Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powrót Scheiblerów do Łodzi. Co robią potomkowie łódzkiego króla bawełny?

Wiesław Pierzchała
Scheiblerowie przyjechali do Łodzi, aby obejrzeć dawne włości swoich przodków
Scheiblerowie przyjechali do Łodzi, aby obejrzeć dawne włości swoich przodków Maciej Stanik
Łodzianie serdecznie przyjęli potomków największego rodu fabrykanckiego w dziejach miasta, którzy dziś mieszkają w Niemczech i Brazylii. Nie mówią po polsku, ale sercem są w Łodzi. Wspomnieniom nie było końca.

Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam... Siekiera, motyka, piłka, szklanka!... - usłyszeli zdumieni uczestnicy spotkania z potomkami najpotężniejszego łódzkiego rodu fabrykanckiego. Scheiblerowie przyjechali do Łodzi, aby obejrzeć dawne włości swoich przodków. Śpiew Petera Christopha był o tyle zaskakujący, gdyż nie mówi on po polsku i zna jedynie kilka zwrotów grzecznościowych. Szybko się okazało, że takie właśnie "polskie szlagiery" słyszał przy stole z ust swoich rodziców. I tak je zapamiętał.

Do Łodzi ściągnęli: po raz czwarty 57-letni Peter Christoph Scheibler, który mieszka w Hanowerze i pracuje dla biura turystycznego, a także - po raz pierwszy - jego starszy brat, 64-letni Karl Michael Scheibler, który mieszka w Sao Paulo i jest emerytowanym pracownikiem Lufthansy. Przyjechał z żoną Andreą, która jest pastorem i świetnie śpiewa religijne pieśni, czego próbkę pokazała podczas spotkania w Muzeum Kinematografii, czyli dawnym pałacu Karola Wilhelma I Scheiblera, wywołując aplauz widowni. - Śpiewam dla Boga - wyjaśniła skromnie mówiąca po portugalsku pani Andrea.

Andrei i Karlowi Michaelowi towarzyszył ich syn, 25-letni Karl Christian Scheibler, który kilka lat temu opuścił Brazylię i osiedlił się w Niemczech, z którymi wiąże swą przyszłość. Na razie szczęście mu nie dopisuje. Szuka posady i nie wyklucza, że kiedyś jego losy zwiążą się z Łodzią.

To właśnie oni są jedynymi - w piątym i szóstym pokoleniu - potomkami łódzkiego króla bawełny. Łodzianie przyjęli ich bardzo ciepło i wspomnieniom nie było końca, bowiem okazało się, że na sali są osoby pamiętające rodziców obu braci: Karola Ericha (1919-1980) i Edith z Flackerów (1924-2010), którzy przed wojną mieszkali w dawnej willi Reinholda Richtera przy ul. Księdza Skorupki. A to dlatego, że jej właścicielką była Jadwiga z Richterów Scheiblerowa, nazywana przez braci "babcią Kizią". Karol Erich ukończył słynne, elitarne gimnazjum Aleksego Zimowskiego, w którym uczył się m.in. z Jerzym Grohmanem. Potem skończył studia. Był inżynierem. Znał wiele języków. Podczas drugiej wojny światowej został wcielony do wojska.

- Tata walczył w Wehrmachcie pod granicą belgijską - wyjaśnia Peter Christoph. - Był kapitanem. Został ranny i trafił do niewoli. Amerykanie wywieźli go za ocean i uwięzili w stanie Tennessee. W niewoli był źle traktowany. Nie wytrzymał. Oznajmił, że jako oficer zasługuje na bardziej honorowe traktowanie. Pomogło. Jego sytuacja się polepszyła i po wojnie dołączył do nas w Niemczech. Potem mieszkał z nami w Sao Paulo i pracował w filii firmy Mercedes Benz.

Gdy Karl Erich walczył na froncie, jego rodzina mieszkała w Łodzi. Do stycznia 1945 roku, gdy na wschodzie coraz częściej słychać było armaty. Nadciągała Armia Czerwona.

- W obliczu nadchodzących Rosjan, zapadła decyzja, że trzeba uciekać - opowiada Peter Christoph. - Spakowaliśmy się, wyruszyliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu. Byliśmy sami w przedziale. Opatrzność sprawiła, że uratowaliśmy się. Udaliśmy się do rodzinnego pałacu w Kwietnowie na Dolnym Śląsku, a stamtąd do Czech. W pałacu została tylko moja babcia Anna z Grohmanów, która razem z dziadkiem Karolem II Scheiblerem zbudowała go w 1892 roku. Babcia oznajmiła nam, że wychowała się w Polsce i w niej chce zostać i umrzeć. I tak się stało. Wygnano ją z pałacu. Zmarła w biedzie. Reszta rodziny, która w wyniku wojny wszystko straciła, wyjechała.

Scheiblerowie trafili do Bawarii w Niemczech, gdzie w 1949 roku urodził się Karl Michael. W rodzinie przestrzegano zasady, że każdy pierwszy syn na pierwsze imię miał Karl. I w tym przypadku tradycji stało się zadość. W Bawarii Scheiblerom było bardzo ciężko odnaleźć się w nowych realiach. Próbowali rozkręcić interes. Był to sklep z materiałami na ubrania. Niestety, nie dali rady. Ich firma splajtowała. To przyspieszyło decyzję o emigracji do Brazylii, gdzie mieszkał ich krewny.

- Wujek Egon mieszkał w Rio de Janerio i przekonał nas, że powinniśmy wyjechać - mówi Karl Michael. - Spakowaliśmy więc walizy i z całą rodziną, w sumie 12 osób, wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy do Brazylii. Był rok 1953. Moja mama była wtedy w siódmym miesiącu ciąży. Gdy dotarliśmy do Sao Paulo, gdzie wynajęliśmy dwa domy i zaczęliśmy nowe życie, urodziła się moja siostra Angelika (już nie żyje), a trzy lata później mój brat Peter Christoph. Ja zaś, po opanowaniu nowego języka, zacząłem się uczyć. Po maturze przyjechałem do Niemiec. Lubiłem morze i chciałem wstąpić do marynarki, ale nie udało się ze względu na wadę wzroku. Zgłosiłem się więc do Lufthansy we Frankfurcie nad Menem i tak już zostało - nawet po powrocie do Brazylii, w której mieszkam.

W przeciwieństwie do Petera Christopha, który w 1991 roku ściągnął do Frankfurtu nad Menem, podjął pracę w branży turystycznej i w tym samym roku postanowił przyjechać do Łodzi, aby przekonać się, czy jest ona taka sama jak w opowieściach rodziców.

- Przyjechałem pociągiem z Warszawy do Łodzi. Incognito - wspomina. - Zacząłem chodzić po mieście. Serce biło mi jak dzwon. Zobaczyłem fabryki przodków na Księżym Młynie i inne miejsca związane z fabrykantami. Udałem się też do pałacu, w którym teraz jesteśmy. Przedstawiłem się, pokazałem dowód osobisty i spytałem po niemiecku czy mógłbym zwiedzić rezydencję. Zaskoczony pracownik nie zrozumiał mnie i wezwał na pomoc kolegę, który, gdy usłyszał kim jestem, to aż za głowę się złapał.

Okazało się, że myślał, iż nikt z łódzkich Scheiblerów już nie żyje. O mojej wizycie stało się głośno. Na ulicach na mój widok ludzie klaskali i wołali: - "O Scheibler powrócił!" Na tym się nie skończyło, bowiem łodzianie przynieśli mi trzy torby pomarańczy i spytali czy nie mam dla nich pracy. Byłem wzruszony i podbudowany. Udałem się też na Stary Cmentarz, aby obejrzeć kaplicę Scheiblerów, o której ojciec mi tyle opowiadał. Była w ruinie, ale i tak zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dzisiaj w znacznym stopniu została odnowiona, co nas bardzo cieszy. Duża w tym zasługa fundacji kierowanej przez prof. Krzysztofa Stefańskiego, która obchodzi 10-lecie istnienia i stąd nasz przyjazd do Łodzi.

Scheiblerowie przez tydzień mieszkali w pokojach gościnnych Muzeum Kinematografii, które od wielu lat - z dobrym skutkiem - promuje rodzinę Scheiblerów w ich rodzinnym mieście. I zapowiada kolejne spotkania.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki