Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Słaba płeć? Kobiety wożą łodzian tramwajami i... karetką

Agnieszka Magnuszewska, Jarosław Kosmatka
Brygida Szporak kieruje ambulansem, równie sprawnie, jak jej koledzy
Brygida Szporak kieruje ambulansem, równie sprawnie, jak jej koledzy Jarosław Kosmatka
Słaba płeć, a jednak... najsilniejsza. Łodzianki świetnie radzą sobie w zespole pogotowia ratunkowego, wożąc pasażerów autobusami i tramwajami. Potrafią jak nikt łagodzić awantury z agresywnymi pacjentami i pasażerami.

Dwie uśmiechnięte blondynki z Łodzi - Brygida Szporak Alicja Gos-Batorowicz są jedynym w Polsce dwuosobowym zespołem ratownictwa medycznego. Od roku bez problemu radzą sobie ze stresem, transportowaniem ciężkich pacjentów na noszach i uspokajaniem najbardziej agresywnych i pobudzonych osób. Ta praca to spełnienie ich ambicji, bo udowadnia, że kobieta też może prowadzić karetkę i pracować jako ratownik medyczny. Ale dodają, że początki nie były łatwe.

Samochód zgasł, ale wstyd

Na jednym z pierwszych dyżurów ratowniczki dostały wezwanie do pacjenta na Bałutach.

- Gdy tylko wjechałam na skrzyżowanie Wareckiej z Aleksandrowską, naprzeciwko bazy, samochód zgasł. Ale wstyd. Wszyscy w stacji w oknach - opowiada Brygida Szporak. - Po chwili udało się uruchomić ambulans i już bez przeszkód pojechaliśmy dalej.

Po powrocie do bazy zamiast oczekiwanych drwin i wyśmiewania, panie usłyszały słowa pociechy od kierowców mężczyzn. Zapewniali, że każdy miał taki przypadek i że w dieslach to norma.

Choć Brygida Szporak przypomina sobie, że nastawienie kolegów nie zawsze było tak przyjazne.

- Gdy dowiedzieli się, że chcę zostać kierowcą karetki, chodzili i pukali się w głowę, mówili, że odbiło koleżance - opowiada Brygida. I dodaje, że to zdeterminowało ją jeszcze bardziej.

Umówiła się na rozmowę z Bogusławem Tyką, dyrektorem Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi.

- Jasne dla mnie było, że o ile pierwszym ratownikiem często jest kobieta, to kierowcą ratownikiem - zawsze facet. Nie czułam, że mam już wystarczająco dużo doświadczenia na to, by zostać "pierwszym", więc postanowiłam zostać kierowcą - mówi Brygida.

Dyrektor łódzkiego pogotowia nie widział problemu. I zaczęło się...

- Musiałam przesiąść się za kierownicę naprawdę dużego samochodu. Wcześniej największym autem, jakie prowadziłam, była kia shuma, o wiele mniejsza od ambulansu - opowiada Brygida.

I dodaje, że im było trudniej, tym większa była frajda z udowodnienia wszystkim, że kobieta da radę. Po kilku kursach i długim, kilkudniowym teście udało się. Brygida została kierowcą karetki pogotowia.

Jednak to nie była największa zmiana zawodowa w jej życiu. Wraz z Alicją Gos-Batorowicz, ratownikiem z blisko 30-letnim doświadczeniem, stworzyły dwuosobowy, pierwszym w Polsce, żeński zespół ratownictwa medycznego.

- Tak naprawdę pracujemy w damskim składzie właśnie dzięki naszym kolegom - śmieje się Alicja. - Najpierw powstały dwuosobowe zespoły męskie i zespoły trzyosobowe, w których jeździły dwie kobiety ratowniczki i kierowca bez odpowiednich uprawnień ratowniczych. Wiadomo było, że sytuacja musi się zmienić i nie będzie pracy dla wszystkich.

Nie każdy pacjent waży 20 kg

- Oczywiście, liczyłyśmy się z tym, że będą problemy. Znałyśmy już tę pracę i wiedziałyśmy, że wiąże się z dużym wysiłkiem fizycznym - mówi Alicja.

- Nie każdy pacjent waży 20 kilogramów - śmieje się Brygida.

Gdy jadą do pacjenta, którego trzeba znieść po schodach z trzeciego piętra, radzą sobie doskonale.

- Najczęściej korzystamy z pomocy rodziny czy sąsiadów, jak trzeba człowieka znieść na krzesełku do karetki - mówi Alicja.

Największym fizycznym wyzwaniem jest jednak znoszenie człowieka na desce ratunkowej. Z racji jej sztywnej konstrukcji ciężko nią manewrować na klatkach schodowych i najczęściej trzeba pacjenta trzymać nad głową.

- Wtedy nawet męskie zespoły, dla bezpieczeństwa poszkodowanego, proszą o pomoc strażaków lub kolegów z zespołów transportowych - mówi Alicja.
Średnio w czasie 12-godzinnej zmiany panie mają ok. dziesięciu wyjazdów do chorych. Niestety większość z nich to nie są akcje ratunkowe, tylko porady medyczne.

- Ludzie najczęściej wzywają nas, bo dostali gorączki czy coś ich boli, a do lekarza nie zdążyli pójść - opowiada Alicja. - Wizyta ratowników kończy się wtedy na badaniu i zaleceniu wizyty u lekarza. Równie często też traktują nas jak taksówkę, która zawiezie do szpitala. Szkoda, że zapomina się wtedy o tym, że ktoś inny może w tym samym czasie potrzebować ratowników medycznych.

Jak reagują pacjenci, gdy widzą żeński zespół ratowników? Najczęściej kiwają głowami z niedowierzaniem.

- Zdarzało się, że pacjent prowadzony do karetki rozglądał się z zaciekawieniem, gdzie schował się kierowca - śmieje się Brygida. - Nigdy jednak nikt nie powiedział, że nie pojedzie ze mną.
Wielu mieszkańców Łodzi macha też przyjaźnie do kobiety prowadzącej karetkę. Lecz zdarzają się też przykre sytuacje.

- Problem pojawia się, gdy wieziemy do szpitala pacjenta pobudzonego czy wręcz agresywnego. Przepisy mówią, że asysta policji możliwa jest w radiowozie za ambulansem. Niestety funkcjonariusz nie może wsiąść do karetki na czas przejazdu - mówi Alicja. - Pacjenci czują się wtedy bezkarni. Oczywiście takie same sytuacje zdarzają się zespołom męskim, a może i mają gorzej - dodaje kierowca.

Oprócz Brygidy w WSRM w Łodzi jest jeszcze jedna kobieta, która pracuje jako kierowca. Być może już wkrótce jej zespołowym partnerem będzie inna kobieta ratownik.

Z tira przesiadła się na autobus

Kobieta za kierownicą to coraz częstszy widok w łódzkim MPK. Choć prowadzącą w czarnych szpilkach i spódnicy można było podziwiać tylko w trakcie konferencji MPK z okazji Dnia Kobiet.

- Dzisiaj akurat jest to wersja reprezentacyjna. Z reguły prowadzimy w obuwiu na płaskim obcasie - zapewnia Magdalena Rychlicka, pracująca w MPK od 4 lat. - Ale prowadzenie autobusu w szpilkach nie jest problem - dodaje ze śmiechem.

Zanim pani Magda usiadła na za kierownicą przegubowca, prowadziła nie mniejsze samochody.

- Byłam kierowcą ciężarówki. Zawsze lubiłam duże auta, bo czuję się w nich bezpiecznie - mówi Rychlicka. - Ale praca w MPK jest o tyle łatwiejsza, że nie trzeba jeździć w długie trasy i można dopasować sobie zmiany do życia rodzinnego. To ważne w przypadku kobiet. Ja akurat mam już dorosłe dzieci. Młodsza córka też prowadzi autobusy od pięciu miesięcy. Chyba ma powołanie po mnie.

Słabsza płeć nie tylko nie ma problemu z prowadzeniem przegubowca, ale również z niegrzecznymi pasażerami.

- Trzeba mieć na nich sposób. Mój to uśmiech, cierpliwość i spokój - mówi pani Magdalena.

Co więc jest najtrudniejsze w pracy?

- Korki są sporym utrudnieniem, bo trudno zdążyć na czas. Ale za to autobusy dzięki nowoczesnym rozwiązaniom prowadzi się znacznie łatwiej niż niejedno auto ze starszego rocznika. Poza tym nie słyszy się "baba za kierownicą". Bo koledzy podchodzą do nas z szacunkiem i kierowcy osobówek już do nas się przyzwyczaili - podkreśla pani kierowca.

Jednak o tym, że praca ta mimo wszystko jest męcząca, świadczy to, że pani Magdalena później stara się już nie prowadzić swojej osobówki.

- Tyle się najeżdżę w pracy, że mi wystarczy - śmieje się jedna z 14 pań prowadzących autobusy w MPK.

Chciała być... maszynistą

Inaczej niż auto prowadzi się tramwaj, ale nie było to przeszkodą dla Żanety Michalskiej, która zanim zajęła miejsce w kabinie motorniczego, układała bukiety.

- Lubię takie spektakularne zmiany - śmieje się motornicza z czteroletnim stażem. - A mój wyuczony zawód to technik technologii drewna, czyli też męski zawód. Zresztą, w dzieciństwie chciałam być maszynistą i myślę, że obecny zawód jest spełnieniem tych marzeń.

Choć w damskiej profesji - jako kwiaciarka - pani Żaneta też się sprawdziła. Nadal odwiedza koleżanki z kwiaciarni.

- Przyszedł jednak moment, że musiałam wybierać miedzy przyjemnością a przyszłością. W MPK praca jest stabilna, mamy zagwarantowany socjal, pensję na czas i wszystkie świadczenia są na papierku - tłumaczy Michalska. - Pracę w MPK doradzili mi znajomi, którzy podkreślali, że w spółce nie będzie problemu, gdy urodzę dziecko. A prywaciarz może do tego różnie podchodzić.
Pani Żaneta na razie dziecka nie ma i nie myśli jeszcze, jak w przyszłości pogodzić pracę na zmiany z życiem rodzinnym. Na razie boi się, by nie zaspać do pracy.

- Raz mi się to zdarzyło i byłam w takim szoku, że nie wiedziałam czy mam dzwonić, że się spóźnię, czy się ubierać - wspomina ze śmiechem jedna z 78 łódzkich motorniczych.

Pierwsza zmiana zaczyna się między godz. 3 a 4, więc pani Żaneta wstaje około godz. 2. Zanim się wyszykuje, musi wyjść z psem i zjeść śniadanie. Bo wychodzi z założenia, że jak człowiek przychodzi do pracy głodny, to myśli o jedzeniu, a nie o pracy. Druga sprawa, której pani Żaneta obawia się w związku z pracą, to awarie.

- To przede wszystkim stres, bo trzeba prosić pasażerów, by opuścili tramwaj. Poza tym każda awaria jest inna i czasem trudno rozgryźć, co się popsuło. Dlatego czasem dzwonię po wsparcie do koleżanki motorniczej albo do dawnej instruktorki - przyznaje pani Żaneta. - Dlatego naprawdę miłe jest, gdy inny motorniczy zatrzyma się i zaproponuje pomoc.

Żeby samodzielnie usuwać awarie motornicza musiała "przemodelować" torebkę. Przede wszystkim zamieniła ją na plecak, którego waga często dziwi kolegów motorniczych.

- Nic dziwnego, że jest ciężki, jeśli noszę w nim klucz francuski, śrubokręt, bezpieczniki, gumę do zwrotnic czy nożyk, który zawsze się przyda. Oczywiście błyszczyk też się w nim znajdzie - dodaje pani Żaneta.

Pracę w kwiaciarni od tej w MPK trudno porównać. Do kwiaciarni klienci przeważnie przychodzili uśmiechnięci.

- Oczywiście pasażerowie bywają mili, choć zdarzają się też przykre sytuacje. Pamiętam, jak jeden pan zarzucił mi, że jadę za wolno, więc on spóźnił się na przesiadkę. Zakończył tekstem "baba to do garów". Odpowiedziałam mu uprzejmie, że owszem, pójdę do garów, ale po pracy - wspomina ze śmiechem pani Żaneta. - Im mniej się dyskutuje, tym lepiej.

Bileciki do kontroli

Takiej samej zasadzie hołduje pani Małgorzata, która ponad rok jest kontrolerką w MPK. Wcześniej pracowała w biurze ogłoszeń.

- W tym przypadku nie ma różnicy, klient awanturujący się zawsze jest taki sam - zapewnia kontrolerka, która jest jedną z 314 kobiet zatrudnionych w łódzkim MPK. - Od jednego usłyszałam, że jestem gorsza niż gestapo, ale i tak okazał mi dowód.

Pani Małgorzata, która jest drobnej postury, nie obawia się agresywnych pasażerów. Przede wszystkim dlatego, że prowadzi kontrole w asyście kolegów.

- A poza tym nie słucham wulgaryzmów kierowanych w moją stronę, tylko wykonuję swoją pracę - mówi. - I wbrew pozorom odnalazłam się w tym fachu.

Mimo to pani Małgorzata rozważa powrót do biurowej pracy. Zdobyła już uprawnienia pracownika BHP i z tym wiąże przyszłość.

Za to Ewa Biesaga nie zmieniłaby swojej pracy za nic. Od 20 lat jest koordynatorką w zajezdni Nowe Sady, ale w MPK pracuje od 30 lat. To od niej zależy, by autobusy wyjeżdżały punktualnie. Jak do tej pory nie było z tym większego problemu, choć jej podwładnymi są prawie sami mężczyźni.

- Wiedzą, że mogą na mnie liczyć i ja też mam do nich zaufanie - podkreśla pani Ewa, której podlega 500 etatowych pracowników i 40 prowadzących działalność gospodarczą.

- Oczywiście na początku musiałam zdobyć sobie u nich autorytet, ale szybko poszło. Panowie potrzebują po prostu opieki, na pewno nie dotrze się do nich krzykiem.

Koordynatorka zarządza ze spokojem, ale twardą ręką. Początkowo mąż pani Ewy był zazdrosny o to, że pracuje z samymi mężczyznami.

- Niby się już do tego przyzwyczaił, ale czasem jeszcze mu to przeszkadza - śmieje się pani Ewa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki