Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rozmowa: Najstarsi ministranci w Łodzi

Matylda Witkowska
Stanisław i Mieczysław Podlaszczukowie są ministrantami od 50 lat
Stanisław i Mieczysław Podlaszczukowie są ministrantami od 50 lat fot. Krzysztof Szymczak
Bracia Stanisław i Mieczysław Podlaszczukowie mają ponad 80 lat, z tego ponad 50 służą jako ministranci. O tym, jak było dawniej i jak czują się wśród młodzieży opowiadają Matyldzie Witkowskiej

Ministranci to najczęściej nastoletni chłopcy. Mają spotkania, turnieje piłki nożnej, obozy... Panowie mają ponad 80 lat. Jeździcie na te obozy?

Mieczysław Podlaszczuk:W parafii św. Kazimierza, gdzie służę, obozów na szczęście nie ma. A ze spotkań dla ministrantów ksiądz proboszcz mnie zwolnił. Chłopcy mają się uczyć, a ja przecież ministranturę dobrze znam.
Stanisław Podlaszczuk:A w mojej parafii Piotra i Pawła zawsze były dwie grupy ministrantów: jedna dla chłopców, druga dla mężczyzn. Ja kierowałem tą starszą. Było nas sześciu, ale niestety zostałem sam, bo reszta umarła.

Jak zostali Panowie ministrantami?

M.P. To było dawno. Mieszkaliśmy we wsi Waszonowo na Wileńszczyźnie. Nasza mama była bardzo religijna. Tata był sołtysem, więc dla całej wsi prowadził nabożeństwa majowe i różaniec...
S.P. Miałem książeczkę dla ministrantów. Ksiądz kiedyś przyszedł po kolędzie i powiedział, że jeśli się nauczę to mogę zostać ministrantem. I się nauczyłem.
M.P. A jak brat został i koledzy też służyli do mszy, to ja też chciałem zostać. Potem brat zaczął śpiewać w chórze, a ja go zastąpiłem przy ołtarzu.

Przed Soborem Watykańskim II wszystko było jeszcze po łacinie. Trudno było się tego nauczyć?
M.P. Człowiek był młody, to poszło bardzo szybko...

S.P. Ja też w dwa tygodnie wszystko wykułem i ksiądz musiał mnie przyjąć...

Pamiętają jeszcze Panowie te łacińskie formułki?

M.P. No, ja już nie pamiętam... Umysł nie taki młody.
S.P. A ja nadal mogę recytować. Na przykład: Confiteor Deo omnipotenti, et vobis, fratres, quia peccavi nimis cogitatione, verbo, opere et omissione, mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa... Czyli po polsku: spowiadam się Bogu wszechmogącemu.

Msza też pewnie była inna?

M.P. Oj tak. Prawie całą ministranci musieli spędzić na kolanach. Tylko na czytanie Ewangelii mogli wstać, a na kazanie usiąść.
S.P. Za to w każdą pierwszą niedzielę miesiąca po wieczornej mszy wokół kościoła odbywała się procesja. Ośmiu ministrantów szło z pochodniami i czterech niosło baldachim. To było bardzo uroczyste i ładne.

A jak obchodzono święta?

S.P. Podobnie jak w Polsce. Ale post obowiązywał już od Wielkiej Środy. Kiedyś w Wielki Czwartek poszliśmy do kościelnego, a jego żona stawia nam smażony boczek i jajka. Nie wiedzieliśmy co zrobić, ale ksiądz podjął męską decyzję: jemy. Jak opowiedziałem o naszych dylematach w Łodzi, to się wszyscy dziwili.
M.P. Za to chodziło się po domach i śpiewało "Wesoły nam dzień dziś nastał" i każdy dostawał jajka i słodycze...
S.P. A w Wielką Sobotę każdy, kto przyniósł do kościoła święconkę, zostawiał jedno jajko. Potem dostawali je ministranci i brali do domu.
Jak się żyło Panom na Wileńszczyźnie?

M.P. Wspaniale, choć wiele rzeczy było innych niż w teraz. Do kościoła chodzliśmy sześć kilometrów na piechotę. I każdy niósł buty na plecach. Zakładało się je na schodach przed kościołem, a po mszy zdejmowało, żeby nie zniszczyć.
S.P. W ogóle tylko dorośli mężczyźni chodzili wtedy w butach. Kobiety i dzieci biegały boso.
M.P. To była piękna okolica, mnóstwo lasów, a w nich sarny i inna zwierzyna. A jak pojechałem z najstarszą córką w odwiedziny w 1970 roku, wszystko było wycięte. Ale teraz znów lasy odrastają.

Jak trafili Panowie do Łodzi?

S.P. To długa historia. Wybuchła wojna i wszystko się zmieniło. Nasz proboszcz został zaaresztowany przez Niemców. Cała wieś go odprowadzała. Nasz ojciec jako sołtys też został zaaresztowany. A my nie mogliśmy wyjechać do Polski, bo musieliśmy być na miejscu i przysyłać mu paczki. Potem razem z innymi więźniami odesłano go do Polski. A nas wzięto do wojska.
M.P. Rozdzielili nas, ja byłem koło Murmańska, a mój brat aż pod Archangielskiem. A w 1956 roku wyjechaliśmy do Łodzi. Nasza mama już tu była.

Podczas tej zawieruchy też służyli Panowie do mszy?

S.P. Mieliśmy sporą przerwę, bo w Związku Radzieckim zamknięto kościoły i przez sześć lat nie byliśmy ani na mszy, ani u spowiedzi. Ale w 1957 roku, już po przyjeździe do Łodzi usłyszałem, że na wykopaliskach znaleziono ziarnko pszenicy. Po tysiącach lat znowu zakiełkowało i to mnie natchnęło, żeby wrócić do ministrantury. Służyłem u franciszkanów na Rzgowskiej.

To był łatwy powrót?

S.P. Wszystko pamiętałem, choć kłopoty się zdarzały. Wtedy księża nie odprawiali mszy razem, ale czasem przy każdym z trzech ołtarzy była inna msza, a ja obsługiwałem wszystkie trzy na raz. Potem się ożeniłem i dostaliśmy mieszkanie w parafii św. Piotra i Pawła i od 1970 roku jestem w tym samym miejscu.
M.P. A ja do ministrantury wróciłem dopiero w 1965 roku. Proboszcz od św. Kazimierza poprosił mnie, żebym został kościelnym. Ale pracowałem jako tkacz na zmiany i mogłem przychodzić tylko od czasu do czasu. Potem poprosił mnie, żeby zająć się ministranami, czegoś ich nauczyć. I się zgodziłem.
A jak oceniają Panowie młodych ministantów?

M.P. Kiedyś był chyba większy porządek. Chłopcy wiedzieli, co kiedy robić i opowiedzieć. A teraz jeden drugiego pyta.
S.P. Trzeba było dokładnie obserwować, co robi ksiądz, bo każdy dawał inne znaki. Ale myśmy to wszystko umieli.
M.P. Wiadomo, że młodzi w tygodniu nie przyjdą, bo mają szkoły. Pojawiają się głównie w niedzielę przed południem. Więc starsi ministranci też są potrzebni. U nas niedawno przyszło dwóch 40-latków, uczyłem ich wszystkiego od początku. Świetnie sobie dają radę.

Długo chcą Panowie jeszcze służyć?

S.P. W 1995 roku miałem wypadek, samochód potrącił mnie na pasach. Od tego czasu mogę klękać tylko na jedno kolano i muszę się podeprzeć. Ale nigdy żaden ksiądz nie zwrócił mi uwagi.
M.P. A ja czuję się świetnie i nie mam żadnych problemów z klękaniem. W tym roku odśnieżałem wszystkie alejki koło kościoła.
S.P. A ja kilka lat temu poszedłem do proboszcza i podałem się do dymisji. Ale proboszcz jej nie przyjął. Więc muszę służyć dalej. Ale na 50 rocznicę ministrantury życzenia złożył mi sam arcybiskup Ziółek.
M.P. Ja też dostałem życzenia od biskupa. I dopóki Pan Bóg da zdrowie, będę służył do mszy.

Dzieci Panów przejęły rodzinną tradycję?
M.P. Mi się urodziła córka i wnuczka, ministrantkami nie zostały...
S.P. U mnie też same córki, a kiedyś nie było mody, żeby dziewczyny służyły do mszy. Ale z czterech wnuków aż trzech jest ministrantami!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki