Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Kotys: Łódź to taka duża wieś, bardzo dobrze tu się czuję

Ryszard Kotys
Ryszard Kotys od 15 lat gra Mariana Paździocha
Ryszard Kotys od 15 lat gra Mariana Paździocha Tomasz Holod / Polskapresse
O swoich filmach, związkach z Łodzią i oczywiście o popularnej roli Paździocha w "Kiepskich" mówi Ryszard Kotys, znany polski aktor

Wiele osób pewnie się zdziwi, że nie urodził się Pan w Łodzi, ale związał się z tym miastem dopiero 30 lat temu...
Dopiero 30 lat? To jednak kawał czasu. W dalszym ciągu jestem zameldowany w Łodzi, mam tu swoje mieszkanie i tu płacę podatki. Jednak ostatnio rzadziej tu bywam. Na co dzień mieszkam pod Poznaniem, na wsi.

A skąd Pan pochodzi?
Pochodzę z Kieleckiego. Potem skończyłem w Krakowie szkołę teatralną. Grałem tam kilka lat. Potem przeniosłem się do Wrocławia, na jakiś czas przyjechałem do Łodzi. Wróciłem do Wrocławia. W końcu znów znalazłem się w Łodzi i tak jest do dziś. Tu zakończyłem swoją pracę w teatrze i przeszedłem na emeryturę. W Teatrze im. Stefana Jaracza, z którym byłem związany przez lata, gra dalej moja żona Kamila Sammler. Tak więc czuję, że Łódź jest moim miastem. W nim mieszkam najdłużej.

Wróćmy do czasów, gdy po maturze decydował Pan o wyborze swojej przyszłości. Dlaczego zdecydował się Pan zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie, a nie filmowej w Łodzi?
To był rok 1949. Najbliżej mi było jednak do Krakowa. Choć zawsze widziałem tę drogę do Łodzi.

Jak to?
Drogę do tego miasta pokazywał mi autobus, który w dzieciństwie przejeżdżał przez moją wieś Mniów, a kursował na trasie Łódź - Kielce. Wzbudzał zawsze wielkie zainteresowanie. Pojawiał się w naszej wsi o drugiej czy trzeciej po południu. Zatrzymywał się tu, ale nieregularnie. Wzbudzał za to tumany kurzu. Przejazd tego autobusu był lokalną sensacją. Do Łodzi w końcu dotarłem. Już na studiach przyjeżdżałem tu na próbne zdjęcia do filmów. Bywałem w niej ze dwa, trzy razy jako student. Już jako młody aktor teatru w Kielcach dostałem propozycję od Andrzeja Wajdy, by zagrać w "Pokoleniu". Zagrałem jedną z głównych ról. Przyjeżdżałem do Łodzi na zdjęcia. Miasta wtedy dobrze nie poznałem. Pracowało się w Wytwórni Filmów Fabularnych, mieszkało w Grand Hotelu. Dużo wolnego czasu nie było. Ale niekiedy odwiedzaliśmy klub SPATiF przy al. Kościuszki. Niedaleko Grand Hotelu była słynna Honoratka.

W latach 50. ubiegłego wieku ta Łódź inaczej wyglądała...
Ta Łódź, którą znałem, między ul. Piotrkowską a ul. Łąkową, pewnie dalej wygląda tak jak wtedy. Nie było za to dalszych dzielnic. Jak Retkinia czy Widzew Wschód. Wtedy była w zasadzie jedna główna ulica, Piotrkowska. Wszystko skupiało się wokół niej.

Był Pan długo związany z Wytwórnią Filmów Fabularnych w Łodzi?
O tak! Nakręciłem chyba 132 filmy fabularne, niektórzy podają, że 162. Zaliczają pewnie do tego godzinne nowele. Większość tych filmów nakręciłem w Łodzi. To ona była stolicą filmu. Tam spotykałem kolegów z całej Polski. To było rzeczywiście takie małe polskie Hollywood.

Którą rolę Pan najmilej wspomina?
Trudno powiedzieć. Na pewno rolę w "Szpitalu przemienienia", reżyserowanym przez Edwarda Żebrowskiego, w "Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego. Dobrze też wspominam "Niedzielne dzieci" Agnieszki Holland, gdzie zagrałem jedną z głównych ról.

Jeszcze pewnie nie myślał pan, że zamieszka w Łodzi, kiedy w filmie "Sami swoi" sprzedawał kota z miasta Łodzi...
No tak. Mówiłem, że kot pochodzi z miasta Łodzi. Do dziś przez wielu ludzi jestem rozpoznawalny właśnie przez tę kwestię. Mogę więc powiedzieć, że Łódź przyniosła mi popularność. Zapamiętano też moje powiedzonka, chociażby z filmów Juliusza Machulskiego. Grałem przecież w pierwszym i drugim "Vabanku". Choć teraz pewnie wszyscy sądzą, że jestem tylko aktorem "Świata według Kiepskich" i Marianem Paździochem. Ale już 15 lat gram tę rolę.

Często nazywano Pana jednak mistrzem ról drugiego planu...
Grałem wiele ról drugoplanowych, epizodów, ale byłem zauważalny. Ludzie mnie zapamiętywali. Wydaje mi się, że byłem przydatnym aktorem filmowym. Reżyserzy wskazywali często na mnie, podkreślali, że tylko ja mogę zagrać tę rolę. Bez względu na to czy była mała, czy duża. Nie trafiałem na plan z łapanki. Obsadzenie mnie było przemyślane.

Nie marzy Pan o zagraniu jakiejś wielkiej, głównej roli?
Taką rolę chciałby zagrać każdy. Pewnie dałbym sobie z nią radę. Tak się złożyło, że nie dostałem takich propozycji. O przepraszam, miałem je w młodości. Antoni Bohdziewicz chciał, bym zagrał główne role w dwóch jego filmach, ale nie zostały zrealizowane. Może gdyby je wyprodukowano, inaczej potoczyłoby się moje aktorskie życie?
Jak to się stało, że w końcu zamieszkał Pan w Łodzi?
Dyrektorem Teatru im. Stefana Jaracza został Bohdan Hussakowski. Znaliśmy się dobrze. Razem pracowaliśmy. I dyrektor Hussakowski zaproponował mi angaż w Łodzi. W międzyczasie dostałem też propozycję z Poznania, od Mikołaja Grabowskiego, który został tam dyrektorem. Jednak Mikołaj stamtąd szybko odszedł i zdecydowałem się przyjechać do Łodzi. Zadecydowała o tym osoba Bohdana Hussakowskiego, z którym się przyjaźniłem. Ten jego łódzki teatr był bardzo ciekawy. Przyjechało wtedy do Łodzi wielu znanych aktorów. Stał się wtedy jednym z najlepszych polskich teatrów.

Gdzie Pan zamieszkał w Łodzi?
Na początku w Domu Aktora przy ul. Narutowicza, naprzeciw Teatru Wielkiego. Potem przeprowadziłem się do bloku. Ulicy już nie pamiętam. Dojeżdżało się tam od Limanowskiego. Ale po czterech latach wyjechałem z Łodzi do Wrocławia. Kiedy znów tu wróciłem, zamieszkałem w wieżowcu przy ul. Wodnej, naprzeciwko parku Źródliska. Pamiętam, że gdy się tam wprowadziłem, do użytku była oddana tylko jedna klatka, ta moja. Pozostałe się jeszcze budowały. W tym bloku dostały mieszkanie dwie czy trzy osoby z naszego teatru. Tam też do dziś mam mieszkanie. To fajne miejsce. Jest blisko parku, ale też targu, gdzie można kupić świeże owoce, warzywa.

W Łodzi poznał Pan swoją żonę Kamilę Sammler?
Nie do końca, choć na pewno w Łodzi rozwinęła się nasza znajomość. Miałem zacząć pracę w Teatrze im. Jaracza. Umówiliśmy się z dyrektorem Hussakowskim na festiwalu teatralnym w Opolu. Tam zobaczyłem pierwszy raz Kamilę. Grała w "Weselu", które wystawiał teatr z Kalisza. Hussakowski powiedział, że zaangażował ją do Łodzi. Obejrzałem ją na scenie, zostałem jej przedstawiony. Ale ta nasza znajomość tak naprawdę zaczęła się w Łodzi. Na początku mieszkaliśmy w Domu Aktora. Ja miałem pokój, ona też. Z czasem to połączyliśmy. Potem przenieśliśmy się do Wrocławia. Kamila była w ciąży. Wolałem, byśmy mieszkali w swoim mieszkaniu. Jednak po pewnym czasie ówczesny prezydent Łodzi dał do dyspozycji Bohdana Hussakowskiego kilka mieszkań w wieżowcu przy ul. Wodnej. Jedno z nich dostałem ja. Działo się to w czasie przemian ustrojowych. Gdy dostałem to mieszkanie, to razem z Kamilą wróciliśmy do Łodzi, do Teatru im. Stefana Jaracza.

Lubi Pan Łódź?
To miasto jest mi bardzo bliskie. To taka duża wieś. Ludzie są sympatyczni, uprzejmi dla siebie. Odnosi się wrażenie, że wszyscy się znają. Bardzo dobrze tu się czuję.

Wiele lat był Pan związany z Teatrem im. Stefana Jaracza.
Kiedyś Bohdan Hussakowski powiedział mi, że znakomity łódzki aktor, Boguś Sochnacki, będzie reżyserował "Zaklinacza deszczu" i chciałby, abym w tym spektaklu zagrał. Poprosił go jednak, by sam ze mną porozmawiał. Zacząłem się zastanawiać co mogę w tym spektaklu zagrać. Pomyślałem, że tytułową postać chyba nie. Ale w spektaklu są role dla ojca i trzech synów. Pomyślałem, że pewnie zagram jednego z synów. Po pewnym czasie przyszedł do mnie Boguś, złożył mi propozycję, a ja ją przyjąłem. Dostałem egzemplarz spektaklu i okazało się, że będę... ojcem. Był to dla mnie wstrząs. Ale zagrałem tego ojca, który był sędziwym człowiekiem.

Łodzianie rozpoznają Pana na ulicy?
Niestety, teraz rozpoznają mnie wszyscy ludzie w Polsce, nie tylko w Łodzi. A nawet w Kanadzie i Maroku. Powinienem być do tego przyzwyczajony. Gdy grałem w serialu "Popielec" i szedłem łódzkimi ulicami to wołano za mną: Waluś, Waluś! Teraz grupy młodzieży robią tak, że gdy przechodzę koło nich, to uważnie mi się przyglądają. A gdy już odejdę to krzyczą: Paździoch! Zaraz potem uciekają. Ale to miłe. Mamy taki zawód. Nie ma sensu, gdy nikt nas nie ogląda i nie pamięta aktorów.

Podobno miał Pan grać w tym serialu nie Paździocha, a Ferdka Kiepskiego. To prawda?
Tak. Scenarzyści wymyślili, że będę Kiepskim. Dostałem nawet od nich pierwsze próby scenariuszowe. Ale potem sprawa przycichła. Scenarzystami byli ludzie z Wrocławia, którzy pamiętali mnie z okresu, gdy byłem tam aktorem w Teatrze Polskim. Zapomnieli, że upłynęło od tego czasu wiele lat i nie jestem już mężczyzną czterdziestoletnim. Kiedy więc rozpoczęto zdjęcia do "Świata według Kiepskich", zaproponowali mi rolę Paździocha.

15 lat gra Pan Mariana Paździocha, najbliższego sąsiada Ferdka Kiepskiego, który nie jest miłym, sympatycznym bohaterem. Dlaczego więc widzowie tak go polubili?
Przed laty miałem podobną sytuację. W serialu "Popielec", reżyserowanym przez Ryszarda Bera, grałem Walusia, bardzo nieprzyjemną postać. I po tej roli też odczuwałem wielką popularność i sympatię widzów. Sądzę, że być może ludzie lubią postacie, które nie są takie jednowymiarowe, nie są wprost dobre. Moim zdaniem dzieje się tak, bo może nie dowierzają, że ludzie bardzo dobrzy naprawdę żyją. Kiedyś jakiś student w pociągu powiedział mi, że rola Paździocha jest taka prawdziwa i wartościowa, bo my wszyscy jesteśmy tacy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki