Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: "Bodyguard Zawodowiec" [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Z pary Ryan Reynolds (z lewej) - Samuel L. Jackson nieco lepiej wypada ten drugi: wnosi więcej żywiołowości, drobiazgów, tworzy bogatszą postać i popisuje się większą vis comica niż partner
Z pary Ryan Reynolds (z lewej) - Samuel L. Jackson nieco lepiej wypada ten drugi: wnosi więcej żywiołowości, drobiazgów, tworzy bogatszą postać i popisuje się większą vis comica niż partner Monolith Films
Na ekrany kin wszedł film w reżyserii Patricka Hughesa „Bodyguard Zawodowiec”. Przyzwoite, dobrze zagrane, choć schematyczne kino akcji z humorem na różnym poziomie.

Aktorski pojedynek gwiazd - to jest to, co tygrysy z krótkowzrocznością od zbyt częstego przesiadywania w sali kinowej i przed ekranem komputera lubią najbardziej. Czasem jednak konfitury pożera ktoś z drugiego planu. Łatwiej jednak to wybaczyć, gdy jest tak ponętny, jak w filmie pod pokracznym polskim tytułem „Bodyguard Zawodowiec” (oryginalny: „The Hitman’s Bodyguard”).

Rodząca się w zwarciu, szorstka, głównie męska przyjaźń, zderzenie charakterów, ścieranie się odmiennych światów, aktorska rywalizacja oparta na świetnej współpracy są istotą tzw. buddy movies, które to szczególnie dobrze się miały w latach 80. ubiegłego wieku. Patrick Hughes, reżyserujący „Bodyguarda Zawodowca”, zgrabnie się w tej konwencji umościł, znalazł aktorów, którzy równie dobrze się w tej stylistyce odnajdują i wspólnie przyrządzili osadzoną we współczesności efektowną sentymentalną podróż do epoki kina ze „zjechanych” kaset VHS. To przyzwoita produkcja i kilka niezłych scen dla tych, którzy świetnie się bawili oglądając takie filmy, jak „Zdążyć przed północą”, „48 godzin”, „Zabójcza broń” itd. Okazuje się przy tym, że zgrany schemat nie musi nudzić, kolejny duet - jeżeli między aktorami jest chemia (a między Samuelem L. Jacksonem i Ryanem Reynoldsem jest) - się sprawdza, sceny pościgów wywołują ekscytację, a przewidywalne w sumie gagi i żarty, wynikające ze starcia dwóch samców alfa, bawią niezmiennie. Jak to zwykle bywa, proste recepty ciągle dają radę.

Tym razem obok siebie stają Michael Bryce (Reynolds), klasowy ochroniarz do wynajęcia, który po fatalnie zakończonym zleceniu spadł kilka klas niżej oraz zawodowy morderca Darius (dziękuję scenarzyście za to imię) Kincaid (Jackson). Panowie mają zadawnione zatargi, ale teraz muszą współpracować. Kincaid, by uratować żonę przed więzieniem, zgodził się zeznawać przeciwko białoruskiemu dyktatorowi i zabójcy Vladislavowi Dukhovichowi, a Bryce musi delikwenta dostarczyć przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Ich tropem rusza armia agentów, płatnych morderców, zdrajców, terrorystów - magazynki we wszelkich rodzajach broni opróżniane są niczym domy handlowe w dniach superpromocji, a generowana komputerowo krew tryska jak niegdyś ropa naftowa w Karlinie. Koledzy zaś sypią przekleństwami aż miło i tłumaczą sobie, na czym polega życie...

Hughes nie uprawia filozofii, stawia na czystą rozrywkę. Zgodnie z obowiązującymi trendami proponuje film - mimo że buddy movie to kino raczej męskie - mocno sfeminizowany (większość najważniejszych stanowisk zajmują kobiety), dotykający współczesnych lęków (terroryzm, który może dosięgnąć każdego), nie wykraczający poza ramy poprawności, ale przede wszystkim układa zabawę dla dużych chłopców: z gonitwami, strzelaninami, bójkami, rozbitymi samochodami i przyziemnymi dowcipasami (kilkoma całkiem udanymi). Pozwala przy tym - i to jest jego największym sukcesem - bawić się aktorom udziałem w filmie. Z pary Jackson/Reynolds nieco lepiej wypada ten pierwszy: wnosi więcej żywiołowości, drobiazgów, tworzy bogatszą postać i popisuje się większą vis comica niż partner, ale obaj doskonale się uzupełniają, wspierają i wyraźnie dobrze ze sobą czują na planie.

I choć na nich i na ich relacjach opiera się cały film, to prawdziwy ogień wprowadza na ekran Salma Hayek, w roli żony Dariusa, Sonii, każdym swoim pojawieniem się zawłaszczając cały kadr. Rzecz jasna, dzieje się tak między innymi dlatego, że jej bohaterkę zbudowano z europejsko-amerykańskich stereotypów na temat latynoskich piękności, ale jakże ona wspaniale je wygrywa! Sonia buzuje emocjami, cudownie i siarczyście przeklina, jest gotowa rozbić partnerowi na głowie butelkę, by za chwilę oddać się bezgranicznej namiętności. A robi to wszystko wyglądając jak Hayek - już tylko z tego powodu warto było nakręcić ten film.

I właśnie aktorzy tak naprawdę „robią” ten film (mamy jeszcze nie wykorzystanego niestety w pełni Gary’ego Oldmana, wcielającego się w czarny charakter), z nich bierze się jego siła. Sama opowieść bowiem zbyt często się potyka, traci potoczystość, razi nielogicznościami, grzęźnie w powtarzalności. Humor jest nierówny, dialogom przydałoby się doszlifowanie, postaciom nieco więcej autoironii, którą mogliby wykorzystać aktorzy (bo przecież już przed „Bodyguardem Zawodowcem” wiedzieliśmy, że Samuel L. Jackson wybitnie mówi: motherfucker).

Najciekawsze jest jednak to, iż Patrick Hughes zrobił właściwie film o miłości. I dwóch odmiennych formach z miłowania i istnienia korzystania. Do mnie bardziej przemówiła ta, która głosi, że jeśli życie staje się kwaśną cytryną, dokup do niej wódkę i zrób imprezę. W końcu od kwaśnego jest tak blisko do żółci. By się przekonać, wystarczy się rozejrzeć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki