Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Roman Kłosowski: Moja czerstwa miłość do Łodzi...

Anna Gronczewska
Roman Kłosowski
Roman Kłosowski Marcin Oliva Soto
Z Romanem Kłosowskim, popularnym polskim aktorem filmowym i teatralnym, niezapomnianym Maliniakiem z serialu "Czterdziestolatek", rozmawia Anna Gronczewska.

Niedawno obchodził Pan piękny jubileusz - 60 lat pracy artystycznej. Jakie były to lata, jak je Pan wspomina?
Powiedziałbym, że w sumie szczęśliwe. Wypełnione moją pasją, w dodatku szczęśliwą pasją. Znalazłem bowiem ludzi, którzy zainteresowali się moimi zdolnościami. A i te zdolności potem jakoś się sprawdziły. Zagrałem prawie wszystko, co mogłem w tym czasie zagrać. Mam 84 lata. Spełniłem sporo swoich oczekiwań. A dzisiaj oczekuje tylko zdrowia i tego, bym jak najdłużej pracował.

Wraca Pan czasem pamięcią do początków przygody z zawodem aktora?
Na pewno. O tym, jak to się zaczęło, napisałem w książce, która niebawem ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Napisałem ją razem z Jagodą Opalińską, wykładowcą w szkole teatralnej w Warszawie. Książka nosi tytuł "Z Kłosem przez życie". Moje początki aktorskie miały miejsce w Białej Podlaskiej, gdzie się urodziłem. Byłem dosyć niepoważnym młokosem. Zainteresował się mną teatr. Moja profesor z gimnazjum napisała sztukę i w niej zagrałem. Będąc uczniem wystąpiłem jeszcze między innymi w "Balladynie". Po maturze dotarłem do Warszawy, zacząłem studiować w szkole teatralnej. Spotkałem w niej Aleksandra Zelwerowicza. Te wszystkie zdarzenia opisuję szczegółowo w książce.

Na miejsce swoich studiów wybrał Pan jednak Warszawę, a nie łódzką szkołę filmową. Dlaczego?
Bo w Warszawie miałem rodzinę. Mieszkała w niej moja siostra i mnie przygarnęła. Proszę jednak pamiętać, że do stolicy przyjechałem w 1947 roku.

Łódź jednak w końcu Pana i tak ściągnęła do siebie...
No tak. W Łodzi spędziłem pięć lat. W książce jest nawet rozdział poświęcony temu okresowi mojego życia pod tytułem "Moja czerstwa miłość Łódź".

Dlaczego była to czerstwa miłość?
Bo różnie w tej Łodzi bywało. Ale była to miłość. W Łodzi byłem dyrektorem Teatru Powszechnego, aktorem, reżyserem, wykładałem w szkole filmowej. Tutaj zaangażowałem moją przyszłą synową, dziś wybitną łódzką aktorkę teatralną, Barbarę Szcześniak. W Łodzi spełniałem się nie tylko jako aktor, ale też jako człowiek, który chce przez teatr wyrażać swoje poglądy na różne istotne dla siebie sprawy.

Jak to się stało, że przyjechał Pan do Łodzi i został dyrektorem Teatru Powszechnego?
Po prostu przyjechali do mnie reprezentanci Rady Narodowej. Był to zdaje się 1974 rok. Ja już byłem wtedy znanym aktorem. Skończyłem jednak wcześniej reżyserię. Miałem wówczas na swym koncie spektakle wyreżyserowane w Teatrze Telewizji. A oni szukali kandydata na dyrektora Teatru Powszechnego w Łodzi. I po prostu przyjąłem tę propozycję.

Nie miał Pan obaw przed przyjazdem ze stolicy do Łodzi?
Obawy na pewno były. Musiałem przecież przenieść swój dom z Warszawy do Łodzi. Początkowo nasz dom był podzielony. Żona została w Warszawie, a ja tak krążyłem nieustannie między Łodzią a stolicą. Dopiero z czasem żona przeprowadziła się do Łodzi.

Do dziś w Łodzi wspomina się czas, gdy był Pan dyrektorem Teatru Powszechnego. Mówi się, że był to jeden z najlepszych okresów w historii tego lubianego teatru...
Bardzo się z tego cieszę. Był to rzeczywiście niezły okres. Współpracowałem z kilkoma wybitnymi ludźmi. W łódzkim teatrze za czasów, gdy byłem dyrektorem, debiutowali: Janusz Kondratiuk, Andrzej Kondratiuk, Janusz Zaorski. Ten ostatni reżyserował "Szwejka" w którym grałem główną rolę. Wspomnienia ludzkie z okresu pracy w tym teatrze mam różne. W sumie jednak mile wspominam pracę w Teatrze Powszechnym. To był bardzo ważny okres w moim życiu.

A jeśli chodzi o zespół aktorski, to kto grał wtedy w tym teatrze?
Niestety, wielu aktorów już nie żyje. Jak Mirosław Szonert, Zbigniew Niewczas czy Aleksander Fogiel. Z tym ostatnim miałem okazję grać wcześniej w "Bazie ludzi umarłych". On zagrał "Apostoła", a ja "Orsaczka". Debiutował u mnie Bronisław Wrocławski, jak i wspomniana wcześniej moja synowa, Barbara Szcześniak.

Który z Pana spektakli łódzka publiczność lubiła najlepiej?
Myślę, że był to "Szwejk". Graliśmy go mnóstwo razy. Sądzę, że publiczność lubiła też "Hamleta we wsi Głucha Dolna" czy "Słonia" Kopkowa. Tych udanych sztuk było wiele. Na przykład Lidia Zamkow zrealizowała w łódzkim Teatrze Powszechnym "Lot nad kukułczym gniazdem". Ja reżyserowałem zaś między innymi "Kopciucha" Janusza Głowackiego.

Swego czasu był Pan jednym z najpopularniejszych mieszkańców Łodzi?
Cieszyłem się sympatią łodzian. Dostałem nawet Honorową Odznakę Miasta Łodzi. Ale gdy tu zamieszkałem, to byłem już popularnym aktorem filmowym. Miałem już za sobą "Czterdziestolatka", a wcześniej takie filmy jak "Ewa chce spać", "Rzeczpospolita babska", wspomniana wcześniej "Baza ludzi umarłych" czy "Kapelusz pana Anatola". Poza tym te filmy kręciłem w Łodzi. Dziś z żalem patrzę na ulicę Łąkową 29, czyli miejsce, gdzie była kiedyś słynna Wytwórnia Filmów Fabularnych. To tutaj też nakręciłem film "Kramarz" w reżyserii Andrzeja Barańskiego. Zagrałem w nim główną rolę.
Wspomniał Pan o "Czterdziestolatku". W serialu zagrał pan technika Romana Maliniaka. Czy ta rola przewróciła Pana życie do góry nogami?
Czy ja wiem, czy przewróciła do góry nogami?... Na pewno mocno do mnie "przylgnęła" I oczywiście, gdy ktoś dzisiaj woła do mnie "panie Maliniak", a nie "panie Romanie", to ciągle trochę się w takiej sytuacji denerwuję. Ta rola została świetnie napisana przez nieżyjącego już scenarzystę "Czterdziestolatka", Krzysztofa Toeplitza. W sumie ten Maliniak jest swego rodzaju ewenementem. Tak negatywna postać, jest bowiem tak znana i lubiana.

Był taki moment, że miał Pan serdecznie dosyć Maliniaka?
Nie było takiej chwili. Maliniak na pewno zwiększył moją rozpoznawalność, więc byłoby niemądre, gdybym się na niego gniewał. Ale ja też wtedy lubiłem i dalej lubię tę postać.

To Pana zasługa, że ludzie polubili w gruncie rzeczy negatywną postać?
Myślę, że trochę mojej zasługi też w tym jest. Mojej osobowości. A ludzkie wady Maliniaka widzowie serialu widzieli nie u siebie, tylko u swoich sąsiadów.

Na co dzień czuł Pan sympatię łodzian?
Zdecydowanie tak. Na przykład gdy się pojawiałem, taksówki były zaraz wolne. Jeszcze jak dziś przyjeżdżam do Łodzi, to czuję tę sympatię. Choć nie wiem, czy u wszystkich.

Mieszka w Łodzi Pana rodzina?
Tak. Syn, synowa, wnuk, prawnuk. Wnuk został sędzią...

Odwiedza Pan czasem łódzki Teatr Powszechny?
O tak. Przyjeżdżam na premiery mojej synowej. Zagrała ona parę wspaniałych rół. Barbara Szcześniak była przecież laureatką Złotej Maski łódzkich recenzentów, była nominowana również do "Paszportów Polityki".

A gdzie mieszkał Pan w Łodzi?
Na ulicy Inflanckiej. Miałem dwa pokoje w wieżowcu załatwione przez Urząd Miasta Łodzi. Moimi sąsiadami byli Basia Wałkówna i Józek Zbiróg. To bardzo miła okolica. Blisko pięknego Lasu Łagiewnickiego, parku julianowskiego. Nie było jednak czasu, by odwiedzać te cudowne miejsca. Proszę nie zapominać, że gdy mieszkałem w Łodzi, byłem o trzydzieści lat młodszy i prowadziłem bardzo aktywne życie zawodowe.

Kwitło pewnie również życie towarzyskie?
Kwitło, ale nie za bardzo miałem na to czas. Byłem bardzo związany z rodziną. Czasem spotykałem się oczywiście z kolegami. Było wówczas bardzo miło. Nie miałem w Łodzi miejsca, gdzie spotykaliśmy się po premierze. Miałem je za to w Warszawie. Był to Spatif.

W pewnym momencie musiał Pan opuścić Łódź?
Trzeba było, niestety, to zrobić. Nastały takie czasy, że były różne nieprzyjemne tarcia... Ostatecznie machnąłem na to ręką i wyjechałem do Warszawy. Zacząłem występować w Teatrze Syrena. Na tej scenie grałem 10 lat.

Jest Pan kojarzony jako aktor komediowy, ale ma Pan przecież na swoim koncie znakomite role dramatyczne...
Tak, jak choćby Ryszarda III, którego zagrałem właśnie w Łodzi. Podobno nieźle... Niestety, Maliniak, zawsze przytłaczał takie role.

Nie trzeba się tym martwić. "Czterdziestolatek" to dziś kultowy polski serial...
To prawda. A to dlatego, że jest w nim bardzo prawdziwy opis polskiej rzeczywistości. Przedstawia ją w dowcipny sposób. To moim zdaniem jeden z najlepszych polskich seriali w całej historii.

Ogląda Pan odcinki, które dzisiaj przypomina telewizja?
Rzadko, bo mam problemy z oczami. Ale przygotowałem monodram, "Ostatnia taśma Krappa" Samuela Becketta, w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim. Reżyserował go Krzysztof Prus. Z tym spektaklem będziemy jeździć po Polsce. I mam nadzieję, że odwiedzę Łódź i przypomnę się w ten sposób łódzkiej publiczności. Do Łodzi zamierzam też przyjechać, by promować swoją książkę. Zdradzam w niej różne anegdoty związane z moim życiem, będzie o czym rozmawiać z czytelnikami.

Nie myśli Pan dzisiaj, że film jednak Pana za mało wykorzystał?
Grałem główną rolę w "Kramarzu". Wielki film nakręciłem na Słowacji, "Ja kocham, ty kochasz". Zdobył on Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie a ja kandydowałem do głównej nagrody dla najlepszego aktora. Przegrałem dwoma punktami. Ale nie mogę narzekać, wydaje mi się, że zagrałem w Polsce sporo i jestem jednym z popularniejszych polskich aktorów.

Czego Panu teraz najbardziej życzyć?
Zdrowia. Na razie nie jest źle, jeśli w osiemdziesiątym czwartym roku życia podjąłem się grania monodramu. Mam nadzieję, że dalej będę to ciągnąć. Nie lubię pustych dni. Takich, że siedzę i nic nie robię, albo zajmuję się wątrobą i innymi swoimi dolegliwościami. Staram się być bardzo aktywnym emerytem. W moim zawodzie to jednak nie zależy tylko ode mnie, ale także od tego, czy mnie jeszcze chcą.

Rozmawiała Anna Gronczewska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Roman Kłosowski: Moja czerstwa miłość do Łodzi... - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki