Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: „Cuda z nieba” [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Premiera filmu „Cuda z nieba” na podstawie bestsellerowej książki Christy Wilson Beam. Z wiarą i zaangażowaniem zrealizowana historia o potrzebie wiary i zaangażowania w życiu.

Takie filmy, jak „Cuda z nieba”, mają jasny cel. Wychodząc z założenia, że nie wszystko, co życie ze sobą niesie da się wytłumaczyć racjonalnymi argumentami, umacniają ludzi religijnych w ich wierze, starając się przy tym przekonać nieprzekonanych. Nie z zimnym rozumem dyskutują, ale mocno sięgają do emocji, używając zawsze ściskającej serce metody: opowieści o udręce i wydźwignięciu się z bólu. Czystość przekazu i postrzegania naszego istnienia - dzielonego na tu i tam - przedkładają nad dywagacje i względność wszystkiego. Trudno zatem mierzyć je współczesnym kryterium sztuki, jako poszukiwania, krytyki rzeczywistości, poddawania w wątpliwość i dekonstrukcji. Ich siła mieści się bowiem w potwierdzeniu.

„Cuda z nieba” bardzo solidnie cel stawiany przed kinem chrześcijańskim spełniają. Odzierają zarazem opowieść z charakterystycznego dla tego rodzaju produkcji rozsadzającego ekran patosu, taniej ckliwości i infantylizowania religii rodem z parafialnych czytanek. Reżyserka Patricia Riggen z wyczuciem i delikatnością stawia ważne pytania, choćby o istnienie cierpienia i marność wszelkich pociech, które możemy cierpiącym i ich bliskim zaoferować. Jest w boleści tajemnica? Jeden z bohaterów filmu, pastor, wyznaje, że w chwilach cierpienia przemierzał swoją drogę zarówno z Bogiem, jak i bez niego. „Lepsza jest pierwsza opcja” - podkreśla z przekonaniem i doświadczeniem. Nie masz pociechy ponad wiarę?

A w „Cudach z nieba” sprawdzamy swoją wytrzymałość (albo wiarę) wobec chyba najbardziej poruszającego, a i wywołującego niezgodę, motywu, czyli umierania dziecka. Bohaterką opartej na autentycznych wydarzeniach historii jest dziesięcioletnia Annabel Beam, jedna z córek żyjącego w prowincjonalnej, teksańskiej sielance małżeństwa Christy (bardzo dobra Jennifer Garner) i Kevina. To bogobojna rodzina, mająca serdeczne relacje z lokalną społecznością i co niedziela biorąca udział w nabożeństwach. Ich drogowskazem są biblijne przykazania, wydawałoby się więc, że ich przykładna codzienność powinna być radością dla tego, w którego wierzą. Pewnego dnia okazuje się jednak, że kochana przez wszystkich Annabel cierpi na rzadką gastryczną chorobę, powodującą niewyobrażalny ból i powolną śmierć. Medycyna nie zna na nią lekarstwa, dzieciństwo dziewczynki przemija w szpitalach. Wiara Christy zaczyna się chwiać, kobieta podejmuje rozpaczliwą walkę o uratowanie córki, naprzeciw staje cała doczesność, ze swą bezdusznością i ekonomicznymi obciążeniami. Wojna wydaje się przegrana, sama Annabel chce już umrzeć, by przestało boleć. Aż przydarza się wypadek: bawiąc się z siostrami dziewczynka wpada kilka metrów w głąb spróchniałego drzewa. Po kilkunastogodzinnej akcji ratunkowej znaleziono ją nieprzytomną. I kiedy wszyscy, łącznie z lekarzami, byli przygotowani na śmierć dziewczynki, ta obudziła się i opowiedziała o spotkaniu z Jezusem... A jej choroba - co można zdradzić bez szkody dla widza, bo od początku wiemy, jak to się skończy - cofnęła się. Cud - rodzina Christy znów może wierzyć. Mimo że w milionach przypadków żadna śmiertelna choroba nigdy się nie cofa...

Twórcy filmu nie szukają odkrywczych wytłumaczeń tego, co nas spotyka, nie podejmują się wyjaśnienia sensu rozpaczy, nie udają, że rozumieją istotę cierpienia. Koncentrują się jedynie na cudzie lub niewytłumaczalnym instrumentami dostępnymi obecnej wiedzy wyzdrowieniu. Riggen bardzo chce, by istniał plan wykraczający poza to, co widzimy, co jesteśmy w stanie ogarnąć za pomocą - przez wielu uznawanego za jedyny słuszny sposób pojmowania - myślenia. Żeby był następny etap, nadający sens życiu, które w znanej nam wersji jest niczym innym jak beznadziejnym oczekiwaniem na śmierć. Autorka „Cudów z nieba” bardzo pragnie mieć nadzieję. I z mocą się nią z nami dzieli. Subtelnie jednak zaznaczają targające nią wątpliwości.

Riggen nie ma natomiast wątpliwości co do jednego - że siłą, która ma moc, by przeciwstawić się najtrudniejszemu, jest rodzina. Ona sama w sobie jest też cudem. Para, której udaje się wyłuskać z morza ludzi nieprzystawalnych, by stworzyć jedność w każdej sytuacji. Najbliżsi sobie ludzie, którzy opierając się na trwałych fundamentach, w każdych okolicznościach budują, a nie burzą. Którzy mimo potknięć partnera nie uwzględniają myśli o rozstaniu, tylko wspólnie niosą krzyż i radość.

W świecie, który uznał, że grzech nie istnieje, od istnienia oczekuje wyłącznie przyjemności, a najwyższą miarą człowieka jest sukces, wartości, które przywołuje Riggen, spotykają się głównie z kpiną lub co najmniej pobłażaniem. Lecz ci, którzy pragną im hołdować, w historiach takich, jak przypadek Beamów, wyczytają potęgę wspólnoty trwającej mimo wszystko. I być może w tym tkwi ich największy cud.

OCENA: 4/6

Cuda z nieba,
USA, dramat,
reż. Patricia Riggen,
wyst. Jennifer Garner,
Kylie Rogers,
Martin Henderson

Cuda z nieba: Gwiazda chodziła do kościoła w każdą niedzielę. Źródło: Cover Video/x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: RECENZJA: „Cuda z nieba” [ZWIASTUN] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki