Okazało się, że błotem warto rzucać, nawet jeśli trochę przyklei się do własnej twarzy. Tegoroczne referendum w Łodzi nie mogło dojść do skutku również dlatego, że cała idea została skutecznie skompromitowana w roku 2012. Wówczas część organizatorów wycofała się, przekupiona udziałem w Radzie Mieszkańców, fasadowym ciele doradczym, które zresztą natychmiast po ustaniu zagrożenia zostało zlikwidowane.
CZYTAJ WSZYSTKO O REFERENDUM W ŁODZI
Na swój sposób ideę referendum podważyły też wydarzenia roku 2010, w wyniku których stanowisko utracił Jerzy Kropiwnicki. Rok zarządu komisarycznego nie pchnął wtedy miasta na nowe tory – wręcz przeciwnie. To musiało rodzić frustrację i potęgować brak wiary w zmiany, zwłaszcza wśród tych, którzy złożyli swoje podpisy.
Nie brał tego pod uwagę Zbigniew Maurer, organizując kolejne referendum. Nie brał zresztą pod uwagę wielu innych czynników, jak choćby tego, że referendum nie powinno być oparte jedynie na negacji. Niestety, z ust organizatorów nie usłyszeliśmy żadnej konstruktywnej propozycji, zresztą co mielibyśmy usłyszeć? Że premier wskaże komisarza z Platformy, a ten coś wymyśli?
Wniosek kolejny: wspaniale, jak obywatele biorą sprawy w swoje ręce, lecz bez wsparcia struktur partyjnych nie są w stanie wpływać na główny nurt wydarzeń. Smutne to, lecz prawdziwe.
No i liczy się styl. W tym roku kompromitacji nie było, ale nie do końca wiadomo, czemu organizatorzy położyli na szali swoją powagę, ściemniając z liczbą zebranych podpisów. Chcąc nie chcąc, skończyli akcję jako przedmiot kpin.
Nie chodzi o to, by kwestionować podstawy wzburzenia Zbigniewa Maurera, faktem jednak jest, że jego porażka jest jawnym sygnałem dla obywateli: to się nie może udać.
Piotr Brzózka
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?