Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: Smoleńsk [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Na ekrany kin wszedł głośny film „Smoleńsk” w reżyserii Antoniego Krauze. Słabo zrealizowana i niezgrabnie opowiedziana produkcja ze zmarnowanymi wątkami

Prawda. Umieszczanie kina w jej kontekście i obarczanie go odpowiedzialnością za wyjaśnianie oraz konstytuowanie jedynie słusznej wizji niemal zawsze źle robi filmowemu dziełu. Papierowa produkcja z tezą zamienia się zwykle w mierne kino oświatowe (co przytrafiło się nawet Andrzejowi Wajdzie i jego „Wałęsie. Człowiekowi z nadziei”), gdy zaś za intencjami kryje się polityka pozostaje propaganda. Kino wygrywa, gdy koncentruje się na człowieku, zajmująco opowiada historię (nie prawdę), a stawiając pytania, odpowiedzi zostawia widzowi - wtedy może przedstawiać najbardziej nawet nieprawdopodobne teorie (pamiętacie efektownie sprzedany stek bzdur zatytułowany „Kod da Vinci”?). „Smoleńskowi” zaszkodził brak dobrze skrojonego scenariusza i wyrazistego reżysera. Teraz dobiją go politycy, czyniąc z obrazu nie głos w dyskusji, ale objawienie. Kadr filmowy na sztandarze powiewa fałszywie z nieprzystawalności do tego miejsca.

Ciekawym jest to, że film Antoniego Krauze nie przynosi w pełni tego, czego spodziewali się przeciwnicy jego powstawania. Konstruowanie alternatywnej wobec obowiązującej narracji na temat smoleńskiej katastrofy zatrzymuje się w połowie drogi, nie przekracza tego, co już zostało powiedziane, gubi się w sugestiach zamiast przeprowadzić ją na ekranie od A do Z. Obraz staje się przez to nieklarowny, jest pozlepiany z różnych wątków, emocji, natężeń przekazu. Co więcej, wydaje się, że reżyser - być może ulegając namowom dołączania do filmu kolejnych elementów - nie potrafił zdecydować się, który z nich stanie się najważniejszy, gdzie postawić akcenty, jak zhierarchizować zebrane motywy. Wszystko ma łączyć śledztwo Niny, dziennikarki pracującej dla dużej, komercyjnej stacji telewizyjnej; cóż z tego, skoro jest ono pozbawione napięcia, zaskakujących zwrotów akcji, także wpadania w ślepe zaułki, a postępy nie wynikają z odkrywania nowych faktów i błyskotliwego łączenia jednych z drugimi przez protagonistę, ale z luźnych rozmów i kolejnych, znanych wydarzeń następujących po katastrofie. Poświęcenia większej uwagi temu wątkowi brakuje tym bardziej, że zagłębianie się w temat ma odmienić bohaterkę, zmienić jej optykę, sprawić, że z osoby bezkrytycznie przyjmującej oficjalną wersję dramatu staje się postacią co najmniej wątpiącą. Sprawozdaniowa forma użyta w produkcji sprawia, iż w przemianę trudno uwierzyć.

Gdy śledztwo nie ma siły i dynamiki, wszystkie plany filmu zaczynają się równoważyć i ujednolicać. I wtedy jeszcze bardziej widać, że pozostają one niewykorzystanym materiałem na mocną opowieść mającą wymiar uniwersalizmu i ponadczasowości, a nie tylko zaspokojenia doraźnych potrzeb. Taką wagę mógł mieć temat traumy rodzin tych, którzy zginęli w katastrofie - szczególnie wyrażony tu udręką generałowej Błasikowej (Aldona Struzik - jedna z najlepszych ról w filmie). I tak ta płaszczyzna staje się najbardziej przejmującą i zapadającą w pamięć. Gdyby stała się głównym tematem filmu, opowiedzianym wymownymi scenami, ale w subtelny, wrażliwy sposób, moglibyśmy otrzymać dzieło porażające.

Podobnie niezwykły potencjał filmowy tkwi w historii pary prezydenckiej - tu ledwie zarysowanej, ale dzięki godnej kreacji Lecha Łotockiego (Ewa Dałkowska dostała za mało możliwości wykazania swych umiejętności), mającej siłę, a zarazem pozostawiającej w poczuciu niedosytu.

Rozczarowują tajemniczy mężczyźni, którzy mają naszą bohaterką manipulować i prowadzić ją na manowce, albo ją ostrzegać i zwracać uwagę na zdarzenia zadziwiające - bo w drobiazgach widać, że gdyby Jerzy Zelnik i Andrzej Mastalerz dostali lepiej i obficiej zbudowane postaci, „wycisnęliby” z nich więcej grozy i niepokoju.

Scenariusz, który okazał się bardziej wykładem niż materiałem filmowym, utrudnił pracę aktorom. Najbardziej „potknęła” się na nim Beata Fido w roli Niny, bezradna wobec swojej bohaterki, w dodatku schematycznie poprowadzona przez reżysera. Zresztą brakowi polotu materiału na jakim pracował, zdaje się w pewnym momencie poddawać sam Krauze - film się świetnie zaczyna (np. moment, w którym katastrofę tylko słyszymy), by z każdą kolejną minutą rozjeżdżać się w różne strony. A za manipulację można uznać nadmierne użycie sekwencji dokumentalnych, sugerujące, że całość ma walor dokumentu.

Niedopracowaniem filmu twórcy odebrali mu być może najważniejsze przesłanie. Kiedy przekonani oficjalnym przekazem mówią „temat jest już zamknięty”, Krauze próbuje pokazać, że jego zdaniem owo twierdzenie ma wiele luk. I to jest jedną z zasad sztuki, że ma prawo mieć wątpliwości, otwierać tematy zamknięte. Jednak sztuki nie da się ustanowić odgórnie; ona się zdarza na przecięciu kilku energii, profesjonalizmów, a i zbiegów okoliczności. „Smoleńsk” mógłby prowokować i co najmniej dawać do myślenia (nawet jeśli dwóm stronom polskiego sporu nie chce już się myśleć i zastanawiać, bo łatwiej jest się okładać). Pozostał tylko nośnikiem założonej tezy.

OCENA: 2/6
Smoleńsk,
Polska, dramat,
reż. Antoni Krauze,
wyst. Beata Fido, Aldona Struzik, Lech Łotocki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: RECENZJA: Smoleńsk [ZWIASTUN] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki