Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przedwojenna Łódź. Do Ciechocinka, Zakopanego czy na letnisko do Wiśniowej Góry? [ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
Lato w przedwojennej Łodzi bywało upalne. Mieszkańcy starali się wyjeżdżać z miasta. Bogatsi wybierali się do zagranicznych lub polskich kurortów. W dobrym tonie było również wynająć pod Łodzią letnisko. Tym, którzy pozostali w mieście pozostały stawy i glinianki.

- Sahara, Sahara! - tak mówili łodzianie w lipcu 1930 roku. - Takiego upału jeszcze nie było! - czytamy w historycznym już numerze gazety łódzkiej. Prasa zauważała, że niebo nad Łodzią było „rozpalone do białości”.

- Leciały z niego strugi żaru na nielicznych łodzian, którzy pozostali w mieście! - pisały łódzkie gazety. - Na deptaku zgoła niezwykły widok. W godzinach od 12.00 do 15.00, to jest w porze w której zazwyczaj przez ulicę Piotrkowską z hukiem przepływa rzeka ludzi, wczoraj w niedzielę było zupełnie pusto. Pozostały tylko kamienne brzegi domów, a nurt jakby wyparował pod wzmożonym działaniem słońca. Już od samego rana zapełnione były za to podmiejskie pociągi. Kto tylko mógł umykał z tego strasznego miasta w którym silniejszy upał równa się katastrofie żywiołowej. W kinach, kawiarniach oczywiście puchy. Nawet w tak zwanych salonach chłodzących frekwencja była niska.

„Cała Łódź” była oczywiście poza Łodzią. Na Wiśniowej Górze, w Poddębiu, Żakowicach i innych podmiejskich letniskach zatrzęsienie było niesłychane. Na wyścigach w Rudzie Pabianickiej również nienotowane dotąd przeludnienie. Najlepszy „interes” na upale robili szoferzy, bo wozili łodzian bądź za miasto, bądź na zawody hippiczne...

Informowano, że przepełnione były też łódzkie parki, ogrody. Trudno było w nich znaleźć wolną ławkę. Nie każdy bowiem mógł sobie pozwolić na wyjazd z Łodzi. Pod wieczór, gdy upał zelżał, łódzkie ulice zapełniały się tłumami spacerowiczów. Do miasta wracały też przepełnione tramwaje i pociągi podmiejskie...

Tropikalne upały zapanowały też w Łodzi pod koniec czerwca 1935 roku. Tak wysokiej temperatury nie notowano od kilku lat. Termometry w cieniu wskazywały nawet 34 stopnie Celsjusza. Skarżono się, że nawet noc nie przynosiła ukojenia. Odnotowano kilkanaście przypadków porażeń słonecznych.

- Najwięcej na plażach miejskich i podmiejskich - informowano. - Głównie cierpiały kobiety, które nawet w stanie ciężkim zostały przewiezione do domów. Odnotowano też sześć wezwań do omdleń i zasłabnięć na skutek gorączki. Poszkodowani rekrutowali się przeważnie ze sfer robotniczych. Głodni i niewypoczęci, słabnący jeszcze bardziej w czasie pracy, padali na ulicy podczas upału.

Jeszcze cieplej było w Łodzi w sierpniu 1937 roku. Temperatura sięgała 39 stopni Celsjusza. - Ulicami snuli się ociężali przechodnie - odnotowała „Ilustrowana Republika”. - Największe skupienie było po cienistej stronie jezdni. Strona słoneczna była jakby wymieciona. Trudno się dziwić. Żar działał na wszystkich wybitnie osłabiająco. Słońce przyprawiało o bóle i zawroty głowy. Przed budkami z wodą sodową stały duże ogonki. Oczywiście napoje chłodzące i lody przynoszą chwilową ulgę, bynajmniej nie przyczyniają się do zaspokojenia pragnienia. Jedynym właściwym środkiem jest gorąca herbata z cytryną. Ale herbata nie działa doraźnie, nie przynosi tego upragnionego uczucia chłodu, tak pożądanego w czasie upałów - dodawał autor tekstu.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

Użalano się nad losem robotników, którzy muszą pracować w te upały. Podkreślano, że upały są nie tylko na zewnątrz. Ale także w halach fabrycznych. Inspekcja Pracy informowała, że w takich halach temperatura sięga 45 stopni Celsjusza. Upały przynosiły jeszcze jedno zagrożenie. Zwiększenie ryzyka zachorowania na choroby zakaźne.

- W związku z tym władze sanitarne lustrowały jatki mięsne, sklepy rybne, z produktami spożywczymi - pisała „Ilustrowana Republika”. - Sprawdzano także domy mieszkalne, a zwłaszcza śmietniki i miejsca ustępowe. Badano też studnie. Należy pamiętać, że obecny okres służy zwłaszcza szerzeniu się tyfusu brzusznego. Należy się bezwzględnie powstrzymać od picia nieprzegotowanej wody!

Na początku lat trzydziestych XX wieku narzekano, że w upalne, letnie dni łodzianie nie mają się gdzie ochłodzić. Jest za mało miejskich plaż. Dochodziło do tego, że policja musiała rozpędzać tłumy, które chciały się wykąpać w stawie na terenie budowanego na Zdrowiu Parku Ludowego. Prasa zauważała, że największą bolączką miasta jest brak miejsc do kąpieli. Przyznawano, że jest wiele przyfabrycznych stawów, ale woda w nich jest żółta i stęchła, a nad nią unoszą się wyziewy i opary. Z kolei stawy podmiejskie mają dno pełne zdradzieckich dołów i łatwo się w nich utopić.

- Jedyny możliwy do kąpieli staw mieści się na terenie budującego się obecnie Parku Ludowego - zauważał „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Ale staw nie jest w stanie pomieścić kilkunastu tysięcy ludzi, którzy przychodzą się tu wykąpać w letnie dni. W przyszłości przy tym stawie ma być urządzona plaża, ale trudno sobie wyobrazić jak będzie wyglądała. Przede wszystkim nasuwa się pytanie kto będzie miał prawo z niej korzystać, bo z góry można przypuszczać, że nie znajdzie się miejsce dla wszystkich chętnych. Wprowadzi się więc pewnie bilety na plażę. Wytworzy się tego rodzaju sytuacje, że kto będzie miał pieniądze będzie mógł się wykąpać, a biedni tylko z daleka będą mogli się przyglądać kąpiącym. W Parku Ludowym przeznaczonym w pierwszym rzędzie dla szerokich rzesz przebywających latem w mieście takie rozwiązanie sprawy jest nie do pomyślenie - czytamy w artykule.

Przed wojną łodzianie wypoczywali głównie na letniskach. Gazety przypominały mieszkańcom, że w ostatnich latach miejscowości letniskowe były miejscem licznych napaści, awantur, kradzieży. A miejscowi policjanci nie dawali sobie z tym rady.

- Na barki wiejskiego policjanta, na mały posterunek gminny spadało zadanie czuwania nad bezpieczeństwem nie jak w miesiącach zimowych, kilkuset czy kilku tysięcy dusz, ale nad mieniem i całością wielkich zastępów letników, wynoszących nieraz tysiące ludzi - pisała o problemie „Ilustrowana Republika”. - W tych warunkach bezkarni opryszkowie hulali po wsiach podłódzkich drwiąc sobie ze skarg, które na nich napływały.

Policja postanowiła więc powołać w miejscowościach letniskowych nowe posterunki i wzmocnić stare. Miały się tam też pojawić letnie patrole. Na przykład nowy posterunek miał powstać w Kałach. Tłumaczono, że to nie tylko duże letnisko, ale zaludniona osada. Poza tym z Kałów wywodziła się duża grupa przestępców, którzy potem stawali przed łódzkimi sądami. Postanowiono też wzmocnić posterunki w: Andrzejowie, Wiśniowej Górze i Poddębiu.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

Władze administracyjne postanowiły zadbać o stan sanitarny letnisk. Przed rozpoczęciem sezonu w najpopularniejszych miejscowościach pojawiły się kontrole. Sprawdzały czy przeznaczone do wynajęcia pokoje są czyste, parkany okalające domy wybielone, nieczystości odpowiednio zabezpieczone. Kontrolowano zabezpieczenie przeciwpożarowe. Usuwano wszelkie materiały łatwopalne.

Jednym z ulubionych miejsc wypoczynku łodzian była Wiśniowa Góra. Nic więc dziwnego, w maju 1929 roku Łódź zelektryzowała wiadomość, że las w tej letniskowej miejscowości został zatruty jakimiś nieznanymi gazami! Tym bardziej, że wielu już wyjechało tam na wypoczynek lub wynajęło w Wiśniowej Górze pokoje wpłacając zaliczki.

- Część z łodzian pojechała do Wiśniowej Góry, by odebrać zadatki - alarmował „Express Wieczorny Ilustrowany”. - Ci, którzy już tam zamieszkali pakowali się pośpiesznie w obawie o swoje życie i wracali do Łodzi.

Właściciele pensjonatów przekonywali, że informacja o gazie jest tylko potwornym żartem. Zaczęli podejrzewać, że to robota konkurencji. Właściciele domów z innych podłódzkich miejscowości letniskowych mieli zazdrościć popularności „Wiśniowej Górze”. By zatrzymać letników zaczęli obniżać ceny.

Ale byli tacy, którzy przekonywali, że informacja o gazie nie jest żadną plotką. - Byłem w lesie i od kilku dni roznosi się tam dziwny zapach. - Podobny do zapachu fosforu - przekonywał jeden z letników.

Początkowo nikt nie zwracał na to uwagi, ale jedna z letniczek poszła na spacer do lasu. Spuchła jej twarz. Szybko po wsi rozniosła się plotka, że las jest zatruty... Lekarze przekonywali, że nie ma to nic wspólnego ze spacerem po lesie. A jeśli by tak się stało to byłby to taki pierwszy przypadek na świecie...

Na początku lat trzydziestych XX wieku na letników, nie tylko z Wiśniowej Góry, zaczęło czyhać inne niebezpieczeństwo. Zauważono bowiem tajemniczy autobus, który kursował między Łodzią a Warszawą. I codziennie miał inny numer rejestracyjny.

Ustalono, że autobusem tym jeżdża złodzieje. Odwiedzają podmiejskie letniska i okradają letników. Ten autobus policjanci zauważyli koło Zgierza. Nie zatrzymał się do kontroli i popędził w stronę Kutna. Niestety policjanci nie mieli czym ruszyć w pościg. Ale nagle pojawił się na drodze prywatny samochód. Korzystając z uprzejmości kierowcy funkcjonariusze pojechali za autobusem. Od okolicznej ludności dowiedzieli się, że zatrzymał się przy lesie. Wysiedli z niej ludzie z tobołkami. Zaczęli uciekać w głąb lasu. Policjanci rozpoczęli poszukiwania. I mieli szczęście. Natrafili na czterech złodziei: Józefa Kucińskiego i Hersza Grotszajna z Łodzi, Edwarda Górala ze Strykowa i Arona Fiszbanda z Kutna.

- Posiadali garderobę, bieliznę oraz srebro pochodzące z ich ostatniej wyprawy do Andrzejowa - pisał „Express Wieczorny Ilustrowany”. Ofiarami złodziei byli wypoczywający tam Aniela Rozenstreichowa i Franciszek Ruszyński. Złodzieje nie chcieli tylko nic powiedzieć o tajemniczym autobusie.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

Przed latem 1932 roku zdrożały opłaty za paszporty, Spodziewano się, że w związku z tym wzrośnie zainteresowanie w polskich uzdrowiskach i stacjach klimatycznych. W łódzkiej prasie radzono więc, gdzie udać się urlop. Na przykład w Zaleszczykach miał panować typowo południowy klimat. Ta miejscowość miała stanowić konkurencję dla śródziemnomorskich kurortów. Zwłaszcza, że z Łodzi można było tam dojechać pociągiem pospiesznym, z małą przesiadką. Polecano też wypoczynek w Kosowie, też położonym koło rumuńskiej granicy. Reklamowano tę miejscowość jako najpiękniejszy zakątek Karpat. Nadmorski, chłodniejszy klimat łodzianie mieli znaleźć w Gdyni, Orłowie, na Helu i w Hallerowie, czyli we Władysławowie.

- Jeśli chodzi o solanki to mamy ich bardzo wiele, zarówno w klimacie górskim, jak i nizinnym - zapewniała „Ilustrowana Republika”. - Znajdziemy je w Ciechocinku, Inowrocławiu, Goczałkowicach, Rabce, Iwoniczu, Truskawcu, Busku, Solcu. Są wśród nich solanki lekkie, stężone, jodowe i siarczane, wapienne i potasowe. Jeśli chodzi o urządzenia w tych miejscowościach, to tężnie w Ciechocinku są największe w Europie. Solanki jodowe Iwonicza i Rabki należą do najsilniejszych w Europie jeśli chodzi o bogactwa jodu.

Podawano też ceny letniego wypoczynku. Na przykład za wynajęcie na cały sezon dwóch pokoi z kuchnią w Jastarni trzeba było wydać 100 złotych. W innych miejscowościach nadmorskich ceny były podobne. Więcej za pokój płaciło się tylko w Gdyni - nawet do 150 złotych.

- Jeśli ktoś wybiera się nad morze sam, to pokój u rybaka na cały sezon, czyli dwa i pół miesiąca, wynajmie już za 30 złotych - przekonywała łódzka prasa. - Pozostaje jeszcze kwestia wyżywienia. Jeśli ktoś mieszka oddzielnie, a stołuje się częściowo w domu, a częściowo w pobliskim pensjonacie to utrzymanie jednej osoby kosztuje dziennie mniej niż 5 złotych. Są jednak tacy, którzy wolą mieszkać w pensjonacie z całodziennym wyżywieniem i nie narażać się na niewygody. Takich możemy poinformować, że na całym wybrzeżu morskim, pokój w pensjonacie z całodziennym wyżywieniem będzie kosztował od 8 do 10 złotych.

Zapraszano też na wczasy w góry. Głównie do Zakopanego, ale też do Wisły, Zawoi, Lanckorony, Rabki i Rymanowa.

- W Zakopanem można się ulokować już do 6 złotych dziennie - zapewniali dziennikarze „Ilustrowanej Republiki”. - Średni pensjonat bierze po 8 złotych od osoby. Są i luksusowe pensjonaty, ale w najdroższych cena całodziennego utrzymania nie przekracza 12 złotych. Bardzo tanio jest za to w Czorsztynie, gdzie w bardzo dobrym pensjonacie jedna osoba płaci po 4 złote dziennie - czytamy.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

Zachęcano do połączenia wypoczynku z leczeniem. I na przykład wyjazd do :Truskawca, Ciechocinka, Solca, Buska czy Krynicy. - W Truskawcu pokój z utrzymaniem można dostać w pensjonacie za 7 - 8 złotych - informowała prasa. - Daleko taniej, ale też prymitywniej, jest w Solcu, gdzie utrzymać się można za 4 - 7 zł dziennie. Bardzo wysokie są ceny pensjonatów w Ciechocinku.

Wielu łodzian spędzało urlop w województwie łódzkim. We Włodzimierzowie i Czarnej Górze dzień w pensjonacie kosztował od 5 do 8 złotych, oczywiście z wyżywieniem. Droższe były miejsca w Wiśniowej Górze czy Kolumnie. Tam trzeba było zapłacić od 8 do 12 złotych.

Najtańszą formą wypoczynku były letniska w podłódzkich miejscowościach. Jeśli ktoś chciał wynająć dla rodziny dwa pokoje na przykład w: Żakowicach, Helenówku, Różycy, Kałach, Teofilowie, Teodorach - to zapłacił za cały sezon do 200 złotych. Wynajęcie jednego pokoju kosztowało 100 - 120 złotych. Droższe były letniska w Kolumnie. Tam za dwa pokoje z kuchnią trzeba było zapłacić 300 - 500 złotych za sezon.

- Te wysokie ceny wynajmujący tłumaczy się stosunkowo najłatwiejszą i najszybszą komunikacją z Łodzią, a także luksusowym wyposażeniem pokoi - wyjaśniała „Ilustrowana Republika”.

Dla porównania podajmy, że na przykład w 1929 roku bułka kosztowała 84 grosze, a w 1935 roku już 34 grosze. Za jajko w 1929 roku płaciło się 20 groszy, a w 1935 roku tylko 7 groszy. Kilogram wołowiny w 1929 roku kosztował 2,80 zł, a po sześciu latach - 1,12 zł. Za kilogram kiełbasy płacono po koniec lat dwudziestych 3,80 zł, a w połowie trzydziestych już 1,49 zł. Bilet tramwajowy, jednorazowy kosztował 25 groszy. Średnia pensja łodzianina wynosiła 120 złotych.

Oczywiście robotnicy fabryk zarabiali znacznie mniej, około 80 złotych. Urzędnicy dostawali zaś pensje znacznie wyższe.

Gazety zamieszczały na swoich łamach informacje z podłódzkich letnisk. Między innymi reportaż z Poddębia. Dziś taką miejscowość trudno znaleźć na mapie, ale może chodzić o znajdującą się koło Tuszyna Poddębinę. Tym bardziej, że do Poddębia dojeżdżał tramwaj, tak jak potem przez lata do Poddębiny.

Reporterzy „Ilustrowanej Republiki”, którzy odwiedzili Poddębie narzekali na panujące na tym letnisku warunki. Nie było tam na przykład żadnego oświetlenia. - Panują tam niemal egipskie ciemności - zauważali na łamach „Ilustrowanej Republiki”. - Bardziej zapobiegliwi i dowcipni spacerują stale z kieszonkowymi latarkami elektrycznymi. Jest to jedyny, zresztą bardzo nikły promień światła rozjaśniający ciemności. Najbardziej odczuwa się brak oświetlenia na drodze wiodącej do tramwaju. Dziwić się należy, że jak dotąd nie zanotowano tam poważniejszego wypadku. Ruch na szosie tuszyńskiej jest znaczny. Samochody oślepiają idących w kierunku przystanku. Letnisko, które przyjmuje tyle osób i stale się rozrasta nie może się zdobyć na instalację świetlną? Odpowiedzialność należy zrzucić na zarząd gminy, który ciągnąc przez tyle lat zyski z letników, nie pomyślał że trzeba zainstalować światło?

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE...

Zwrócono też uwagę na drogie bilety tramwajowe. Bilet z Łodzi do Poddębia, II klasy, kosztował 2,10 złotych. A gdy wynajęło się taksówkę to płaciło się 2,50 zł od pasażera.

Przed i zaraz po zakończeniu roku szkolnego młodzież szkolna zaczęła wyjeżdżać na wycieczki. Między innymi w połowie czerwca 1936 roku w taką podróż wybrali się uczniowie Miejskiej Szkoły Pracy, Podzielili się na trzy grupy. Jedna pojechała do Warszawy i Wilna, druga do Krakowa, a trzecia nad morze. Wielkiego pecha miała grupa warszawsko-wileńska. Musiała przerwać wycieczkę z powodu zatrucia. Z 24 dzieci, które brały udział w podróży, aż 20 zatruło się po zjedzeniu nieświeżej kiełbasy i szynki. Kilkoro z nich znalazło się stanie ciężkim.

Jak informowała prasa uczniowie z Łodzi zatrzymali się w Warszawie, w miejskim domu wycieczkowym przy ulicy Leszno. Jeszcze rano pan Pietrzak, nauczyciel i kierownik wycieczki zamówił dla dzieci bułki, kilo kiełbasy i szynki. Wszystko miało być świeże. Uczniowie zjedli wędlinę na kolację. Obudzili się w nocy i zaczęli narzekać na bóle brzucha, wymiotować. Wezwano pogotowie. Kilkoro dzieci zatrzymano w szpitalu. Ustalono, że wędliny kupiono w masarni przy ulicy Chłodnej, a uczniowie i ich nauczyciel zatruli się jadem kiełbasianym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki