Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Recenzja filmu "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Na ekrany kin weszła piąta część przygód Jacka Sparrowa - „Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara”. Obraz dla fanów cyklu oraz Johnny’ego Deppa, którzy nadal kupują konwencję i lubią się bawić

Tęsknota i wynikające z niej pragnienie przewijają się przez całe nasze istnienie, nierzadko silnie je determinując i pozostawiając zwykle w niespełnieniu. Właśnie na tęsknocie - panów, którzy nadal chcieliby bywać chłopcami (by nie podkreślać tęsknoty pań za Johnny’ym Deppem), szczególnie w rajskich okolicznościach przyrody, oparty jest cały cykl „Piratów z Karaibów”. Bo jakże tu nie poddać się tęsknocie za przygodą, wolnością, urodą, życiem, w którym każdy dzień jest inny, kiedy nie wiemy, gdzie nas dzisiaj poniesie i gdy nic nie musimy, a jeden artefakt może odmienić naszą egzystencję. I wiedząc, że w rzeczywistości dla olbrzymiej większości jest to niedokonywalne, dobrze się bawić poddając takim opowieściom w kinie.

Jak zwykle różne motywacje mają bohaterowie serii przystępując do kolejnej przygody, ale stoi za tym olbrzymia tęsknota, której wyrazem staje się słynny kompas Jacka Sparrowa, pokazujący to, czego się najbardziej pragnie i inicjujący akcję w „Zemście Salazara”. Pogoń za tym, co za horyzontem, prowadzi do nieustannych zmagań, pełna jest niebezpieczeństw, ale przecież ulegając powabowi marzeń nie da się już inaczej żyć. - Dom? Uprawa roli? Inwentarz? Macanie dyni? - zastanawia się kapitan Hector Barbossa. - Nigdy. Jestem przecież piratem! - odpowiada.

I słowa Barbossy to najlepszy komentarz do piątej odsłony morskiej opowieści. „Zemsta Salazara” ma dostarczyć miłośnikowi uniwersum „Piratów z Karaibów” (który zarazem nie uznał poprzedniej produkcji, „Na nieznanych wodach”, za ostateczną katastrofę) dokładnie to, czego oczekuje. To prawda, że brakuje świeżości i napięcia, historia, w której uczestniczymy jest przewidywalna, Johnny Depp zaś, choć wciąż bezbłędnie panuje nad swoją rolą, nie ma z niej już chyba takiego „funu”, jak kiedyś. Ale to ciągle dobra zabawa, zgoda na niemożliwe, żywa anegdota, śmiałość obrazu oraz świetnie wymyślone postaci. No i te cudowne wody, plaże i wyspy Karaibów... Choć dobrze wiemy już jak to wszystko pachnie, jeszcze lepiej jak powinno się skończyć, to jeżeli „kupujemy” tę konwencję i zawieje jej wiatr, z dostateczną przyjemnością jeszcze raz wypłyniemy na ocean, by w sprawdzonym gronie, wzbogaconym o nowe dzielne dusze i kreatury doświadczyć legalnego piratowania. Kompas z oczekiwaniami wyłamywania z przyzwyczajeń, głębokich przeżyć i wielowarstwowych sensów kierując na inny seans.

„Zemsta Salazara”, w stosunku do poprzedniej części, jest powrotem do schematu początków „Piratów z Karaibów”, co z jednej strony wyszło cyklowi na dobre, z drugiej, rzecz jasna, wykazuje pewne oznaki zmęczenia tematem. Warto jednak zwrócić uwagę, iż głównych antagonistów z części pierwszej - Sparrowa i Barbossę - sprowadza w ramach całej kolekcji do najbardziej ludzkiego i tragicznego zarazem wymiaru, może jedynie nie w pełni go wykorzystując. Jack jest już alkoholikiem w całej rozciągłości, sięga dna, a właściwie błota, wymieniając najcenniejszy dla niego dotychczas przedmiot na flaszkę gorzały; jego upadek, do którego, jak każdy uzależniony, nigdy się nie przyzna, znajduje głębokie uzasadnienie, gdy spojrzymy na jego losy i zrozumiemy tęsknotę za niezależnością, która demoluje jego prywatność. Barbossa przeciwnie - pławi się w luksusie, jak potrafi korzysta z możliwości spędzenia dojrzałości po stronie tych, których wcześniej okradał, nie jest w stanie jednak wyeliminować swojej prawdziwej natury, aż wróci do niego przeszłość, która przypomni mu o wartości poświęcenia. To przeciwstawienie aż się prosi o wielokrotne przenikanie, oddziaływanie na pozostałych i eksponowanie napięć, zajrzenie pod spód, czego realizatorzy chyba się nieco przestraszyli, zakładając, że główna część widowni będzie miała ledwie naście lat. Widać to nawet w warstwie humorystycznej, która poza zabawną sekwencją z wykonywaniem kary śmierci i gilotyną, składa się ze zbyt prostych żartów.

„Zemsta Salazara” to również paczka znakomicie dobranych aktorów. Depp wciąż cieszy jedną z najbardziej nonszalanckich, a zarazem najlepiej wymyślonych kreacji w historii kina rozrywkowego. Świetni są Javier Bardem, Geoffrey Rush, Kevin McNally. Udanie kontynuują wątek uczuciowy w serii Brenton Thwaites jako Henry Turner (tak, z tych Turnerów) i Kaya Scodelario w roli inteligentnie feministycznej i celnie złośliwej Cariny Smyth. Błyskotką (nawiązującą do wcześniejszego występu w serii Keitha Richardsa jest pojawienie się na ekranie Paul McCartneya, wzbogacone o wykorzystanie beatlesowskiego hitu „Maggie Mae”. I jedynie nieco odradzam polską wersję językową. Myślenie o dubbingu rodem z animacji znacznie więcej filmowi i postaciom odebrało, niż dodało.

Zebrane w opowieści charaktery muszą mocować się z wszelkimi klątwami pirackiego losu i gnać za tym, co im przeznaczone. Lecz może bardziej to ucieczka niż pogoń? W finale, by płynąć pod czarnym żaglem, Jack Sparrow ponownie musi sobie obrzydzić to, za czym tęskni najbardziej. Ale klątwę samotności jest pokonać najtrudniej...

P.S. A drobiażdżek po napisach sugeruje, iż przygoda nie musi się jeszcze kończyć...

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara, USA/Australia, przygodowy, reż. Joachim Rønning i Espen Sandberg | Ocena 4/6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Recenzja filmu "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" [ZWIASTUN] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki