Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przegrywają walkę o pomoc dla bezdomnej łodzianki

Alicja Zboińska
Okolice Górki Widzewskiej - to tu najczęściej można spotkać panią Marzenę, która  mieszka na  ulicy od ponad dwóch lat
Okolice Górki Widzewskiej - to tu najczęściej można spotkać panią Marzenę, która mieszka na ulicy od ponad dwóch lat Grzegorz Gałasiński
Była farmaceutka, która popadła w długi, od ponad dwóch lat żyje na ulicy. Najprawdopodobniej ma problemy psychiczne. Próbuje jej pomóc grupka mieszkańców łódzkiego Widzewa. Od połowy 2011 r. walczą ze zdecydowanym "nie" kobiety i... przepisami.

Trzydzieści cztery linijki. Karta formatu A4. Tyle zajmuje opis dramatu 49-letniej łodzianki, która w maju 2011 roku pojawiła się w rejonie Widzewskiej Górki w Łodzi. Została tu do dziś. Bez dokumentów, rodziny, a przede wszystkim domu. Na próby pomocy odpowiada grzecznie: Nie, dziękuję. I to wystarcza służbom, by uznać sprawę za załatwioną.

Nie wystarcza to jednak kilku osobom, które - jak o sobie mówią - miały z nią kontakt i chcą jej pomóc. Ale czy można pomóc osobie, która twierdzi, że tego nie potrzebuje? A czy można zostawić bez pomocy osobę, która może nie zdawać sobie sprawy z tego, że pomoc jest jej potrzebna, zwłaszcza gdy zbliża się zima?

Pytań jest zresztą dużo, dużo więcej. Brakuje za to odpowiedzi, które można uznać za pewne.

Kartka A4 zawiera tylko podstawowe informacje z życia 49-letniej łodzianki. Była farmaceutka, która straciła pracę, zaciągnęła wiele kredytów i straciła mieszkanie w Łodzi. Najpierw - wraz z niepełnoletnią córką - zamieszkały u mamy pani Marzeny. Potem łodzianka miała nie wracać do domu. Nie było jej przez kilka dni, potem kilkanaście. Z czasem dłużej. To miało rodzić konflikty z mamą pani Marzeny. Wreszcie łodzianka wybrała życie w rejonie Widzewskiej Górki. Jej córka przeniosła się do ojca.

Maj 2011. Pani Marzena pojawia się na Widzewie. Zaczyna się nią interesować, a raczej o nią martwić kilka osób. Słyszą historię o tym, że łodzianka była farmaceutką, że szuka pracy - ale tylko w zawodzie. Nie uspokajają ich zapewnienia pani Marzeny, że sobie radzi, że nie potrzebuje pomocy. Nie uspokajają ich codzienne wizyty kobiety na osiedlowej ławce, choć w zasadzie nie można tego nazwać wizytą. Bo stałego pobytu do wizyt zaliczyć nie można. Wizyta w schronisku dla bezdomnych kobiet też efektu nie przynosi. Pani Marzena wraca na Widzewską Górkę.

Grono kilku osób, którym zależy, powiększa się o panią Grażynę. Ta podchodzi do sprawy systemowo. Tylko sobie znanymi sposobami dowiaduje się o łodziance tyle, ile znalazło się na kartce A4. Tłumaczy, że pani Marzena jest bezdomna nie z wyboru, ale z powodu choroby. I rozpoczyna walkę o to, by jej pomóc.

Kolejna karta A4. Tu pani Grażyna notuje telefony i funkcje lub nazwiska osób, u których szuka pomocy. Otwiera ją widzewska prokuratura, zamyka komendant widzewskiego komisariatu. Dzieli ich m.in. Sąd dla Łodzi-Widzewa, szpital przy ul. Czechosłowackiej, poradnia zdrowia psychicznego. Do tych wszystkich drzwi pukali pani Grażyna i jej znajomi, by pomóc łodziance.

Pukali i obserwowali niepokojące zmiany. Elegancka, zadbana bezdomna kobieta zaczęła przeistaczać się w zmęczoną życiem, zaniedbaną bezdomną kobietą z dziurawymi butami obłożonymi folią i zabezpieczonymi gumką do włosów. Pani Marzena bardzo dbała o higienę. Korzystała przy tym z pomocy pracowników sklepów, aptek, kościoła. Jednak ponad dwa lata bezdomności zrobiły swoje...

Dziś kobieta jest znacznie szczuplejsza, by nie rzec wychudzona. Wygląda na mocno doświadczoną przez los. Pani Grażyna i jej poplecznicy obawiają się jednego: że ta zima może być dla pani Marzeny ostatnią.
Grupka, której zależy, w lutym 2012 roku składa do widzewskiej prokuratury wniosek o zastosowanie przymusu leczenia w stosunku do bezdomnej. Mają nadzieję, że pani Marzena znajdzie się w szpitalu i otrzyma niezbędną jej pomoc. Pani prokurator pisze wniosek do sądu, widzewski sąd decyduje o przymusowym badaniu, na które policja ma panią Marzenę doprowadzić. Pani prokurator pisze też do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, by poinformować o pilnej potrzebie otoczenia łodzianki opieką. Wygląda na to, że najgorsze za panią Marzeną. Nic bardziej mylnego.

Proces się rozpoczyna, ale pani Marzena nie pojawia się w sądzie. Ponoć nie udało się jej znaleźć i doprowadzić. O to grupa, której zależy, ma największe pretensje. Bo pani Marzena nie zmieniła miejsca pobytu, a skoro oni widzą ją niemal codziennie, to dlaczego nie mogą jej zabrać do sądu?

Dla profesora Antoniego Florkowskiego z Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi sprawa jest oczywista: pani Marzena musi być najpierw zbadana. Ale to już może nie być takie proste...

- Zgodnie z prawem, ona musi wyrazić zgodę na to badanie - zaznacza psychiatra. - Nie można jej umieścić w placówce, jeżeli się na to nie zgadza, a nie zagraża sobie i otoczeniu. Wbrew jej woli może to tylko zrobić sąd.

Sąd sprawę komentuje bardzo lakonicznie: - Sąd nie jest od tego, by biegać za jakąś kobietą- słyszymy w Sądzie Okręgowym w Łodzi.

Grażyna Jeżewska z biura prasowego Sądu Okręgowego w Łodzi zaznacza, że to opieka społeczna powinna pomóc łodziance i doprowadzić ją do sądu. Dopiero wtedy wymiar sprawiedliwości może wkroczyć do akcji.
Tymczasem opieka społeczna też nie ma sobie nic do zarzucenia.

-Pracownicy socjalni z punktu pracy socjalnej wielokrotnie proponowali pomoc: schronienie, pomoc finansową, pomoc rzeczową - w tym wsparcie psychologa - czy ułatwienie kontaktu z córką - zaznacza Igor Mertyn z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łodzi.- Córka tej pani zna sytuację zdrowotną mamy, rozważa możliwość częściowego ubezwłasnowolnienia mamy i umieszczenia jej w szpitalu psychiatrycznym bez jej zgody.

Łodziankę znają też dobrze pracownicy Punktu Pracy Socjalnej przy ulicy Elsnera w Łodzi. Kobieta przychodzi tam czasem, ale przeważnie kończy się na zwykłej rozmowie. Kobieta uprzejmie dziękuje za propozycje pomocy, na sugestie zmiany trybu życia reaguje odmową.

- Łodzianka uważa, że bezdomność jest odpowiadającym jej trybem życia - zaznacza Igor Mertyn.

Pani Grażyna nie może się z tym pogodzić. Tak jak i z tym, że polskie prawo nie pozwala pomóc chorej osobie, która może nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, że tej pomocy potrzebuje.
Starszy aspirant Radosław Gwis relacjonuje, że policjanci legitymowali kobietę. I to kilka razy.

- Za każdym razem była trzeźwa i schludnie ubrana. Nie chciała wówczas żadnej pomocy i twierdziła, że nocleg miała zapewniony u znajomych - zaznacza Radosław Gwis. -W lipcu 2013, po zgłoszeniach mieszkańców osiedla, dzielnicowy skontaktował się z terenową placówką MOPS przy ul. Grota-Roweckiego 30, gdzie uzyskał informację, że 49-latka nie korzysta z żadnej formy pomocy. Przedstawiciel MOPS oświadczył, że udzielenie jej pomocy nie jest możliwe, gdyż nie posiada miejsca pobytu.

Na tym policjanci nie poprzestali. Jeszcze w lipcu udało się namówić kobietę na konsultacje psychiatryczne w szpitalu.Na tym się skończyło, gdyż kobieta nie chciała w nim zostać.

Radosław Gwis dodaje, że odmówiła również podania adresu miejsca pobytu, twierdząc, że takowego nie posiada. Mimo to miesiąc później policjanci dotarli do rodziny tej kobiety: jej córki i byłego konkubenta. Ci zgodnie oświadczyli, że 49-latka nigdy nie leczyła się psychiatrycznie i świadomie zerwała kontakt z rodziną. Nie chciała od nich przyjąć pomocy w żadnej formie, więc oni również nie mogą jej pomóc.

- Nadmieniam, że polskie prawo nie pozwala na zatrzymanie pełnoletniej kobiety, która nie jest poszukiwana, nie naruszyła przepisów prawa i nie stwarza zagrożenia dla siebie i innych osób - zaznacza Gwis. - Dopóki zainteresowana nie pozwoli sobie pomóc lub jej życie nie będzie zagrożone, albo sąd nie wyda postanowienia o zatrzymaniu, policjanci mogą jedynie ją legitymować i przekazywać informacje o dostępnych formach pomocy społecznej lub adresach noclegowni.

Sąd jednak niczego nie wyda. Jak informuje Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi, sprawa została przez sąd umorzona. I to mimo wniosku prokuratury o podjęcie postępowania wraz z informacją, że mieszkańcy widują kobietę i znają miejsce jej pobytu.

- Prawo nie pozwala prokuraturze na umieszczenie kobiety w szpitalu - zaznacza Krzysztof Kopania. - Może to zrobić tylko sąd. Prokuratura w tej sprawie zrobiła wszystko, co mogła: wystąpiła o dokumentację kobiety, przesłuchała jej córkę, powiadomiła pomoc społeczną.

Córka pani Marzeny oświadczyła w prokuraturze: - Mam świadomość tego, że mama jest w złej kondycji, ale to mama nie chce utrzymywać kontaktów.

Pani Grażyna się nie poddaje, choć widać, że ta walka coraz więcej ją kosztuje. Ta cena to przede wszystkim poczucie bezsilności i zszargane nerwy. Ale taką cenę jest w stanie zapłacić, byle tylko pani Marzena kolejną zimę nie tułała się od sklepu do sklepu lub od sklepu do apteki, wreszcie od apteki do kościoła. By nie liczyła, że zje tylko wtedy, gdy zlitują się nad nią obcy ludzie, a umyje się pokątnie w toalecie.

Zwróciła się o pomoc do posła Johna Godsona. W mejlu opisała dramat łodzianki. Ma nadzieję, że poseł się tym zainteresuje. Jego asystent zapewnia, że poseł chce się z nią spotkać. Pani Grażyna ma nadzieję, że do tego dojdzie, a pani Marzena nie spędzi kolejnej zimy na ulicy.

Spotkanie czeka też córkę pani Marzeny. Nie z posłem, ale z prokuraturą. Córka ma wybrać się do Prokuratury Okręgowej w Łodzi i wspólnie z prokuratorami zastanowić nad ubezwłasnowolnieniem łodzianki. Po to, by wreszcie otrzymała pomoc, która jest jej coraz bardziej potrzebna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki