Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Recenzja: "Spiski" w Teatrze Powszechnym

Łukasz Kaczyński
Większość scen spektaklu rozgrywa się w mroku. "Spiski" w Teatrze Powszechnym.
Większość scen spektaklu rozgrywa się w mroku. "Spiski" w Teatrze Powszechnym. Bartłomiej Dmochowski
"Spiski", adaptacja ostatniej powieści Wojciecha Kuczoka, zainaugurowały w weekend otwarcie Małej Sceny Teatru Powszechnego w Łodzi. Inwestycja (scena, nie premiera) kosztowała dziewięć milionów złotych. Mała Scena ma służyć prezentowaniu form nie tak oczywistych, nie zawsze czysto komediowych. Pierwsza realizacja w nowej przestrzeni zaakcentowała zagadnienia, z jakimi przyjdzie się zmierzyć "Powszechnemu".

Cztery nowele czy miniatury literackie Wojciecha Kuczoka (jest on też autorem scenicznej adaptacji) zebrane w jego "przygodach tatrzańskich" układają się w opowieść o emocjonalnym dorastaniu głównego bohatera, obdarzonego przez pisarza elementami własnej biografii. Zdarzenia rozgrywające się w czterech planach czasowych złączone zostały w jeden ciąg wspomnień, majaków, retrospekcji, spotkań z duchami przeszłości, z którymi zmaga się chłopak (a w zasadzie już dorosły mężczyzna, grany przez Jakuba Firewicza), miłośnik Tatr, speleolog. Mamy więc wspomnienia z dzieciństwa, gdy w czasie stanu wojennego rozmiłowany w Tatrach ojciec powraca do domu notorycznie sponiewierany śliwowicą. Tak kończą się jego spotkania z góralami, którym próbuje dotrzymać kroku. Tymczasem syn żyje tylko myślami o "polskim" mundialu w Hiszpanii i próbuje zaszczepić wszystkim miłość do futbolu. Podczas kolejnej wizyty górach, uczestnicząc w grzybobraniu, odkrywa świat erotyki, a marzenia o inicjacji nie dadzą mu spokoju na długo. Wreszcie jako dorosły mężczyzna wyrusza w Tatry, by pomóc ojcu odzyskać utraconą radość życia. Tytuł książki nie jest bez znaczenia. Nawiązuje do dawnej formy pisanej, w której praktyczne wskazówki na temat poruszania się po terenie górskim mieszają się z tekstami i opowieściami fantastycznymi. Podobnie u Kuczoka, dramat rodzinny miesza się z polityką, tatrzański mistycyzm z erotyką, a kpina ze stereotypów styka z oddaniem góralskiej way of life.

"Spiski" w reżyserii Janusza Jana Połońskiego i Jarosława Stańka zdają się być próbą naśladowania lub echem stylistyk znanych ze spektakli choćby duetu Strzępka-Demirski, prezentowanych w ostatnich latach podczas Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Cóż z tego, skoro próba podjęcia podobnego, bardziej nowoczesnego języka nie obradza sensami. Przynosi tylko formę, nie treści. Dowodami na ten imitatorski charakter są choćby pomysły w rodzaju wjeżdżającej na scenę ambony, zbiorowych "pochodów" postaci, czy scenograficzny projekt kwadratowej sceny. Podzielona na cztery dość różne trójkątne przestrzenie podłoga to pomysł ciekawy, staje się jednak więzieniem dla aktorów. Poruszający się na kółkach stół nie wjedzie w część wyłożoną piachem, przez co aktorzy poruszają się po pozostałych częściach. Od widzów, którym pokazują czasem tylko plecy, dzieli ich znacząca odległość.

Nadanie groteskowej formie zaczerpniętej z literackiego pierwowzoru porządku narracyjnego nie czyni ciągu przyczynowo-skutkowego klarownym. Dlaczego ojciec przenosi swoją frustrację życiem na rodzinę i czy rzeczywiście tak jest? Tego nie wiemy. Podstawowym jednak problemem jest, iż reżyserzy nie czują przestrzeni scenicznej i nie panują nad nią. Często brak uzasadnienia choćby dla wybiegania aktorów tymi a nie innymi schodami. Podobnie choreografia istnieje dla samej choreografii, jako forma zagospodarowania przestrzeni. Widowiskowym w zamyśle przepychaniem syna od ojca do kochanki realizatorzy silą się na śmiech przez udziwnienie. Nie wzbogaca to spektaklu o sensy, za bardzo też nie śmieszy. Podobnie jest ze zjeżdżającymi z sufitu "głazami", które po prostu są, by było pełniej, dziwniej, by coś się działo (pomińmy syczenie w XXI wieku silników zwijających linki, na których wiszą głazy). Całkiem jakby nie zadano sobie pytania: po co się to dzieje, czy są to elementy niezbędne. Tak samo jak rozmieszczone po sali figurki Matki Boskiej.

Na otoczonej z czterech stron widownią scenie najczęściej panuje mrok. W połączeniu z jedynym eksponowanym rekwizytem - stolikiem, uzyskujemy idealną, wręcz modelową sytuację, aby zaistniał aktorski kunszt. Nie dzieje się tak, bo co chwila coś musi spaść z sufitu, a czerń musi być przeorana strumieniem światła z reflektora. Jakby reżyserzy "Spisków" zachłysnęli się znaczącymi możliwościami technicznymi Małej Sceny, których kontrolowanie nie powiodło się. Ma się wrażenie, że pod sufitem sceny zawisł statek kosmiczny wprost z filmów Stevena Spielberga: huczy i błyska, ale nie ma to przełożenia na spektakl. Niezrozumiałe jest też używanie mikroportów w scenach, które nie wymagają interwencji technologii. Ale nawet wspomniany stół nie jest w pełni wykorzystany. Najciekawiej jest, gdy w celu podkreślenia separacji rodziców (Marta Zając i Artur Zawadzki), blat stołu rozjeżdża się na dwie strony. Ze szczeliny wychyla się głowa syna.

Jeśli jednak to dojrzewanie jest tematem "Spisków", Jakub Firewicz gra zbyt płasko i jednorodnie. Trudno też powiedzieć z jakiej pozycji tak naprawdę prowadzona jest narracja. Jest albo obrażonym na ojca rozżalonym synalkiem (najchętniej zepchnąłby go w przepaść), albo zniewolonym przez własną chuć nastolatkiem. I tylko między tymi dwoma stanami się przemieszcza się. Bez światło-cienia. Wątek dojrzewania postaci nie jest przez to należycie wyeksponowany, jak i cztery okresy życia (tak chłopca, jak ojca). Grający ojca Artur Zawadzki jest przy tak prowadzącym swą postać Firewiczu mistrzem ekspresji, czerpiącym z szerokiej palety emocji. Na uwagę na pewno zasługuje Magda Zając, która jako jedyna wychodzi poza kanon bawienia widzów swą grą. Jej Matka to postać tragikomiczna, pełna sprzeczności i emocjonalnych dylematów, jakiś nowy, głęboki wzór współczesnej Matki Polki. Bardzo dobra rola.

To, co z pewnością się udało w "Powszechnym", to utrzymanie właściwej Kuczokowi ironii do mitologii tatrzańskiej i mistyki. Zwłaszcza zasługa w tym zespołowej gry w drugim planie, gdzie każdy ma wyraziste charaktery. W pamięci pozostają zwłaszcza dwaj górale: młodszy (dzięki Arkadiuszowi Wójcikowi pełen pierwotnej dzikości) i zdystansowany starszy (charakterystyczna gra Artura Majewskiego). Udało się też, choć nie w pełni, wyeksponować właściwy Kuczokowi językowy słuch, którego efektem jest przedziwna, na poły fikcyjna mieszanka gwar śląskiej i góralskiej.

Póki co na "Małej" w "Powszechnym" mamy sytuację, niczym podczas mundialu w 1982 roku, gdy w pamiętnym meczu z Włochami, remis fetowany był oficjalnie jak zwycięstwo.

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki