Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skierniewice. Narażali własne zdrowie i życie, żeby dostarczyć produkty na Ukrainę

Natalia Zwolińska
Natalia Zwolińska
Pomoc dla Ukrainy.
Pomoc dla Ukrainy. UM Skierniewice
Ze Skierniewic wyruszył transport humanitarny do miejscowości Łubnie w Ukrainie. Dwa ciągniki siodłowe opuściły miasto w nocy z poniedziałku na wtorek (28.02/1.03), do granicy polsko-ukraińskiej dotarli we wtorkowy wieczór. Nie udało im się dotrzeć do miasta docelowego, a trasę musieli kilkukrotnie zmieniać. Ostrzały, bombardowania i zniszczone szlaki komunikacyjne to codzienność transportów humanitarnych.

Transport wyruszył ze Skierniewic w poniedziałek

Mamy kontakt z jednym z kierowców, który wyruszył ze Skierniewic – Markiem Dudą. Jego zmiennikiem był kolega Marka – Marcin Bożałek z Łowicza. We wtorek, tuż przed godziną 19, udało im się wjechać na teren Ukrainy.

- Dopiero wjeżdżamy na Ukrainę. Musieliśmy dokonać wszystkich formalności na granicy. W dodatku jest godzina policyjna – napisał we wtorkowy wieczór Marek Duda.

W środę, 2 marca, udało nam się z nim połączyć. Rozmowa odbywała się przez internet. Marek prosił, żeby w ten sposób do niego zadzwonić. Obawiają się, że rozmowy telefoniczne mogą być namierzane i podsłuchiwane. A nikt nie chce spotkać na swojej drodze wojsk rosyjskich. Czerwony krzyż nalepiony na masce samochodu może im nie pomóc.

- Nie powiem ci, gdzie jesteśmy. Nie mogę, uwierz mi. Jesteśmy cali i zdrowi. Warunki są straszne i nie jest bezpiecznie. Trasę musieliśmy zmieniać kilka razy. Są ostrzały, bombardowania i zniszczone drogi. Do celu nie dojedziemy. TIRy tam nie wjadą – o 9 rano, w środę, mówił Marek.

To były krótkie rozmowy i wymiany SMS-ów

Rozmowa trwała krótko. Tylko najważniejsze informacje. Nic więcej. Żyją, jadą i chcą wracać. Emocje po drugiej stronie granicy słychać. W końcu trafili na wojnę. Co innego oglądać zdjęcia, czy relacje, a czym innym jest trafić w sam środek wojny.

W środę dotarli do miejsca, w którym musieli opróżnić naczepy z produktów przywiezionych z Polski. Dalej stan dróg i działania wojenne nie pozwalały na jazdę ciągnikami siodłowymi z przyczepami. Wszystkie przywiezione rzeczy trzeba było wypakować i przepakować do mniejszych pojazdów, które łatwiej i szybciej, a przede wszystkim bezpieczniej dotrą do miejsca docelowego. O ile w kraju rzeczy ładowano do naczep przy użyciu wózków widłowych, na paletach, o tyle w Ukrainie takich luksusów już nie ma. Całość trzeba ręcznie wypakowywać i pakować do kolejnych pojazdów.

- Lekko nie jest. Ale grunt to, żeby dostarczyć pomoc. Rozmowy tylko krótkie, bo nie ma czasu i jest ryzyko – mówi Marek Duda.

Czekał ich ciężki powrót

Wiadomo, że w środę, po rozładunku mieli wracać do kraju. Próby kolejnego połączenia pozostają bez odzewu. Brak zasięgu, czy rozładowany telefon. Około 13 dostajemy informację; „Zostało nam 60 km do polskiej granicy”.
W Polsce została rodzina Marka Dudy. Beata Zielińska, narzeczona Marka, nie kryje emocji.

- Znam go przecież tyle lat i w zasadzie mogłam być pewna, że jak tylko będzie mógł to pojedzie. On po prostu taki jest. Niesie pomoc nie patrząc na siebie i ryzyko z tym się wiąże. Właśnie dla tego nie powiedział mi, że jedzie w głąb Ukrainy. Jak już się dowiedziałam to mi ciśnienie poszybowało w górę – mówi Beata.

Dla niej i dzieci wyjazd Marka to czas strachu i niepewności.

- Nie spałam pierwszej nocy w ogóle. Drugiej udało mi się usnąć na 2-3 godziny. Jest strach, jest niepewność, ale i zrozumienie, że on po prostu nie mógł zrobić inaczej – mówi Beata.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki