Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rankingi wyższych uczelni są dobre jako zabawa, ale nie jako ostra rywalizacja [ROZMOWA]

Paweł Patora
Krzysztof Szymczak
Z prof. Stanisławem Liszewskim - geografem i urbanistą, honorowym prezesem Łódzkiego Towarzystwa Naukowego, byłym rektorem Uniwersytetu Łódzkiego, doktorem honoris causa Politechniki Łódzkiej rozmawia Paweł Patora

Z opublikowanych niedawno rankingów portalu edukacyjnego "Perspektywy" i tygodnika "Polityka" wynika, że w roku 70-lecia Łodzi Akademickiej największe łódzkie uczelnie utrzymały wysokie miejsca, jednak poza ścisłą czołówką krajową. Jak ocenia Pan ten stan?

Proponuję spojrzeć na to z perspektywy historycznej. Proszę zauważyć, że w rankingach dominują uniwersytety Warszawski i Jagielloński oraz inne uczelnie, które miały swoje korzenie w okresie międzywojennym lub wcześniej. Łódzki ośrodek naukowy jest bardzo młody. Nawet trudno mówić, że 70-letni, bo jeśli spojrzeć na inwestycje w łódzkich uczelniach, to powstały one dopiero w ostatnich 25 latach. Wcześniej byliśmy niebywale sekowani. Spośród nowych ośrodków akademickich władze PRL inwestowały głównie w Lublin, by skutecznie konkurować z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim i w Toruń, przy okazji rocznic dotyczących Kopernika. Akademicka Łódź była na szarym końcu.

Może dlatego, że Łódź miała być i była przede wszystkim miastem robotniczym?

Tak. Przecież profesor Józef Chałasiński, rektor Uniwersytetu Łódzkiego w latach 1949 - 1952, zapowiadał, że to będzie pierwszy robotniczy uniwersytet socjalistyczny. To się skończyło czterokrotnym zmniejszeniem liczby studentów naszego uniwersytetu. Dopiero profesor Adam Szpunar, który był rektorem w latach 1956 - 1962, podniósł z zapaści Uniwersytet Łódzki i stworzył podstawy jego rozwoju. W nieco lepszej sytuacji była politechnika, przy której tworzeniu znaczny udział mieli profesorowie Politechniki Warszawskiej. Gdy już odtworzono politechnikę w stolicy, wielu profesorów łączyło pracę w obu tych uczelniach, co pomogło w rozwoju Politechniki Łódzkiej. Jednak i ta uczelnia przez całe dziesięciolecia była niedoinwestowana. Dlatego miejsca łódzkich uczelni między czwartym a siódmym nie są dla mnie zaskoczeniem.

Czy to oznacza, że rankingi dobrze odzwierciedlają jakość klasyfikowanych uczelni?

Uważam, że nie dają one właściwego obrazu. Uniwersytet jest instytucją złożoną, która zwykle ma elementy znakomite i słabe. W każdej dużej uczelni, oprócz wydziałów czy kierunków studiów o bardzo wysokim poziomie, są wydziały i kierunki o poziomie znacznie niższym. Każdy ranking uśredniający uczelnie nie daje właściwego poglądu. Moim zdaniem, powinno się porównywać elementy porównywalne, na przykład wydziały prawa różnych uniwersytetów.

Rankingi poszczególnych kierunków studiów, na przykład prawa, stomatologii, matematyki i wielu innych ogłaszają co roku "Perspektywy".

Tak, ale oprócz tego publikują ranking uniwersytetów, czy nawet uczelni akademickich, gdzie miejsce każdej uczelni zależy od sumy uśrednionych wskaźników i ten właśnie ranking, bardziej niż inne, przebija się do opinii publicznej.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wysoką pozycję w rankingu uczelnie eksponują jako swoją wizytówkę, która - wobec ostrej konkurencji spowodowanej niżem demograficznym - ma przyciągnąć kandydatów na studia. Czy to coś złego?

Nie, ale może wprowadzać w błąd kandydata, który zgłosi się do uczelni o znakomitym miejscu w rankingu, ale na kierunek, który akurat w tej uczelni jest najsłabszy. W ogóle na rankingi patrzę sceptycznie. O ile w piłce nożnej można porównywać kluby lub poszczególnych napastników, biorąc pod uwagę liczbę strzelonych bramek lub wartość transferową piłkarzy, to nauka, ze swojej istoty, nie nadaje się do takich porównań. Czasem zadaję sobie pytanie, po co komu te rankingi. Moim zdaniem jest to próba wciągnięcia nauki w rywalizację, która jest dobra w sporcie, ale obca nauce. W nauce przez całe wieki liczył się przede wszystkim intelekt. Wartość osiągnięcia nie zależy od tego, gdzie zostało opublikowane.

Jednak jedyne kryterium w rankingu "Polityki" - tzw. indeks Hirscha, który jest tym większy, im więcej wielokrotnie cytowanych publikacji naukowych mają na swym koncie pracownicy danej uczelni, dość dobrze odzwierciedla wartość naukową tej uczelni...

Tak, ale tylko w naukach ścisłych i eksperymentalnych, których wyniki publikowane są w języku angielskim. Nie ma tu miejsca na humanistykę, która jest kulą u nogi wyższych uczelni, bo nie przynosi punktów. Nawet wybitna praca naukowa z filologii słowiańskiej nie ma szans na publikację w języku angielskim, a więc także na wysoką ocenę dającą punkty rankingowe. Warto też zauważyć, że o publikacji w najbardziej prestiżowych czasopismach naukowych nie zawsze decyduje wyłącznie wartość pracy. Efektem ubocznym walki o najwyżej punktowane publikacje, a więc ukazujące się w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej, jest niszczenie naszego dorobku krajowego i upadek polskich czasopism naukowych. Upadają, bo nie opłaca się w nich publikować. Są też inne negatywne skutki przykładania nadmiernej wagi do punktów rankingowych.

Jakie?

Na przykład niedocenianie badań mających duże znaczenie dla regionów. Patrzmy nie tylko na osiągnięcia naukowe cytowane w czasopismach anglojęzycznych, ale także na te, które przysparzają możliwości rozwojowych regionom. Nie zapominajmy też o kulturotwórczej funkcji wyższych uczelni, równie ważnej, jak dwie pozostałe - naukowa i dydaktyczna. Uczelnia może pełnić kulturotwórczą rolę w skali świata, kraju, ale też miasta lub regionu. Tymczasem małe szkoły wyższe, mające ogromne znaczenie dla rozwoju regionów, w których się znajdują, są zwykle na końcu takich punktowych zestawień.

Czy zatem rankingi szkół wyższych dają wypaczony obraz znaczenia i faktycznej wartości tych szkół oraz środowisk akademickich?

Zaręczam, że ci, którzy zajmują czołowe miejsca w tych rankingach, odpowiedzą, że jest to obraz prawdziwy. Pozostali - że niekoniecznie. Dlatego powątpiewam w sens takich rankingów. Podtekst jest taki, że w którymś momencie ktoś może powiedzieć, że dla uczelni poza pierwszą dziesiątką nie będzie pieniędzy. I wtedy gra będzie szła nie o to, czy jestem lepszy czy gorszy od innych, ale o to, czy jestem, czy mnie nie ma. Przy braku finansowania na pewno upadną nauki eksperymentalne. Humanistyka jakoś sobie poradzi, ale ona przestaje się liczyć, czego przejawem jest postępująca pauperyzacja humanistów. Niedawne protesty filozofów, muzealników i innych humanistów uważam za zjawisko bardzo poważne, gdyż były one skutkiem marginalizacji humanistyki. Jeśli problemy, na które ci protestujący zwracają uwagę, nie zostaną rozwiązane, grozi nam zanik podstawowych wartości humanitarnych. Za błąd uważam zlikwidowanie filozofii jako przedmiotu obowiązkowego na uniwersytecie i obawiam się dalszych działań idących w tym kierunku.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wyraził Pan powątpiewanie w sens rankingów. Byłoby więc lepiej bez nich?

Nie jestem przeciwny rankingom szkół wyższych, ale tylko wtedy, gdy traktujemy je jako zabawę, a nie rywalizację wyznaczającą cel działalności naukowej. Nauka powinna być dla badacza przygodą, której celem jest odkrywanie niepoznanych dotychczas obszarów rzeczywistości; zjawisk, faktów i prawd, o których istnieniu wcześniej nie było wiadomo. Środowisko naukowców zajmujących się daną dziedziną potrafi bezbłędnie ocenić wartość i znaczenie każdego odkrycia. I do tego nie są potrzebne oceny nikogo z zewnątrz.

Jednak ranking "Perspektyw" opracowuje kapituła złożona z cenionych naukowców. Kieruje nią profesor Michał Kleiber.

Właściwie nie wiadomo po co jest ta kapituła. Skoro wszystko jest wyliczone w punktach, to podsumować te punkty może urzędniczka albo komputer. Tu przecież nikt nie mówi o rzeczywistej wartości naukowej ocenianych zespołów i jednostek badawczych.

Gdyby odejść od systemu punktowego, w którym dokładnie ustalono ile punktów za co się należy i gdyby dopuścić uznaniowość ocen, to mogłyby powstać podejrzenia, że oceniający kierują się względami pozamerytorycznymi, na przykład osobistymi lub partykularnymi interesami swego środowiska. To dążenie do punktowania wszystkiego wynika z nieufności.

Zgoda, ale w ten sposób upodlono ludzi uczciwych. Jeżeli nie wierzy się profesorom, to komu wierzyć? Biskupom? Niby dlaczego im tak, a profesorom nie? No musi istnieć jakieś minimum zaufania. Od najdawniejszych czasów w nauce liczyły się autorytety. Niełatwo jest w jakiejś dyscyplinie naukowej zdobyć autorytet, ale gdy się go już uzyska, to jest on niepodważalny. Ocena jakiegoś zespołu badawczego lub instytucji naukowej dokonana przez obdarzonego autorytetem środowiska uczonego, jest bardziej miarodajna niż jakiekolwiek punkty wynikające z kryteriów rankingowych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki