Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: „Boska Florence” [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
"Boska Florence” z Meryl Streep i Hugh Grantem w rolach głównyc
"Boska Florence” z Meryl Streep i Hugh Grantem w rolach głównyc materiały prasowe
Na ekrany kin wszedł film „Boska Florence” z Meryl Streep i Hugh Grantem w rolach głównych. Przyjazna opowieść o spełnianiu marzeń, nawet gdy nie ma się ku temu talentu i umiejętności.

Tupet? Głuchota? Brak dystansu? Oderwanie od rzeczywistości? Zadufanie i uleganie poklaskowi zapatrzonych w jej majątek klakierów? Rozpuszczenie i fanaberia bogaczki? Czy może wykorzystywanie możliwości spełniania marzeń? Miłość do muzyki przekraczająca brak talentu? Naiwność charakterystyczna dla posiadających luki w wykształceniu? Co kierowało Florence Foster Jenkins, że na początku XX wieku, zdobywając miano najgorszej śpiewaczki świata, atakowała uszy miłośników muzyki okropnym głosem i niemiłosiernym fałszowaniem. Rzeczywiste intencje „Boska Florence” zabrała ze sobą z tego świata. Ale pozostawiła piękną i poruszającą definicję amatora.

Florence Jenkins była córką bankiera, po którym odziedziczyła spory majątek. Będąc dzieckiem uczyła się gry na fortepianie, później chciała poznawać operę i kształcić się na śpiewaczkę, ale ojciec nie wyraził na to zgody. Jako siedemnastolatka uciekła więc do Filadelfii z lekarzem Frankiem Thorntonem Jenkinsem, który został jej pierwszym mężem i zaraził ją syfilisem. W 1908 roku związała się z aktorem brytyjskiego pochodzenia St. Clairem Bayfieldem, rok później zmarł jej ojciec i pozostawił spadek. Florence zamieszkała w Nowym Jorku i zaczęła wspierać finansowo środowiska twórców i miłośników opery. Zaczęła też pobierać lekcje wokalistyki i dawać recitale. Śpiewała fatalnie (zachowały się jej nagrania, przekazywane sobie jako kuriozum przez studentów akademii muzycznych i aktorskich), ale zyskała popularność, uwieńczoną występem w słynnej Carnegie Hall, w wieku 76 lat, na miesiąc przed śmiercią. Gromki śpiew dobiegający z widowni traktowała jako objawy zazdrości. W swoim świecie była posłanniczką piękna muzyki.

Reżyser Stephen Frears nie ośmiesza swej bohaterki (choć zbyt obficie próbuje wymusić uśmiech widza doskonałym fałszowaniem w wydaniu Meryl Streep, odtwarzającej Jenkins), trudno jednak także poczuć, by akceptował jej rodzaj miłości do sztuki. Koncentruje się raczej na relacjach starzejącej się kobiety z mężem i otoczeniem. Buduje atmosferę otaczającego ją usłużnego kłamstwa i dotkliwej samotności, na jaką skazał ją los. Choroba, którą obdarzył ją mąż, sprawiła, że pozostała bezdzietna, a dla bezpieczeństwa z St. Clairem zachowywali wstrzemięźliwość seksualną. Ten dbał o Florence, zajmował się jej sprawami, ale na noce przeprowadzał się do mieszkania, które zajmował ze swoją o wiele młodszą kochanką. Osoby zaś, które mieniły się przyjaciółmi Jenkins, okazywały się zwykłymi pochlebcami, wyczulonymi na jej finansowe wsparcie. Florence w sumie miała więc smutne życie, które próbowała sobie upiększyć emocjonalnymi przyjemnościami i zasypywaniem pustki poprzez zwracanie na siebie uwagi. Jak większość z nas.

Frears przemknął się po osobowości Jenkins dość powierzchownie, ale wszystkie niuanse potrzebne do wzbogacenia postaci mistrzowsko wygrywa mu Meryl Streep. Tak jak jednak forma tej najlepszej współczesnej amerykańskiej aktorki filmowej nie jest zaskoczeniem, a i jej prowadzenie tej roli ma wymiar przewidywalny, tak objawieniem są towarzyszący jej panowie. Hugh Grant jako Bayfield daje tu swoją bodaj najlepszą filmową rolę, a na pewno najbardziej złożoną. Wewnętrzne pogmatwanie swojego bohatera łączy ze smutkiem wynikającym z niespełnienia, pragnieniem odnajdywania w życiu radości, a jednocześnie autentycznym, choć nie efektownym uczuciem do żony. Wszystko to wygrywa nie tylko doświadczeniem, ale naturalnością w szczegółach i szczerością wobec własnego pokrywającego się zmarszczkami wdzięku. Godny partner wybitnej aktorki. Drugą zaś świetną męską rolą jest występ Simona Helberga jako akompaniującego śpiewaczce pianisty Cosmé McMoona. Neurotyczny, wspaniale zadziwiony, rozdarty między ambicjami muzyka a oddaniem swojej pracodawczyni. Śmiała, wyrazista kreacja. Warto jeszcze zapamiętać przebojową, drugoplanową rólkę Niny Ariandy jako nieskomplikowanej, ale bezpośredniej żony związanego konwencjami bogacza.

„Boska Florence” to rzetelnie zrealizowany film oczywisty, dostarczający dokładnie to, czego po jego twórcy i podjętym przez niego temacie moglibyśmy się spodziewać. Nie zmienia to jednak faktu, iż seans jest przyjemnym, przyjaznym doznaniem, niosącym w wyważonych dawkach humor, refleksję i wzruszenie. Zawodowe kino „środka”.

Więcej niż film pozostawia sama postać Florence Foster Jenkins. Budującym może być odnalezienie w niej elementów niezgody na ograniczenia w jakie jesteśmy wciskani przez społeczności. Florence pokazała, że wbrew zapiekłym ortodoksom miłowanie sztuki i wchodzenie do jej świątyni jest dozwolone również formalnym „nieukom” za to z wielkim sercem, którzy bywają bardziej wrażliwi, niż pełni kompetencji fachowcy. „Ludzie mogą powiedzieć że nie potrafiłam śpiewać, ale nie mogą powiedzieć, że nie śpiewałam”- mówi bohaterka filmu. Wielkie brawa pani Jenkins!

OCENA: 4/6

Boska Florence
Wlk. Brytania/ Francja,
biograficzny,
reż. Stephen Frears,
wyst. Meryl Streep

Wydarzenia tygodnia w Łódzkiem. Przegląd wydarzeń 8-14 sierpnia 2016 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki