Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Mariusz Grzegorzek: "Wraz z upadkiem duchowości zaczął się upadek jakości życia" [ROZMOWA]

Łukasz Kaczyński
Łukasz Kaczyński
Krzysztof Szymczak
Problem polskiego kina to mała ilość propozycji ciekawych, autorskich, niekonwencjonalnych - mówi prof. Mariusz Grzegorzek, rektor Szkoły Filmowej w Łodzi. Opowiada także o tym, czy śmierć młodego reżysera Marcina Wrony zmieni coś w polskim kinie; o Łodzi, która potrzebuje filmowego „disneylandu”; przerażeniu festiwalomanią i kulturze, która bywa ograniczana do imprez tak elitarnych, że chodzą na nie nieliczni

Z prof. Mariuszem Grzegorzkiem, reżyserem filmowym i teatralnym, rektorem Szkoły Filmowej w Łodzi, rozmawia Łukasz Kaczyński

Jak Pan odbiera śmierć młodego, wschodzącego reżysera Marcina Wrony na 40. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni?

Marcin był bardzo aktywną osobą, synonimem reżysera, który chce dynamicznie i z pełną determinacją rozwijać tzw. karierę. Wydawał się bardzo mocny, także fizycznie. Na Festiwalu w Gdyni zazwyczaj dochodzi do zagęszczenia energii, wzrostu emocjonalnego ciśnienia. I w tej specyficznej atmosferze następuje akt, chyba już możemy to mówić, samobójczy. To wydarzenie, które jakoś współodczuwam, nie wartościuję, nie wiem dlaczego niektórzy odmawiają innym prawa do odebrania sobie życia. Na pokazie konkursowym „Demona” Marcin wyszedł na scenę, widziałem, że jego też dotyczy ten swoisty rodzaj zmęczenia i ogromnego napięcia, przekonania, że ten festiwal jest mechanizmem weryfikacyjnym i to co się stanie, będzie mieć wpływ na losy i filmu i jego twórcy. Jaki? „Demon” to film dość komercyjny, miał już zorganizowaną dystrybucję, promocję i pewnie szansę na sporą widownię. Jednak brak akceptacji tzw. środowiska powoduje w nas często poczucie odrzucenia, jest bolesny.

Mariusz Grzegorzek rektorem łódzkiej Szkoły Filmowej

Mówi się, że jako reżyser, scenarzysta i producent żył w nieustannym stresie, w walczył o dotacje etc. Może nas czekać jakaś zmiana w systemie filmowym albo: co powinno się zmienić?

W ostatnich latach dwukrotnie byłem w komisji eksperckiej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, oceniającej projekty fabularne. Liderem mojej komisji była Agnieszka Holland. Przeczytaliśmy wiele scenariuszy. W środowisku często zwala się winę za stan naszej kinematografii na system funkcjonowania PISF-u. Moim zdaniem ta instytucja ma się całkiem nieźle. Problem tkwi gdzieś u źródła, w jakości projektów, które trafiają do oceny. Byliśmy totalnie zdeterminowani w promowaniu projektów, ciekawych, niekonwencjonalnych, autorskich, dających szansę na jakiś nowy głos w polskim kinie. Niestety, takich propozycji było, moim zdaniem, niepokojąco mało.

Po festiwalu był Pan gościem „Hali odlotów” w TVP Kultura, gdzie też o tym mówiono, m.in. o braku dawniejszych Zespołów Filmowych. Można zatem spodziewać się oddolnych ruchów, konsolidacji?

To jest z kolei pana złudzenie patetyczne. Śmierć Marcina Wrony była tragicznym impulsem otrzeźwiającym, ale to za mało by zmienić sytuację. Potrzebna jest samoświadomość, wzięcie pełnej odpowiedzialności za siebie (bez tego nie można zbudować żadnych wiązań środowiskowych, żadnej wspólnoty), odwaga polegająca na próbie wejścia w otwarty konflikt z jakimiś pseudo-autorytetami, chcącymi o nas stanowić. Jeśli młodzież tego nie zrozumie, nic się nie zmieni. Środowisko jest bardzo zróżnicowane, a ja jestem wrogiem myślowego centralnego sterowania. Najpierw muszą zaistnieć inicjatywy oddolne, na mniejszą skalę, które stworzą podatny grunt, dadzą przykład. Z drugiej strony, są silne działania służące zakonserwowaniu status quo, każdy sobie rzepkę skrobie w naszej przydomowej kałuży.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Pamięta Pan happeningi pod ministerstwem nauki i wystąpienia organizowane przez Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej? Jako rektor może Pan powiedzieć, czy ich pomysły i postulaty mają przełożenie na byt uczelni artystycznych?

To jasne, namacalne, że nastąpił upadek jakości we wszystkich sferach życia. Przepraszam, brzmi to jak biadolenie, ale przecież wszyscy to odczuwamy. To wiąże się z upadkiem duchowości. Zaczyna się u źródeł, wśród dzieci, które w rodzinach, przedszkolach, szkołach podstawowych, a potem w gimnazjach i liceach są całkowicie odcięte od języka sztuki. Nie mam na myśli chodzenia na wystawy czy zaliczania wizyt w kinie na ekranizacjach lektur, ale dotknięcia sztuki, która jest niezwykłym środkiem komunikowania naszej duchowości, najpiękniejszym potencjałem homo sapiens. Jeśli będziemy ją dławić i ignorować, przestaniemy się komunikować, utoniemy w oceanie impulsów pozbawionych sensu i mocy. Dostrzegamy przecież tę skłonność do straszliwej „milupizacji”; dzieciom robi się taka milupa w głowie, kaszka bananowa, masa, breja. I oto ze szkoły w kraju nad Wisłą wychodzą młodzi ludzie, którzy są zagubieni, rozpuszczeni, narcystyczni i zniszczeni przez cyfrowo-wirtualny kontekst. Niby mówią o tym wszyscy, to banał, ale jednocześnie przerażająca prawda. I ci ludzie z czasem przychodzą do np. naszej Szkoły, słynnej łódzkiej „Filmówki”, w poczuciu, że mogą wszystko, ale nie wiedzą kim są i czego tak naprawdę chcą. Są przewrażliwieni na swoim punkcie, są jak siedmioletnie dziewczynki, kapryśne, nadwrażliwe i rozkosznie nieświadome, dwudziestokilkuletni ludzie w stanie duchowo-intelektualnej onanii: wciąż sami się zaspokajają, satelitują bez poczucia przynależności do czegokolwiek. Mają dostęp do wszystkiego, ale nie potrafią z tego skorzystać, wszystko to nic, brakuje im podstawowych wzorców.

Przeraża mnie polski krajobraz kulturalny wypełniony festiwaloomanią: od disco-polo i klepania się po du..ch, po rozliczne wysoce elitarne i hermetyczne, poświęcone sztuce absolutnie najwyższej, festiwale dla krewnych i znajomych królika. Bo, ja się pytam, co to jest za państwo, w którym praktycznie nie ma zajęć plastycznych, muzycznych? Śpiewania, malowania, wyklejania, filmowania, pisania, śmiania się, przeżywania, wierszy recytowania TWORZENIA w poczuciu WSPÓLNOTY? Co to, na Boga, jest za państwo, w którym przez trzy miesiące jazgocze się jaki będzie skład rządu, a nie wymienia się kandydata na ministra kultury i dziedzictwa narodowego albo wymienia się go na ostatnim miejscu?! Jak rozumiem, gdy ktoś nim zostanie, to powinien iść do domu i uderzyć głową w ścianę, że został tak przez państwo swe upokorzony! Może warto lamentować nad stanem humanistyki polskiej, może nie, mam problem z szeroko zakrojonymi akcjami „lamentacyjnymi”, ale jedno jest pewne: trzeba zacząć od akcji naprawczej we własnym ogródku.

Myślę, czy w tej wypowiedzi nie zawarł Pan pewnego portretu swych działań w ostatnich latach - jako rektor i nie-rektor. Widzę tu pewne powody, dla których Szkoła Filmowa będzie, być może, „lepszym wkładem” do kupionego z Poznania przez władze Łodzi festiwalu Transatlantyk. Mam rację? Bo jest to wielka, masowa impreza, która może...

Panie Łukaszu, ja nie robiłbym strategicznego problemu z festiwalu Transatlantyk. Nie jesteśmy jako Szkoła współautorem koncepcji sprowadzenia festiwalu do miasta. Zostaliśmy postawieni przed pewnym faktem dokonanym. Znam Jana A.P. Kaczmarka, byłem na tym festiwalu, zarówno jego spiritus movens jak i program festiwalu są czymś wartościowym, o ogromnym potencjale rozwojowym. Sprawa wydała mi się prosta: skoro jest koncepcja przeniesienia Transatlantyku do Łodzi, to nie widzę możliwości, by Szkoła Filmowa poproszona o współpracę, nie zareagowała pozytywnie. Z pragmatycznego punktu widzenia: to ma być ogromny festiwal, ale Szkoła ma być jego partnerem wyłącznie w aspekcie warsztatów czy spotkań z zaproszonymi twórcami. To rzeczy, które całkowicie rymują się z naszą aktywnością i profilem działalności. Nie jesteśmy autorami programu festiwalu, choć jeśli zostanę poproszony o pomoc w jego komponowaniu, postaram się pomóc jak umiem najlepiej z tej prostej przyczyny. Wydaje mi się, że lepiej wkładać tutaj pozytywną energię, by ta inicjatywa, ten mechanizm w Łodzi „zaskoczył” i coś wartościowego się udało. Nie śledzę precyzyjnie ile w Łodzi działa fundacji, ile organizują festiwali, ale rozumiem, że w środowisku jest poczucie - takie docierały do mnie sygnały - że ludzie czują się zepchnięci na margines, choć od lat użerają się z urzędem usiłując uzyskać jakąś dotację. I nagle bank zostaje rozbity na wielki event, wielki „bing-bang”, zawierający w sobie także aspekt „popowy”, komercyjny, w zgrabny sposób łączący wielką sztukę i celebryckie nazwiska. Trochę tak jak udaje się to festiwalowi Camerimage, który zapraszał tutaj Charlize Theron, Johna Malkovicha itp. Ludzie za tym płaczą, wszyscy to wspominają i chcieliby to mieć. Media to kochają, promocja nabiera rumieńców. Zdrowy rozsądek podpowiada, że jeśli chce się mieć wielką skalę, to trzeba się wykosztować. Rozumiem więc, że zastawiamy się. Nie jestem populistą, ale rozumiem tę strategię, która ma duże szanse na sukces. To kwestia pewnego wyboru, polityki kulturalnej. Taki sam problem pojawia się, gdy zupełnie luźno rozmawiamy o koncepcji Narodowego Centrum Kultury Filmowej w Łodzi [wywiad odbył się w listopadzie - przyp. ŁK]. Moim zdaniem jednym z głównych wątków przy opracowywaniu koncepcji filmowej wystawy stałej, jest ów aspekt „popowy”, rozrywkowy, który przyciągnie młodych ludzi i wycieczki szkolne. Nie może to być aspekt jedyny, ale bez niego reszta się nie uda. Robienie ekskluzywnych eventów, na które zapraszamy filmoznawców, aby oto opowiedzieli nam o historii filmowej Łodzi i przy gablotkach ze zdjęciami - to jest totalnie passe. Jeśli ów „pop” zacznie działać od fundamentu, to z tej jarmarcznej sztuki, jaką był i zawsze będzie film, zrobi się intensywną, przepełnioną radością życia, interaktywną zabawę, która chwyci najmłodszych za serce. Potem jakoś pójdzie, zacznie hulać samo, pojawi się przestrzeń na ambitniejsze inicjatywy. Inaczej będzie to martwe, nikomu niepotrzebne, hermetyczne miejsce.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wszystko jest dość niejednoznaczne. Dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi w wywiadzie dla „DŁ” przed oficjalną wieścią o sprowadzeniu Transatlantyku mówił, że Łodzi nie potrzeba wielkiej, masowej imprezy (i ja się z tym zgadzam), ale mniejszych, dających szansę lokalnemu środowisku i je rozwijających, adresowanych do konkretnych grup. Mówił też, że zrobienie z NCKF „disneylandu” byłoby pomyłką.

A ja się nie zgadzam. Otworzenie „disneylandu” jest czymś prawidłowym i pożytecznym. Wie pan, że nie jestem człowiekiem „disneylandu”, więc nie mam teraz na myśli głupiej, bezrefleksyjnej zabawki, różowo-fioletowego idiotyzmu. Chodzi mi o to, by w spójny sposób połączyć szeroko rozumianą atrakcyjność, język, który jest w stanie dotknąć tych bardzo młodych lub mniej przygotowanych ludzi i sprytnie zaszczepiać im pewne wzorce i wartości.

Nie ma Pan poczucia, że obecność Szkoły Filmowej, drugiej na świecie według „The Hollywood Reporter”, u boku lokalnych władz przy jednym, drugim, trzecim przedsięwzięciu - które też mają lub mieć będą wymiar propagandowy - spowoduje, że za jakiś czas, jakiś inny prezydent wyśle urzędnika, by poklepał może innego rektora po plecach i pokazał mu listę oczekiwań?

Pewnie. Najlepiej zrobić z Grzegorzka przydupasa władzy i sprytnie go zneutralizować. Nie ze mną te numery, panie Kaczyński. Transatlantyk to ciekawa inicjatywa o stricte filmowym charakterze i rozumiem, że władze miasta siłą rzeczy, jak w wielu innych merytorycznie uzasadnionych sprawach, kierują się z prośbą o opinie, czy deklarację współpracy na Targową. Ten typ kontaktów, który zawsze funkcjonował między nami a urzędem miasta, czy urzędem marszałkowskim nazwałbym rodzajem pewnej oczywistej symbiozy. Istnieje ona od zawsze. Taka współpraca wydaje się być czymś naturalnym, chętnie przyjmujemy od państwa dodatkową pomoc finansową, na przykład na Festiwal Szkół Teatralnych, konferencje naukowe, czy szkolne wydawnictwa książkowe. itd., bo nie mamy wielu środków i staramy się je jakoś pozyskać. Wszystkie kroki, jakie poczyniliśmy, mają w swej podstawie merytoryczną decyzję, wynikającą też z trzeźwego oglądu rzeczywistości i opinii środowiska naszej Szkoły. Także mojego osobistego, a mieszkam tu już trzydzieści lat i mam prawo do posiadania własnego zdania na temat Łodzi.

Czy w kontekście łódzkiej kultury nie jest aby tak, że Pan swoją rolę widzi nie tylko tu, w Szkole. Słowem, czy Szkoła Panu wystarcza?

Skąd panu to do głowy przyszło… Jestem przede wszystkim artystą. Ciągle coś twórczo kombinuję, ciągle coś robię. Niedawno skończyłem ze studentami pełnometrażowy „Śpiewający obrusik”, który był poważnym przedsięwzięciem filmowym. Teraz przymierzam się do kolejnej inscenizacji teatralnej i piszę scenariusz filmowy. Może to wszystko nie jest teraz takie intensywne, jak było wcześniej, bo bycie rektorem pochłania mnóstwo energii i czasu. Nie pracuję też w teatrze tak dużo, ponieważ poczułem się nieco przeciążony tą pracą - choć oczywiście są reżyserzy, którzy robią trzy premiery w sezonie. Trochę też przeczekuję, bo i „mój” Teatr im. Jaracza bardzo się teraz zmienia, czekam jak to się ułoży. A peregrynowanie po kraju, by coś „dla dobra narodu” wyreżyserować, nie leży w moim skomplikowanym charakterze.

Myślałem o czymś innym. Czy nie jest tak, że występuje Pan w więcej niż jednej roli i czy właśnie role się Panu nie mylą. „Poprowadził” Pan część zespołu aktorskiego „Jaracza”, by głosowała za Sebastianem Majewskim jako nowym zastępcą dyrektora ds. artystycznych. Sam Majewski zaprzeczał temu i w rozmowie z „DŁ” nazywał to plotką, ale był Pan w tej sprawie nawet w Urzędzie Marszałkowskim. Nie wiem, czy to rola rektora.

Nikogo nigdzie nie poprowadziłem bo nie jestem niczyim pasterzem. Jestem nie tylko rektorem, ale przede wszystkim sobą - Mariuszem Grzegorzkiem. Niech pan spojrzy na to bardziej spolegliwie i weźmie pod uwagę, że ten Mariusz Grzegorzek, reżyser, dwadzieścia lat, prawie całe swoje teatralne życie, spędził w Teatrze im. Jaracza. Chęć czy potrzeba włączenia się w trudną sytuację w Teatrze nie wynikała z faktu, że jestem rektorem i mi odwaliło, ale z faktu, iż zależy mi, by w obliczu wyraźnego kryzysu, pomóc znaleźć sensowną drogę wyjścia. Spotkałem się RAZ z zespołem na wyraźną prośbę samych aktorów. Proszę zwrócić uwagę, że moje ostatnie łódzkie przedstawienie, „Posprzątane”, zrobiłem trzy lata temu, potem już nic więcej, bo czułem rodzaj impasu, niemocy, który dotyka to miejsce i mnie w nim. Okazało się, że większość zespołu aktorskiego czuje podobnie. Pomiędzy zespołem a dyrekcją powstał rodzaj energetycznej blokady. Gdy po rezygnacji Waldemara Zawodzińskiego powstała próżnia, wtedy w sposób, uwaga, zupełnie przypadkowy (przygotowywaliśmy razem adaptację sceniczną Dostojewskiego dla Starego Teatru), dowiedziałem się od Sebastiana Majewskiego, wraz z Janem Klatą kierującego wówczas Starym Teatrem w Krakowie, że Majewski byłby gotów wziąć odpowiedzialność za program artystyczny „Jaracza”. Obserwowałem Majewskiego w czasie pracy nad „Woyzeckiem” w Krakowie i wydawało mi się, że jest artystą, który stwarza szansę na niebezpieczną, acz konieczną fuzję tego co w „Jaraczu” najmocniejsze (czyli mądrego, pogłębionego aktorstwa), z nowym, odświeżającym podejściem do repertuaru. Przedstawiłem Sebastiana zespołowi i wtedy zaczął się długi proces weryfikowania innych, wyłonionych przez zespół kandydatów, m.in. Jacka Orłowskiego, Macieja Nowaka, w który w jakikolwiek sposób nie ingerowałem. A z marszałkiem spotkałem się tylko po to, by zapytać czy w przypadku gdyby pojawiła się kandydatura zespołu, marszałek byłby skłonny tę propozycje rozważyć. Dobrze pan wie, że przerabialiśmy już kilka afer w łódzkich teatrach i jeszcze jedna nie jest nam potrzebna. Moją intencją było na tyle, na ile to możliwe, pozbyć się tego mułu awantury medialnej i przeprowadzić nie proces powołania Sebastiana Majewskiego na szefa artystycznego, tylko w ogóle proces powołania nowego szefa artystycznego oparty na jakimś sensownym, merytorycznym fundamencie, a nie z urzędniczego nadania.

Myśli Pan, że marszałek rozdzielił osobę Mariusza Grzegorzka mówiącego: to jest dobra osoba na to miejsce, od rektora, za którym idzie autorytet Szkoły Filmowej? A może taki dość precedensowy sposób wskazywania kandydata, przez aktorów, to jednak droga donikąd?

Problem polegał przede wszystkim na tym, że miałem poczucie, iż bardzo źle dzieje się w Teatrze i powinienem coś w tej sprawie zrobić. Bez względu na oboczności, o których pan teraz mówi. Uważam także, że zespół „Jaracza” miał pełne prawo do wyłonienia swego kandydata. Wolę to, niż niewydolne urzędnicze komisje.

Wie Pan jak to może być widziane: pewnie szuka Pan sobie miejsca na czas, gdy skończy się kadencja rektora.

No chyba przez pański ogarnięty dziennikarską gorączką umysł. Przez pięćdziesiąt lat swego życia siedziałem z boku, nigdy nie dotknąłem żadnego stanowiska. I nagle po trzech zaledwie latach bycia rektorem już mnie Pan namaścił na wiecznego prezesa? Na jakiej podstawie? Nie będę dyrektorem Teatru im. Jaracza, ani żadnego innego teatru. To mnie w najmniejszym stopniu nie interesuje. Dobrze czuję się w Szkole Filmowej i będę kandydował na kolejną kadencję. Będzie o czym rozmawiać. A potem dam sobie spokój.

Najważniejsze wydarzenia minionego tygodnia w skrócie
14-20 grudnia 2015 r.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki