Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Repatrianci w Łodzi: Na giełdzie na Dąbrowie czujemy się jak na bazarze w Kirgistanie

Joanna Leszczyńska
Weronika i Jakub Skalmierscy z córkami: BIanką, Aleksandrą i  najmłodszą Anastazją
Weronika i Jakub Skalmierscy z córkami: BIanką, Aleksandrą i najmłodszą Anastazją Krzysztof Szymczak
Trzy lata temu Władlena Moczulska nie wiedziała, że Łódź w ogóle istnieje. Ale kiedy z Polski przyszło zaproszenie, i to właśnie do Łodzi, nawet się nie zawahała. Pomyślała: - Lepsze nieznane miasto w bezpiecznym kraju, choć oddalonym o tysiące kilometrów, niż życie w spalonym na skutek rewolucji kirgiskim Osz.

- Potraciliśmy pracę, nasze dzieci nie miały warunków do normalnego życia - opowiada Władlena. - Ale o wojnie nie chcemy teraz rozmawiać. Przecież w Kirgistanie została rodzina męża...

Polski duchowny, ojciec Krzysztof, pomógł im napisać pismo do polskiego konsulatu z prośbą o pomoc. Konsul z Ałma Aty, kiedy zobaczył zgliszcza, które kiedyś były mieszkaniem Janiny, matki Władleny, obiecał, że zrobi wszystko, by im szybko pomóc. - Większość ludzi czeka latami na repatriację, a my już po czterech miesiącach mogliśmy jechać do Polski - przypomina Janina Rudenko, matka Władleny.

Janina kupiła 14 biletów na pociąg, bo prawie cała najbliższa rodzina, żyjąca dotąd w Kirgistanie, zaczynała nowe życie w Polsce. Podróż z kilkoma przesiadkami trwała dziesięć dni. Do Łodzi dotarli 6 listopada 2010 roku. Kiedy wyczerpani wtaszczyli wielkie torby do mieszkania, nie wierzyli własnym oczom.

- Powiedzieli nam, że dostaniemy mieszkanie, ale co w nim będzie, nie wiedzieliśmy - wspomina Władlena. - Zabraliśmy ze sobą nawet łyżki i talerze, a tu było naprawdę wszystko. Mieszkanie było pięknie wyremontowane i wyposażone. I tak było w każdym z pięciu mieszkań, które dla naszej rodziny przygotowała Łódź. Do dziś dziękujemy w kościele Panu Bogu, że Polska nam tak pomogła.

Janina Rudenko, z domu Rodziewicz, urodziła się w polskiej rodzinie na Litwie. Tam przyszły na świat jej córki: Władlena i Julia. Kiedy siostra Janiny wyjechała do Kirgistanu, w 1989 roku odwiedziła ją z dziećmi. Była wtedy już wdową. Na Litwie nic Janiny nie trzymało. Postanowiła zostać w Kirgistanie. Poznała drugiego męża, Uzbeka. Urodziła syna. Isłam ma dziś 21 lat i też przyjechał do Polski.

Jak mówi Władlena, przez pierwszy rok byli w Łodzi jak małe, niezaradne kociaki. - Pracownicy z urzędu miasta, MOPS, Urzędu Wojewódzkiego nigdy nie powiedzieli nam, że nie mają czasu. A spraw urzędowych, dokumentów do podpisania było mnóstwo. Każda rodzina dostała opiekuna z MOPS. Mnie pomagała pani Jola. Dziś jest ich w Łodzi już piętnaścioro, bo kuzynka Władleny urodziła dziecko.

Długie czekanie

Kolejka do repatriacji jest niemal taka jak do sklepów w komunistycznych czasach. Ponad pięć tysięcy osób pochodzenia polskiego, mieszkających na azjatyckich terenach byłego Związku Radzieckiego, czeka w MSW na pozwolenie na repatriację, czyli na przyjazd do Polski i osiedlenie się. Dominują mieszkańcy Kazachstanu.

Repatriant dostaje w Polsce wyremontowane i wyposażone mieszkanie, zwrot kosztów przejazdu i na zagospodarowanie oraz na bieżące utrzymanie. Teraz wynosi to średnio ponad osiem tysięcy złotych na osobę. Powracającym do starego kraju oferuje się też opiekę gminy przez rok, polega ona m.in. na pomocy w szkoleniach zawodowych i językowych. Repatriant ma też prawo korzystać ze wszelkich form pomocy, jakie należą się każdemu Polakowi.

Wielu chcących wrócić miało wielkie problemy, by odtworzyć dzieje swoich polskich przodków. W czasach ZSRR o polskich korzeniach w ich domach się zwykle nie mówiło, bo to nie był bezpieczny temat. Tak też było u Larysy Radzewicz, pochodzącej z północy Kazachstanu, a od pięciu lat mieszkającej w Opocznie.

Jej córka Wiktoria do 16. roku życia nie wiedziała o swoim polskim pochodzeniu. W ich rodzinnej historii do tej pory jest wiele luk i niejasności, dotyczących m.in. tego, jak rodzina znalazła się w Kazachstanie. Mówiąc w skrócie - droga do Kazachstanu wiodła przez Chiny, dokąd jej pradziadek, Polak z krwi i kości, wyjechał prawdopodobnie w celach zarobkowych. Potem jego syn znalazł się w obozie w Irkucku na Syberii.

Larysa chciała przyjechać do Polski, by być bliżej Europy. Nie zrozumie tego ten, kto nie zdaje sobie sprawy z ogromnych odległości, jakie trzeba pokonywać w Kazachstanie. Larysa, mieszkająca w Kostanaiu, aby się dostać do stolicy, Astany, musiała przejechać dwa tysiące kilometrów, co oznacza półtorej doby w pociągu. A gdzie jeszcze stamtąd do Europy!

W Kazachstanie Larysa uczyła rosyjskiego, miała też aptekę. Mąż był budowlańcem, ale bywało, że uprawiał ziemię albo pracował w kotłowni w szkole. Przeżywali nieustannie wzloty i upadki, jeśli chodzi o finanse i pracę. Z natury mobilni, stale szukali lepszego życia. Przeprowadzali się do Rosji, potem do Kazachstanu i z powrotem. Po rozpadzie ZSRR, w 1995 roku, zostali w Kazachstanie. Każdy kolejny rok przekonywał ich, że nie ma tu dla nich przyszłości. Sytuacja polityczna nie sprzyjała osobom rosyjskojęzycznym. Na ich oczach tworzyło się państwo kazachskie, w którym coraz większe znaczenie zaczął ogrywać język i kultura kazachska, no i oczywiście sami Kazachowie. Rosyjskojęzycznym trudniej o pracę i o awans. A dyplomy kazachskich uczelni nie były za bardzo cenione w Rosji, co utrudniłoby życie u sąsiada.

Opoczno znalazło mieszkanie

Kiedy w 2000 roku Larysa złożyła wniosek o repatriację, jej córka Wiktoria postanowiła, że pojedzie do Polski na studia. Niestety, nie za bardzo miała gdzie uczyć się polskiego. Próbowała w stowarzyszeniu Wspólnota Polska, potem u księży katolickiego kościoła. Egzamin językowy w ambasadzie w Astanie zdała za drugim razem. Przyjechała do Polski w 2006 roku. Rok szlifowała język w Studium Języka Polskiego w Łodzi. Skończyła studium na piątki i mogła wybierać, gdzie chce studiować, ale tak się przyzwyczaiła do Łodzi, że tu została.

Tymczasem rodzina cały czas czekała na repatriację. Ale nie bezczynnie, bo energiczna Larysa napisała prośby chyba do wszystkich miast polskich o zaproszenie na zasadach tzw. repatriacji imiennej. Gmina zaprasza wtedy konkretne osoby, zapewniając im dach nad głową i opiekę, ale ponosi o wiele większe koszty niż gdyby repatriantów zaprosiło państwo. Wszystkie gminy odpowiadały Larysie, że nie mają warunków. Kiedy na początku studiów psychologicznych Wiktoria urodziła córkę, przyjechała do niej mama. I właśnie wtedy dowiedziała się, że dostała zaproszenie do Polski, do Opoczna.

Radzewiczowie do dziś wspominają, jakie fantastyczne powitanie zgotowały im władze Opoczna. Były kwiaty, serdeczności, troska i powtarzane pytanie: "W czym wam jeszcze możemy pomóc". A mieszkanie było wprost wypieszczone i nawet przygotowane wedle ich gustu. Wiktoria jeździła z urzędnikami wybierać wyposażenie mieszkania, a z rodzicami konsultowała kolor ścian.

W cieniu niepokoju

Ałła Saworowskaja, rówieśnica Wiktorii, pochodzi z 350--tysięcznego Pawłodaru w Kazachstanie. Dla Ałły, której prababcia urodziła się w Polsce, było oczywiste, że przyjedzie do Polski na studia. Już jako siedmiolatka uczyła się w weekendy polskiego w szkółce Wspólnoty. Kilka razy wyjechała na wakacje do Polski. W 2005 roku została studentką psychologii Uniwersytetu Łódzkiego.

- Początki w Polsce były dla mnie bardzo ciężkie - wspomina Ałła. - Miałam 18 lat, kiedy przyjechałam do Łodzi. Czułam się bardzo osamotniona, a do domu pięć dni jazdy pociągiem. Niestety, stany lękowe nawracały, zwłaszcza po powrotach z do-mu. Do dziś nie całkiem uwolniłam się od dawnych lęków. Myślę, że zagrożone tam poczucie bezpieczeństwa wpłynęło na stałe na moją psychikę tutaj.

Jeszcze na studiach Ałła wyszła za mąż za Rosjanina z Kazachstanu. Wynajmują teraz w Łodzi mieszkanie, spodziewają się dziecka. Mąż pracuje jako grafik komputerowy. Ałła uczy rosyjskiego, ale jest przekonana, że będzie w przyszłości pracować jako psycholog.

Kilka tygodni temu przyjechała do niej mama, która od 2006 roku stara się repatriację dla całej rodziny, m.in. swojej siostry i jej niepełnosprawnego syna. Mama jest inżynierem elektrykiem, pracowała w zakładzie energetycznym. Sprzedawała też w sklepie, później założyła własny. I coraz bardziej upewniała się, że chce wyjechać do Polski.

Mąż Ludmiły nie doczekał repatriacji, zmarł trzy lata temu. Postawiła wtedy wszystko na jedną kartę. Postarała się o Kartę Polaka, o roczną wizę do Polski, sprzedała mieszkanie w Pawłodarze i zawitała do łódzkiego mieszkania córki i zięcia. - Jak ktoś jest przedsiębiorczy, pracowity i wytrwały, poradzi sobie - komentuje Lucyna Janicka z wydziału spraw obywatelskich i cudzoziemców Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi, którą łódzcy repatrianci bardzo cenią za życzliwość.

Radzą sobie Jurij i Oksana Wodopjanowie z Pietropawłowska w Kazachstanie, którzy niedawno założyli w centrum Łodzi już drugą pierogarnię pod nazwą Teremok. Pracują świątek - piątek, pomagają im dzieci i rodzina. Sprytnie wykorzystali modę na oryginalne dania wschodniej kuchni, chociaż w Kazachstanie nie byli kucharzami. Oksana prowadziła tam salon urody i szkołę kosmetyczna, a Jurij, z wykształcenia ekonomista, był prezesem stowarzyszenia przedsiębiorców północnego Kazachstanu, a także wójtem gminy.

Romantyczna i tragiczna historia babci Jurija, Heleny Walerii Lulek - urodzonej na warszawskiej Pradze, absolwentki medycyny - i dziadka - oficera armii carskiej - zmuszonych po rewolucji październikowej do wyjechania do Kazachstanu, godna jest kamery filmowca.

Wodopjanowie nie mogli doczekać się repatriacji, więc przyjechali do Łodzi bez zaproszenia, na podstawie Karty Polaka. Decyzję przyspieszyła ciąża córki, studiującej w Łodzi. - Od pierwszego dnia pobytu w Łodzi robiliśmy pierogi i sprzedawaliśmy do rosyjskich restauracji - wspominają. - Parę groszy zarabialiśmy też, sprzątając w cerkwi.

1 kwietnia miną cztery lata, odkąd mieszkają w Łodzi. Mieszkanie wynajmują. Sprowadzili z Krakowa mamę Jurija.
Oksana nie może się nachwalić życzliwości pani Elżbiety z urzędu pracy, dziś już nieżyjącej, która bardzo pomogła im dostać 36 tysięcy złotych bezzwrotnej pożyczki na działalność gospodarczą. - To był nasz anioł stróż - mówi Oksana.

Dobrze sobie też radzi Irina z Kazachstanu, która już trzeci rok prowadzi w Łodzi zakład fryzjersko-kosmetyczny. Pomaga jej mąż, z zawodu budowlaniec. W Łodzi razem z synem, córką i mężem mieszka pięć lat. Jej rodzina otrzymała zaproszenie od prezydenta Jerzego Kropiwnickiego. W mieszkaniu było wszystko, co potrzebne do życia, łącznie ze szczoteczką do zębów. Przyjechali w sobotę, w poniedziałek dzieci były w szkole.

Prababcia Iriny mieszkała w obwodzie żytomierskim, w Omiełuszach. Miała dużo ziemi, gospodarstwo, las. W 1939 roku NKWD zabrało pradziadka. Nikt nie wiedział dokąd. Kilka lat temu dowiedzieli się, że jest pochowany w katyńskiej ziemi... Prababcię wywieźli do Kazachstanu. Tam w 1940 roku urodziła się jej mama, a w 1974 roku Irina. W Kazachstanie też była fryzjerką. A kiedy nie dało rady pracować jako fryzjerka, bo nie było ogrzewania albo wody, szła sadzić w polu kartofle.

Zmiana kraju to ciężkie przeżycie. Najtrudniejsze było to, że nie ma odwrotu, że nie przyjechała do Łodzi na wczasy. Płakała po nocach z tęsknoty. Ale postanowiła nie pokazać dzieciom, że jest załamana. Ma już nowe, większe mieszkanie. Pracuje całe dnie, a mimo to w domu codziennie jest obiad. Nie rozumie ludzi, którzy chcą jak najkrócej być w pracy i jak najwięcej zarabiać. Przyjęła do siebie kiedyś młodego człowieka. Gdy wybiła osiemnasta, zostawił "panią klientkę" - jak mówi Irina - na fotelu i wyszedł.

Timur zdobywa serca

Najszybciej zaadaptowały się w Łodzi dzieci Władleny. Gimnazjalista, ciemnowłosy Timur o wschodniej urodzie, jest ulubieńcem dziewczyn. Po polsku mówi pięknie, bez akcentu.

Władlena nie ma co marzyć o zawodzie tłumacza angielskiego i niemieckiego, który wykonywała w Kirgistanie. Polska nie uznaje tamtejszych dyplomów. A na studia Władlena nie ma czasu, bo ma dwóch synów. Rok temu po wielkich trudach znalazła pracę jako sprzedawca w sklepie wędliniarskim. - Kiedy potem przeszłam z Górniaka na Czerwony Rynek, klienci pytali: "A gdzie jest ta fajna Polka, która tak śmiesznie mówi..." - wspomina.

Raz tylko klientka nieładnie się do niej odezwała, dając do zrozumienia, że jest obca. Powiedziała, że może pokazać jej dowód osobisty, polski. Wszyscy w sklepie stanęli za nią murem. Większość jej licznej rodziny już pracuje. Siostra Julia jest kucharzem. Mama Janina, która przeszła krzyżową drogę w poszukiwaniu zarobku, pakuje filtry w firmie Aquafilter. Pracują tam też syn i zięć. Mąż jest kierowcą. Janina niedawno zachorowała, bo z Dąbrowy długo trzeba jechać zimnym tramwajem do pracy. Nie całkiem zdrowa wróciła do obowiązków, ale tak ciężko zdobytą pracę trzeba przecież szanować.

Chęci są, ale...

Halina Grzymała-Moszczyńska i Aleksandra Grzymała-Kazłowska w raporcie na temat repatriantów z Kazachstanu, przygotowanym na zlecenie PAN w 2011 roku, krytycznie piszą o rezultatach repatriacji. Zwracają uwagę na małą skalę akcji, a także na to, że wsparcie, dla repatriantów jest często niewystarczające, by mogli się zintegrować z polskim społeczeństwem. Repatrianci nierzadko mają problemy materialne i zawodowe. Czują się nieakceptowani w naszym kraju. Ich adaptację utrudnia słaba znajomość polskiego. Badania wykazują, że przebieg adaptacji odmiennie wygląda w różnych pokoleniach. Wiadomo: młodzi radzą sobie najlepiej.

Lucyna Janicka z Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi zgadza się z tymi opiniami. Skala repatriacji nie jest rzeczywiście duża. Województwo łódzkie od 2001 roku przyjęło 251 repatriantów ze 119 rodzin. Dla porównania - w województwie mazowieckim osiedliło się ponad tysiąc repatriantów, w dolnośląskim ponad 770, a w małopolskim 550.

Zdaniem Janickiej, pomoc polskiego państwa wobec Polaków na Wschodzie powinna być większa. - Pieniądze na wyremontowanie i wyposażenie mieszkania, aktywizację zawodową repatriantów pochodzą z rezerwy celowej budżetu państwa, a wiadomo, jaki jest ten budżet - mówi Janicka. - Nic dziwnego, że tempo repatriacji jest wolne. Do tego gmin nie stać na repatriację imienną. Owszem, dostają pieniądze z budżetu państwa na przygotowanie mieszkania dla repatriantów, ale znacznie mniejsze niż wtedy, kiedy przychodzi zaproszenie bez wskazania osoby. Trzeba zatem zmienić przepisy, by państwo dawało więcej pieniędzy gminom.

Jej zdaniem należy też znacznie zwiększyć liczbę godzin nauki języka polskiego i zacząć tę naukę od razu po repatriacji. Krótki tygodniowy kurs w Lublinie, organizowany dla repatriantów w miesiącach wakacyjnych, to stanowczo za mało. - Nasi repatrianci na ogół nie są roszczeniowi - ocenia Janicka. - Nie doszło nigdy do dewastacji mieszkania. Przeważnie spotykam się z ich strony z wdzięcznością. Na ogół są pogodni. U nich więzi sąsiedzkie są silne i chcą to przenieść na nasz grunt, ale nie zawsze im się to udaje. Czasem doświadczają zawiści, co zwiększa ich poczucie odrzucenia.

Operatywność popłaca

Larysa Radzewicz i jej mąż czują potrzebę zmian na lepsze. Dwupokojowe mieszkanie w Opocznie na tak dużą rodzinę okazało się za małe. W Łowiczu mieszka z rodziną druga córka. Sprzedali wykupione od gminy mieszkania i kupują dom. Bez kredytu się nie obyło, ale umieją rozsądnie ryzykować. Larysa uczy rosyjskiego w gimnazjum, udziela prywatnie lekcji. Mąż prowadzi firmę budowlaną.

Wiktoria Skalmierska, jej córka, jesienią dostała obywatelstwo polskie i ma status repatrianta, ale na mieszkanie nie może liczyć, bo wyszła za mąż za Polaka. I tak jak większość młodych polskich rodzin, kupiła z mężem mieszkanie na kredyt. Mają tróje dzieci, w drodze jest czwarte. Wiktoria pracuje jako konsultantka kosmetyczna.

Macierzyństwo utrudnia jej dokończenie pracy magisterskiej. Temat ma ciekawy i jej bliski: adaptacja rodzin repatriacyjnych w Polsce. Z materiałów, do których dotarła, wynika, że zdarzały się powroty na Wschód. Z doświadczeń dalszej rodziny wie, że niektórzy ciężko się aklimatyzują, zwłaszcza kiedy nie mogą znaleźć pracy i zaczynają pić.

Ałła Saworowskaja nie wyobraża sobie powrotu. - Każdemu narzekającemu Polakowi radzę, żeby na tydzień pojechał do Kazachstanu - śmieje się Ałła. - Po powrocie nie będzie narzekał na nic.

Władlena Moczulska nigdy nie żałowała przyjazdu do Polski, choć nie wszyscy sąsiedzi mówią jej "Dzień dobry". Dlatego nie chce, żeby opisywać, jak wygląda jej mieszkanie. Boi się zazdrości. Kiedyś powiedziała, że Polacy to bardzo dobrzy ludzie, a Polka ostro zaoponowała. Ale ona naprawdę tak myśli. Kiedy się o coś pytała na ulicy, ludzie brali ją za rękę i prowadzili, gdzie chciała. Gdy jej dziecko dostało gorączki i wezwała lekarza z przychodni, nie chciał wziąć pieniędzy.

- Brak nam słońca Kirgistanu i smaku owoców i warzyw - mówi Władlena. - Ale na giełdzie na Dąbrowie czujemy się jak na bazarze w Kirgistanie, bo tam też można kupić wszystko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki