Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku"

Łukasz Kaczyński
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej w Teatrze Studyjnym. Reżyseria: Małgorzata Bogajewska.
"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej w Teatrze Studyjnym. Reżyseria: Małgorzata Bogajewska. Łukasz Sobieralski
Z napisaną kilka lat temu na zamówienie Grzegorza Jarzyny i TR Warszawa sztuką Doroty Masłowskiej "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" zmierzyli się studenci aktorstwa łódzkiej Szkoły Filmowej. Choć udowodnili posiadane talenty, w ostatecznym rozliczeniu spektakl trudno uznać za sukces.

Reżyserująca spektakl Małgorzata Bogajewska zaproponowała formę nieźle oddającą styl sztuki. Dżina (Marta Jarczewska) i Parcha (Tomasz Lipiński) mkną przez kraj, ze zmiennym szczęściem łapiąc okazje. Aby przekonać wszystkich o swym pochodzeniu, snują wariackie, ufundowane na stereotypach opowieści o obyczajowości i rumuńskich realiach.

Tak naprawdę poznali się minionego wieczoru na ostrej imprezie, gdzie głównymi daniami były narkotyki i alkohol. Gdy prochy przestaną działać, jasne stanie się ich zagubienie tyleż realne, co emocjonalne (ona jest dziewczyną z patologicznej rodziny, on "gwiazdą" serialu o księdzu Andrzeju). Tylko że nawet gdy minie odurzenie, rzeczywistość jakoś dziwnie nie będzie chciała wrócić w dawne koleiny...

Bogajewska unika psychologizmu i realizmu, grzechów zabójczych dla tej opowieści. Oscyluje między teatrem absurdu a kabaretowym purnonsensem (nie mylić z jego patologiczną XXI-wieczną mutacją). Jednym z elementów tej formy jest lawirowanie między prowadzeniem narracji ku publiczności a wchodzeniem w opowiadane sytuacje. Włączają się w nią też muzyczne żarty i pastisze, które kapitalnie ujmują w nawias zdarzenia i wykrzywiają świat oglądany przez Rumunów będących Polakami, czy ogrywanie rekwizytów, podkreślające płynność rzeczywistości "na haju".

W konwencję trafia też scenografia - komiksowy kolaż scen pędzla Macieja Chojnackiego. Na tle białej ściany dyplomanci nie mogą ukryć się przed wzrokiem widza. To duży sprawdzian osobowości i obycia. I już po półgodzinie wiemy, że z tą formą pogrywają sobie wybornie.

Imponująca jest łatwość Tomasza Lipińskiego w dokonywaniu nagłych metamorfoz. Wraz z energią, którą dysponuje, budzi to skojarzenia z (nie zapeszając) młodym Jerzym Stuhrem czy Zbigniewem Zamachowskim. Żeby nie było tak różowo, gdy Parcha odzyskuje kontakt z rzeczywistością, w grze Lipińskiego nie zachodzą niestety istotne zmiany. Jest ekstatyczny, i już. Pozbawione linii dramatycznej jest zaś cykliczne przypominanie Dżinie o dziecku, które opuściła. Niuans, a ważny. Ona wiesza się wszak nie dlatego, że jest na śmierć zanudzana.

Bezpretensjonalną grą Marta Jarczewska daje Dżinie beztroski pęd do gwiazd, zachłyśnięcie się bezmiarem życia i bolesną świadomość dreptania w miejscu. Kurczowo trzyma się narkotycznego transu, bo trzeźwość to powrót do nijakiej rzeczywistości. Z harmoszką, którą taszczy ze sobą (oddaje nią też nienarodzone jeszcze dziecko), wygrywa tragiczny hymn życia, taki na jaki stać "prostego człowieka", a który jest też ostatnią deską ratunku. Póki gra, żyje.

Najbarwniejszą z postaci, które spotykają "Rumuni", jest kierowca, grany z dużym wyczuciem i świadomością roli każdego grymasu przez Huberta Kułacza. To najlepsza część spektaklu, choć i później nie brak barwnych scen, jak te z "psami" i "suczkami", prowincjonalnym barem czy z pijaną kobietą (ciekawa rola Magdaleny Drab). Jednak zespół zdaje się być niewolnikiem wypracowanej formy, co czyni spektakl monotonnym i może prowadzić do uznania gagu jako wytrychu do brawek.

Szkoda, że w "Studyjnym" tak głucho brzmi finał, przerywający wszak zaklęty krąg podróży: Dżina wiesza się, chwilę potem odcina sznur i pędzi z Paszą na prom. Na nim Parcha wchodzi do łazienki, gdzie znajduje... wiszącą Dżinę. Przebudzenie kończy się kraksą z rzeczywistością.

Inna rzecz, to że sztuka ta nadaje się raczej do czytania w zaciszu domu lub, co najwyżej, do czytania performatywnego. Sceny w "Rumunach" Dorota Masłowska nie czuje, a jej konstatacje tylko czasem sięgają dalej niż widok z okna, za którym polskie "smród, brud i ubóstwo". Bliżej jej nie do Gombrowicza, którego spadkobierczynią okrzyknięta została przez wpływowych krytyków, ale do Marka Koterskiego jako autora "Dnia świra". Kończy się na śmiechu, fakt, że nie pustym, bo dezawuującym wieczne polskie kołtuństwo. Co pozostaje? Język, który u Małgorzaty Bogajewskiej nie traci nic ze swojego wigoru.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki