Pamięta Romka, chłopaka, który zaliczył kilka lat studiów. Jego ojciec był oficerem politycznym w jednej z jednostek. Romek zawsze chciał być taki jak on. Rzucił więc studia i postanowił iść do wojska. - Ale nie nadawał się do munduru, za wrażliwy był - podkreśla 56-latek. - Kiedyś pojechaliśmy na poligon, on był z młodszego rocznika, więc został w Grudziądzu. Gdy wróciliśmy okazało się, że Romek próbował sobie podciąć żyły. Uwziął się na niego taki jeden chłopak. Był po podstawówce i kursie traktorzysty. Chciał pokazać, że jest lepszy od „studenta”.

Marek miał wyjść do cywila w połowie października 1981 r. Pamięta, że jeszcze 12 października, jak zwykle uroczyście obchodzono dzień Ludowego Wojska Polskiego. Dla oficerów zorganizowano z tej okazji bal w jednym z ośrodków koło Grudziądza. Obsługiwali ich żołnierze służby zasadniczej. Oni mieli też posprzątać po uroczystości.

- Pojechała tam jedna drużyna, potem druga, ale nie wracali - opowiada Marek. - W końcu razem z kolegą mieliśmy po nich pojechać. Okazało się, że chłopaki urządzili sobie imprezę. Niektórzy porządnie się popili. Przywieźliśmy towarzystwo do jednostki, nie mieli z powodu tego pijaństwa żadnych problemów. Ale po dwóch lub trzech dnia usłyszeliśmy, że nie idziemy do cywila.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Początkowo żołnierze myśleli, że to przez imprezę, która miała miejsce po balu oficerów. Wkrótce okazało się, że nie to było powodem. Nikt jednak nie chciał zdradzić dlaczego przedłużono im służbę.

- Nasz niepokój wzrósł, gdy usłyszeliśmy, że do cywila idą „lotnicy”, których jednostka sąsiadowała z nami - mówi Marek. - Ja zaraz po tym stwierdziłem, że jestem chory i poszedłem do szpitala. Byłem tam ponad miesiąc. Już zacząłem rozmawiać z lekarzem, by zwolnił mnie do domu z powodu stanu zdrowia. Ale on mnie uspokoił. Stwierdził, że nie ma co kombinować, bo na Boże Narodzenie będę już w domu...

Plusem przedłużenia służby było jedynie to, że żołnierze dostali dodatkowy urlop. Marek postanowił jeszcze przed świętami odwiedzić rodziców, dziewczynę w Łodzi. 10 grudnia 1981 r. wyjechał na urlop.

- Miałem i tak szczęście, bo gdy dyżurny wypisywał mi przepustkę, to dostał telefon, że wstrzymane są wszystkie urlopy i przepustki - wspomina. - Poprosiłem, by wypisał mi wcześniejszą godzinę. Bokiem, przeskakując przez płot, dostałem się na dworzec i dodarłem do Łodzi.

W Łodzi zastał go stan wojenny. Trochę się przeraził. Ale pociąg do jednostki odjeżdżał dopiero 13 grudnia, około północy. Pamięta, że patrolujący ulicę milicjanci podwieźli go na Dworzec Kaliski. W jednostce był ok. 9 rano.

- Staniesz przed sądem wojennym! - zaczął go straszyć oficer dyżurny. - Już przed szóstą powinieneś był w jednostce!

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Antoni Macierewicz zapowiada podpisanie koncepcji obrony terytorialnej kraju

Przed sądem Marek nie stanął, ale w już w nocy zbudzono wszystkich żołnierzy. Pojechali do Tczewa. Swoje samochody rozstawili na jednym z osiedli mieszkaniowych. Rozstawili tam wielkie radiostacje. Mieszkańcy osiedla musieli się trochę przestraszyć, gdy rano ze swych okien zobaczyli sieć anten.

- Chodziło chyba tylko o to, by zademonstrować siłę wojska, bo żadnych wrogich radiostacji nie wyszukiwaliśmy, a już po dwóch dniach byliśmy znów w Grudziądzu - wyjaśnia Marek.

Potem zdarzało się mu patrolować ulice grudziądzkich osiedli. Raz, ok. godz. 2 w nocy, a więc już po godzinie milicyjnej, przed jednym z bloków zobaczyli grupę ludzi. Byli pijani. Twierdzili, że są z milicji i mogą swobodnie się poruszać. Nie mieli jednak dokumentów.

- Rzucili się z pięściami na mojego kolegę z patrolu, Piotrka - wspomina Marek. - Ale uspokoił ich gospodarz imprezy i zabrał do siebie na górę. Po paru minutach zeszli na dół. Wsiedli do „malucha” i odjechali. Próbowaliśmy ich zatrzymać. Nie reagowali. Piotrek oddał strzał ostrzegawczy, ale się nie zatrzymali. Kazał mnie też strzelać. Strzeliłem do „malucha”, ale pojechał dalej. Po jakimś czasie przyjechali żołnierze z naszej jednostki, milicja. Na szczęście sprawę wyjaśniliśmy i rozeszło się wszystko po kościach.

W kwietniu 1982 r. Marek odszedł wreszcie do cywila.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Krzysztof Frątczak, członek Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” w Łodzi, w wojsku służył trzy lata, między 1973 a 1976 r. Trafił bowiem do marynarki. Służbę odbywał na Helu, na trałowcu.

- Wspomnień z wojska nie mam złych, bo złe się zapomina - wyjaśnia Krzysztof Frątczak. - Zostają tylko dobre wspomnienia. Pamiętam, że gdy odchodziłem do cywila usłyszałem: żołnierz to z ciebie nie był dobry, ale byłeś dobrym fachowcem, to cię trzymaliśmy. Na okręcie wszystko bowiem musiało chodzić jak w zegarku!

Szkolenie przechodził w Ustce. Bywało, że „starszyzna” kazała szorować szczoteczką do zębów lub butów kafelki na podłodze.

- Ale najlepiej lubiłem sprzątać ubikacje - przyznaje dziś Krzysztof Frątczak. - Była to robota na mokro, oblało się szlauchem i było posprzątane. A gdy kazali ścierać kurze, to człowiek się narobił, a tu przyszedł podoficer, przeciągnął watą i kazał jeszcze raz sprzątać.

Kiedy służył na Helu otrzymali sygnał, że rybakom w sieć zaplątała się torpeda, niewypał z czasów II wojny światowej. Popłynęli na miejsce. Zabrali torpedę. Udali się w miejsce, gdzie mogli ją wysadzić. Okazało się jednak, że mieli za krótki lont.

- Kiedy ją wysadzaliśmy, to było takie uczucie jakbyśmy siedzieli w metalowej beczce w którą ktoś wali młotkiem - opowiada Krzysztof Frątczak. - I nagle rozległ się alarm, że człowiek za burtą... Nikt jednak nie wypadł. Chodziło o to, by wszyscy zajęli się wyławianiem setek ryb ogłuszonych przez wybuch. Potem wszyscy jedli je przez dwa tygodnie.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Czas wspomnień o polskich żołnierzach

Pan Krzysztof pamięta, że kiedyś na statku pojawił się młody marynarz, który nie chciał się uczyć, nic nie umiał. Starsi żołnierze go gnębili, nawet znęcali się nad nim. Musiał wykonywać najgorsze prace.

- Kiedyś słyszę chrobotanie - wspomina Krzysztof Frątczak. - Patrzę, a ten marynarz siedzi pod pokładem i wierci w kadłubie ręczną wiertarka mówiąc: zatopię ich, zatopię! Wytłumaczyłem mu, że nie ma na to szans. Kazałem mu za to odkręcić właz wodny. Chłopak przestraszył się, że naprawdę zatopi statek. Ale od tego czasu zaczął się uczyć i stał się wreszcie marynarzem.

Jerzy służył w wojsku jeszcze wcześniej niż Krzysztof. Studiował, więc w sumie w mundurze spędził prawie pięć lat.

- Na studiach mieliśmy co tydzień ćwiczenia w mundurze - wyjaśnia. - A potem pięciotygodniowe szkolenie na poligonie. Już po studiach co dwa - trzy lata znów brano mnie na szkolenia. Ostatni raz byłem na nich w drugiej połowie lat 80. XX wieku. A szkolenie rozpocząłem w 1968 r. Dosłużyłem się stopnia porucznika.

Jerzy najbardziej zapamiętał szkolenie w tzw. jednostce liniowej w Opolu. - Gdy mieliśmy ćwiczenia w gumowych kombinezonach, to gdy je zdjęliśmy, wylewaliśmy po kilka litrów potu - wspomina Jerzy. Gdy był na szkoleniu w Opolu, panowała ogromna susza. Z kranów nie płynęła woda, chodzili się myć do jakiś strumyków.

- Problemy z myciem miał też nasz kucharz - wspomina. -Musiał być chyba bardzo zdesperowany, bo kiedyś wykąpał się w... kotle z herbatą, którą dla nas przygotował. Trafił za to do aresztu.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Kucharz w wojsku to bardzo ważna osoba. Kto żył z nim dobrze, nie narzekał. Marek był w wojsku pisarzem. Dzięki temu mógł załatwiać „lewe” przepustki. Z jego usług korzystał między innymi kompanijny kucharz. I Marek zawsze dostawał dodatkową porcję mięsa.

- Jedzenie było różne - przekonuje Jerzy. - Nikt głodny jednak nie chodził. U nas na śniadanie zawsze była grochówka, a na drugie śniadanie dostawaliśmy bułkę ze smalcem.

Marek pamięta, że wojskowe zupy nazywali „onócówkami”, bo wszystkie pachniały tak samo. Był też czas, że dostawali do jedzenia chleb w konserwach.

- To było zwykle wtedy, gdy kończył się termin spożycia wojskowych zapasów - wyjaśnia pan Marek. - Co ciekawe nigdy nie dostawaliśmy do jedzenia świeżego chleba.

W wojsku służył też Jan Tomaszewski, legendarny bramkarz reprezentacji Polski i Łódzkiego Klubu Sportowego. Służbę wojskową odbywał między 1967 i 1969 r.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Jan Tomaszewski: Jak znajdzie się bogaty pingwin, to następny mundial zorganizuje Antarktyda

- Tylko pierwsze osiem tygodni, do przysięgi, mogę nazwać prawdziwym wojskiem - wspomina popularny „Tomek”. - Dali nam wtedy w kość. Ja byłem z tego zadowolony, bo nie miałem treningów piłkarskich i dzięki wojskowym ćwiczeniom utrzymywałem kondycję. Co niedzielę jeździłem z kapralem na mecz. Grałem wtedy w III-ligowej Gwardii Wrocław. Potem przeszedłem do wrocławskiego Śląska.

Ale już wtedy jego służba wojskowa wyglądała zupełnie inaczej. Mieszkał co prawda w koszarach we Wrocławiu, na treningi jeździł w mundurze, ale stołował się kasynie oficerskim.

- Byłem w jednostce sportowej, byliśmy na innych prawach - mówi Jan Tomaszewski. - Ten czas wspominam dobrze, właśnie ze sportowego punktu widzenia. Przyszedłem do wojska jako trzecioligowy piłkarz, a do cywila wychodziłem jako reprezentant Polski...

Obrona terytorialna

Minister obrony Antoni Macierewicz chce wdrożyć w życie system obrony terytorialnej. Ma to być jeden z najważniejszych elementów polskiej doktryny wojennej. MON chce zorganizować oddziały Gwardii Narodowej. Mają powstać w każdym powiecie. Pierwsze mają być powołane do życia na przełomie 2016 i 2017 r. W 2019 r. mają się już znaleźć w każdym powiecie. Ich tworzenie ma się zacząć na wschodzie Polski. Planuje się powołanie Inspektorat OT, który ma działać w ramach Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki