Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Recenzja: "Diva Show, czyli monorewia osobowości borderline" Kamila Maćkowiaka

Łukasz Kaczyński
Aleksandra Polka/materiały Fundacji Kamila Maćkowiaka
Wciąż jeszcze w kilku miejscach Łodzi krzykliwe billboardy anonsują premierę autorskiego monodramu Kamila Maćkowiaka. "Diva Show, czyli monorewia osobowości borderline" objawiła się 26 października w Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych i tam jest grana przy dobrej frekwencji. Bilety wyprzedawane są na pniu. Nic dziwnego, dekada na deskach Teatru im. S. Jaracza w Łodzi (w tym roku Maćkowiak rozstał się ze sceną, na której święcił triumfy) pozwoliła mu na zdobycie własnej publiczności. Co otrzymuje ona wybierając się na "swojego" aktora?

"Divę" rozpoczyna atakujący uszy i oczy teledysk Tiny Turner, na którym pojawiają się krótkie przebitki z amatorskiej kamery: nastoletni Maćkowiak próbuje w pokoju kopiować sposób poruszania się piosenkarki. Tak oto temat "Divy" (biografia mężczyzny o zaburzonej osobowości) zdaje się nie być tylko kwestią artystycznego wyboru, wykoncypowaną kreacją na potrzeby tego spektaklu.

Kolejnym elementem układanki jest pojawienie się samego Maćkowiaka: w krótkiej sukience, na wysokich obcasach, w peruce i makijażu a la Tina Turner, dynamicznie przemieszcza się z jednej strony sceny na drugą, bezbłędnie oddając taniec i sposób poruszania się wciąż widocznej na ekranie piosenkarki. W tej perfekcji ruchów postawnego aktora jest coś porażającego. Widownia reaguje owacyjnie, widok faceta w sukience zdaje się ją bawić (rzeczywiście, nic tylko boki zrywać), ale zaraz zrobi się poważniej.

Opowiadając o mężczyźnie zmagającym się z rozchwianiem osobowości, chorobliwie potrzebującym akceptacji otoczenia, nie radzącym sobie z codziennością, Maćkowiak sięga po konwencję stand-up, dającą najbardziej bezpośredni kontakt z widzem, pozwalającą na interakcję i narcystyczne (mówi o tym sam aktor) nasycenie się obecnością publiczności. Opowiadając, Maćkowiak proponuje grę z własną biografią, co czyni jego monodram trudnym do oceny. Bo ile jest w nim samego aktora i czy można poddawać ocenie czyjeś psyche? A jednak to wciąż jest teatr, ktoś zapłacił za bilety, ktoś też (miasto) przekazało Fundacji Kamila Mać-kowiaka niemałą dotację na przygotowanie premiery - niezależnie czy "Diva" ma być psychodramą czy ją tylko udaje.

Monodram dzieli się dwie części, choć podział nie wynika z wcześniejszego założenia - to raczej mimowolny efekt sposobu, w jaki aktor obchodzi się z własną biografią.

Część pierwsza jest mocno ekshibicjonistyczna. Aktor wyjaśnia dlaczego stoi przed publicznością, ironicznie przywołuje np. eksponowanie przez media przerywanie w "Jaraczu" monodramu "Niżyński".

W tej części "Diva Show" przynosi informacje o ważniejszych etapach w życiu i psychicznym rozwoju kreowanej postaci - dziecka, a potem młodzieńca, wychowanego bez ojca, przez dominującą, ale lękającą się świata matkę. Ciekawa jest żartobliwa parafraza fragmentu monodramu Bronisława Wrocławskiego "Seks, prochy i rock'n'roll". "Patrzcie, stąd jestem", zdaje się mówić Mać-kowiak, lecz przez zdystansowanie się dziś podkreśla własną odrębność.

Część ta gorsza jest od strony teatralnej. Maćkowiak próbuje wchodzić w interakcje z widzami, żartobliwie ich zagaduje, lecz forma ta wydaje się narzucona. "Diva Show" jest dziełem autorskim, aktor sam napisał scenariusz i sam go wyreżyserował. Jednak rzadkością jest aktor, który potrafi sam na sobie "zagrać". Takim aktorem jest np. Jan Peszek.

W "Diva Show" konieczny byłby reżyser, który oczyści przegadany scenariusz z "po-tocyzmów" i nada opowieści przebieg dramaturgiczny. No i jeszcze wyprowadzi aktora z mielizny monotonnej gry.

Mimo to osobisty ton sprawia, że wiele z tej opowieści pozostaje widzom w głowie, jak np. olśnienie w przaśnych polskich realiach Tiną Turner, tak przecież inną od wzorca kobiety w Polsce lat 80., a powracającą wówczas na estradę hitem "What's Love Got To Do With It".

Część drugą można nazwać wkładaniem maski. Zaczyna się wraz ze szczegółami na temat dorosłości bohatera, a drogi aktora i postaci rozchodzą się. Spodziewane kulisy pracy w (jakimkolwiek) teatrze nie nadchodzą, a wątek "brudnego podziemia" i dorabiania jako drag queennie jest absorbujący, bo trąci schematem.

Tu jednak Maćkowiak, siedząc na wprost publiczności, częściowo w półmroku, częściowo w czerwonym świetle, pokazuje aktorską klasę, siłę gestu, za którym podąża się wzrokiem. W tych scenach jest prawdziwe napięcie i prawdziwe uwodzenie publiczności. Świetny jest też w klipie, w którym wziętą z Wi-kipedii definicję osobowości borderline rozkłada na czynniki pierwsze.

Ta dwuczęściowość i ścieranie się dwóch sfer, czyni "Diva Show" spektaklem na wskroś "borderlinowym". Może więc ważniejsze od reżyserskich korekt jest tu aktorskie wybicie się na niepodległość, oczyszczenie, dzięki któremu niebawem ujrzymy Maćkowiaka zupełnie innym. W końcu pod koniec "Divy" jego postać sugeruje, że już przestaje dociekać kim jest i przejmować się społecznym konwenansem. Wzorem Tiny Turner, która mając 73 lat potrafiła wziąć huczny ślub, a utrzymując status gwiazdy, chronić przed gapiami własną prywatność.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki