Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przekroczyli granicę między życiem i śmiercią

Joanna Leszczyńska
Mimo dramatycznych doświadczeń, Beata, Jurek i Kostek są szczęśliwą rodziną
Mimo dramatycznych doświadczeń, Beata, Jurek i Kostek są szczęśliwą rodziną Grzegorz Gałasiński
Przed laty zapadli w sen, z którego mogli się nigdy nie przebudzić. Lekarze nie dawali ich bliskim dużych nadziei. Przeżyli, ale potem był trud dochodzenia do siebie. Banalny zwrot dochodzić do siebie nabiera w ich historiach innego znaczenia.

Dziś Beata już nie pamięta bólu głowy, który prawdopodobnie obudził ją tamtego ranka, ani tego, jak znalazła się w łazience. Dobrze, że Jurka, jej męża, obudziły dobiegające stamtąd dziwne odgłosy. Beata leżała na podłodze. Z trudem wymamrotała, że boli ją głowa. Próbowała zwymiotować. Erka przyjechała w ciągu dziesięciu minut.

Po trepanacji czaszki w szpitalu w Zgierzu nie odzyskała przytomności. To był tak zwany wylew podpajęczynówkowy.

Za kilka dni miała świętować swoje czterdzieste urodziny. Beata Ostojska pracowała wtedy w biurze promocji w Urzędzie Miasta Łodzi. Trwały gorączkowe przygotowania do 60. rocznicy likwidacji łódzkiego getta. Beata była rzecznikiem prasowym tych obchodów. Było dużo pracy, ale lubiła być w wirze wydarzeń. Przecież jeszcze nie tak dawno była dziennikarką, jedną z lepszych w "Dzienniku Łódzkim".

Po dwóch tygodniach przewieziono ją na OIOM w szpitalu im. Barlickiego w Łodzi.

- Lekarz ocenił, że Beatka ma 15 procent szansy, że przeżyje, a jak z tego wyjdzie, to na pewno będzie inną osobą niż była - mówi Jerzy Mazur, mąż Beaty. - Tygodniami żyłem ze świadomością, że w każdej chwili może umrzeć. I że zostanę bez żony, a półtoraroczny wtedy Kostek bez matki. Myśmy się bardzo kochali - dodaje cicho Jurek.

To była późna miłość dojrzałych ludzi. Jurek poznał Beatę dziesięć lat po rozwodzie. Był jej pierwszym mężem.

Jurek wyjmuje z portfela maleńką figurkę św. Antoniego. Znalazł ją na ulicy na długo przed poznaniem Beaty.

- Kiedy usłyszałem, jakie Beatka ma szanse, w odruchu rozpaczy pojechałem do klasztoru w Łagiewnikach. Tego, w którym braliśmy ślub. Odtąd co wieczór modliłem się tam pod figurą św. Antoniego.

Ksiądz Sondka, duszpasterz łódzkich środowisk twórczych, odprawił mszę w intencji cudownego uzdrowienia Beaty.

Jurek, w oczekiwaniu na cud wyzdrowienia, rozmawiał z nią. Czuł, że tak trzeba. Zresztą radzili to lekarze. Puszczał też jej nagrany głos Kostka, wtedy mówiącego tylko pojedyncze słowa. I piosenki z płyty ulubionego Nat King Cola, którą przywiózł jej z Madrytu.

Pielęgniarki, monitorujące aparaturę, mówiły mu, że gdy się tylko zbliża do Beaty, wyniki poprawiają się. - Po trzech, czterech tygodniach zaczęła ściskać mi rękę, kiedy ją o to prosiłem. Reagowała na mój głos. W którymś momencie powiedziała: mama. Zacząłem coś do niej mówić i wtedy otworzyła oczy. Wybudziła się. To było chyba półtora miesiąca po wylewie.

Potem mówiła coraz więcej. Pytała, co się stało i gdzie jest. Beata tego nie pamięta.

***

Był koniec października 2003 roku. 44-letni wtedy Marek Wojcieszek, inżynier budowlany, pojechał do firmy klienta, dealera Forda, gdzie nadzorował prace budowlane. Podczas tych prac, kompletnie niezabezpieczony, spadł z dziesięciu metrów prosto na maskę forda.

Miał potłuczony pień mózgu, pękniętą podstawę czaszki i wiele innych obrażeń. Zapadł w śpiączkę.
Przez wiele dni po wypadku był w stanie krytycznym. Lekarze w szpitalu im. Barlickiego dawali rodzinie jeden procent szansy, że syn wyzdrowieje.

- Najtrudniej było wejść na oddział - wspomina Anna Wojcieszek, mama Marka. - Kiedy przychodziłam do szpitala, patrzyłam na okno. Jeśli na parapecie był stos pampersów, wiedziałam, że nasz Marek żyje.

Dzień w dzień przychodzili do niego rodzice. Opowiadali o tym co w domu, co u syna, kto ich odwiedził. "Chociaż raz mrugnij powieką, że słyszysz" - prosili. Mrugnął. Matka pobiegła uradowana do lekarki. Lekarka powiedziała: "Wydaje się pani".

- Bali się dawać nam nadzieję - mówi Anna Wojcieszek.

A oni i tak ją mieli. Żarliwie się modlili. Pani Anna pamięta moment wybudzenia syna. - Na pytanie lekarza, jak się czuje, Marek odpowiedział, że dobrze, ale po rosyjsku. W tych pierwszych tygodniach po wybudzeniu mówił po rosyjsku i po angielsku.

Marek Wojcieszek nic z tego nie pamięta. Poza jego świadomością było także wiele operacji, jakie przeszedł.

Ale wybudzenie to był dopiero początek drogi do siebie Beaty, Justyny i Marka.

***
Beata dwa miesiące przechodziła rehabilitację w szpitalu w Bydgoszczy. Jurek na ten czas wynajął tam mieszkanie i sprowadził Kostka.

- Beatę zaczęły dręczyć lęki, które nie odpuszczały aż przez rok. Nie rozpoznawała ludzi, do obcego faceta mówiła: "Cześć, Darek". Wydawało się jej, że jest w Niemczech, że ukradną im samochód. Bała się o Kostka.

Potem był szpital psychiatryczny w Łodzi. Znowu miała urojenia, że jest w Niemczech. I że samochód wjeżdża przez okno do szpitalnego pokoju. Krzyczała ze strachu.

Jurkowi pomagała rodzina, przyjaciele, ale i tak musiał sobie radzić często sam. Wydawał wtedy informator miejski "Rynek Łódzki".

- Jednym z reklamodawców był klub go-go, oferujący erotyczny show. Płacił za reklamy gotówką, którą trzeba było odbierać po godzinie 21. Brałem Kostka do samochodu, potem na barana i tup, tup na piętro. Wszystkie panienki go kochały.

Ponad rok Beata poruszała się za pomocą chodzika. Nie cierpiała zabiegów rehabilitacyjnych. Rok po wylewie miała kolejną operację - w miejsce usuniętej kości umieszczono jej płytkę. Znowu ją ogolono.

- Przestawiałam niektóre sylaby w słowach. Miałam pamięć wsteczną, ale nie miałam pamięci bieżącej - mówi Beata. - Nie pamiętałam, co się wczoraj stało, nawet tego, co jadłam na śniadanie. Nie pamiętałam też rozkładu łódzkich ulic. Jak zaczęłam się poruszać sama po mieście, często nie wiedziałam, gdzie jestem. Kiedy zobaczyłam na budynku reklamę Carrefoura, myślałam, że to jest wejście do tego supermarketu.

Gdy po chorobie wsiadła pierwszy raz do samochodu, natychmiast rozbiła lewe lusterko. Po badaniu wzroku okazało się, że Beata nie ma lewego pola widzenia. Nie może być kierowcą.

***

Ani lekarze, ani rodzice nie przypuszczali, że stan Marka będzie się szybko poprawiał. - Niechby nawet do końca leżał w łóżku, byleby żył - mówi mama Marka. - Rozglądaliśmy się nawet za łóżkiem rehabilitacyjnym.

Marek, w przeciwieństwie do Beaty, z wielką determinacją ćwiczył w szpitalu im. Hallera, żeby móc chodzić. Musiał się tego nauczyć od nowa. Kilka miesięcy od wypadku wrócił ze szpitala na własnych nogach.

***

- Wszyscy, którzy żyją obok takiego człowieka, też muszą się przebudzić - mówi Jurek Mazur. - Muszą spojrzeć na niego inaczej i nauczyć się z nim żyć. Beatka ma na przykład mniejszą odporność fizyczną i psychiczną. Łatwo ją urazić. Brak jej cierpliwości, a kiedyś była cierpliwa. Ale to co osiągnęła w ciągu tych siedmiu lat, jakie minęły od wylewu, to i tak są Himalaje.

Beata: - Jestem zbyt niecierpliwa wobec Kostka, który dziś jest już uczniem trzeciej klasy. Staram się nad sobą panować.

***

Marka byle co potrafiło wytrącić z równowagi. Teraz tych wybuchów jest coraz mnie. - Powoli staje się tym dawniejszym Markiem - cieszy się mama.

Ale o prowadzeniu firmy budowlanej nie ma mowy, bo nie odzyskał dawnej sprawności fizycznej. Ma kłopoty z utrzymaniem równowagi. Ale po "przyuczeniu" zasiadł za kierownicą samochodu.

Jego życie się zmieniło. Rozstał się z żoną. Zamieszkał z rodzicami. Jest na rencie.

- Gdyby inaczej mu się ułożyło z żoną, jego stan byłyby lepszy - uważa mama.

***

Na rencie jest też Beata Ostojska:- Pamiętam, jak żyłam, kiedy byłam zdrowa, że dużo pracowałam, że tak szybko nie męczyłam się jak dziś. Wszystko robię wolniej. Ciężko mi chodzić po schodach, bo nie mam wyczucia przestrzeni. Trudniej się żyje, kiedy jest tyle ograniczeń. Chociaż współpracuję z pismem "Rynek Łódzki", brak mi dziennikarstwa, dawnego tempa życia.

***

Po wielu latach Beata i Jurek umówili się z lekarką w szpitalu w Zgierzu na kontrolę. Beata chciała, żeby Jurek pokazał jej OIOM, na którym leżała. Szła korytarzem i nagle, dotykając ręką kafelków, powiedziała: "Znam to miejsce". A przecież nie mogła tego pamiętać, bo kiedy tu była, była nieprzytomna. Beata: - Nie wiem, czy to halucynacja, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Przypomniałam sobie, że pewnej nocy obudziłam się w szpitalu, wstałam z łóżka i sunąc ręką po kafelkach, wyszłam na korytarz. Nagle zobaczyłam, że się przede mną otwiera jakieś jasne pomieszczenie, w którym było szpitalne łóżko, na którym ktoś siedział. Myślałam, że to ktoś chory, ale to był zakonnik. Uśmiechał się do mnie. Poczułam wielki spokój. Później mi się to skojarzyło z figurą św. Antoniego, którą od naszego ślubu mamy w domu. Jak ja to tłumaczę? Że wtedy przekroczyłam granicę między ciemnością, a światłem. Wtedy przeszłam na stronę życia. Było warto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki