Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sportowcy upadli. Nie wszyscy mieli siłę, żeby powstać

Anna Gronczewska
Marek Citko dziś jest szczęśliwym mężem, ojcem i menedżerem
Marek Citko dziś jest szczęśliwym mężem, ojcem i menedżerem Bartek Syta
Sukces od porażki dzieli niewiele. Zwłaszcza w sporcie. Jednych gubi sława, pieniądze, inni nie mogą się odnaleźć po zakończeniu kariery. Niekiedy marzenia niszczy wypadek. Nie wszyscy potrafią wykazać się siłą i hartem ducha.

Krzysztof Cegielski był jednym z najbardziej utalentowanych polskich żużlowców. Wiele osób upatrywało w nim przyszłego mistrza świata. Te marzenia prysły ponad 10 lat temu, 3 czerwca 2003 roku. Podczas meczu ligi szwedzkiej doszło do tragicznego w skutkach wypadku. Cegielski ratował się przed uderzeniem w bandę. Puścił motocykl... Pech chciał, że doszło do zderzenia z maszyną innego żużlowca. Krzysztof Cegielski stracił przytomność. W szpitalu usłyszał, że ma przerwany rdzeń kręgowy. Lekarze nie dawali mu szans, że kiedyś stanie na nogi. Okazało się jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych .

Ta Wielkanoc będzie wyjątkowa dla pochodzącego z Gorzowa Wielkopolskiego Krzysztofa Cegielskiego. Po ponad 10 latach wstał z wózka inwalidzkiego.

- Zdarzyło się coś dobrego - mówi nam Krzysztof Cegielski. - Z perspektywy tych 10 lat mogę powiedzieć, że nie miałem złych momentów, choć wypadek zmienił moje życie. Ale nigdy nie twierdziłem, że to życie stało się gorsze, trudniejsze. Było po prostu inne. Miałem przed sobą inne cele. Już nie sportowe, ale zdrowotne.

Przez ten czas mozolnie ćwiczył, przechodził rehabilitację. Nie wiedział i dalej nie wie, co przez nią osiągnie. 3 lata temu, dzięki niesamowitej sile woli, wsiadł na motocykl.

- Jechałem na swoim motocyklu, w swoim kasku, w swoim kombinezonie - wspomina Krzysztof Cegielski. - Spełniłem swoje marzenie, bo tego mi brakowało. Ale już nie ciągnie mnie do motocykla. Zaspokoiłem swoje potrzeby.

Krzysztof Cegielski chodzi o kulach, używając balkonika. Mieszka teraz w Krakowie i razem z narzeczoną, koszykarką Wisły, Justyną Żurowską może wyjść na spacer po krakowskich Błoniach.

- Nie stawiam sobie teraz dalszych celów - mówi Krzysztof Cegielski. - Żyłem na wózku, teraz mogę żyć bez niego. Na pewno będę dalej ćwiczył, trenował. Będę tak robił do końca życia. Nie wiem jednak, gdzie są granice mojego zdrowia. Nie zastanawiałem się nad tym...

Krzysztof Cegielski, mimo wielkiej tragedii, która go spotkała, potrafił rozpocząć nowe życie. Nie rozpamiętywał tego, co się stało, starał się iść cały czas do przodu. Może powiedzieć, że jemu się udało. Może być wzorem siły dla innych. Bo wielu sportowców po zakończeniu kariery spadło na samo dno. Niewielu miało siłę, żeby się podnieść.

Nosili go na rękach

Krzysztof Baran jeszcze w ubiegłym roku pracował w Rudzkim Klubie Sportowym. Już wtedy ledwo wiązał koniec z końcem, ze zdrowiem też nie było najlepiej. Dokuczał kręgosłup, biodro. A przecież jest jednym z niewielu Polaków, którzy strzelili bramkę Realowi Madryt na Santiago Bernabeu.

- Myślałem o samobójstwie - przyznał kilka lat temu w szczerej rozmowie z portalem weszlo.com . - Był rok 1997. Zacząłem chorować, żona odeszła. No i co? Człowiek sam, co miałem zrobić? Zaczęło stukać. Może to już? Może czas kończyć? Akurat mieszkałem w jedenastopiętrowym bloku. Zastanawiałem się, czy nie wejść na dach i nie skoczyć...
Na szczęście do najgorszego nie doszło. Dziś Krzysztof Baran, były napastnik Łódzkiego Klubu Sportowego, piłkarz Gwardii Warszawa, Górnika Zabrze, dziesięciokrotny reprezentant Polski, nie chce rozmawiać. Kiedyś miał pieniądze, był sławny. Teraz mieszka w starej kamienicy na Górnej w Łodzi. Choć urodził się w Warszawie, nie zdecydował się wrócić do stolicy. W rozmowie z weszlo.com przyznaje, że alkohol w jego życiu pojawił się, gdy grał w Gwardii Warszawa. Potem przeszedł do ŁKS-u.

- W 1983 roku zacząłem grać w ŁKS - opowiadał portalowi weszlo.com. - W Grand Hotelu mieszkałem ponad pół roku. Sala Malinowa - poznałem, trudno, żebym nie znał. Sporo tam się jadło i piło. Znajomości też dużo dawały. Potrafiło tak się załatwić, żeby to piwko do pokoju trafiło. Nikt mnie tam nie widział, kelner przynosił i zostawiał. To wtedy wciągnęło mnie cygańskie życie. Raz tu, raz tam. Ciągłe przeprowadzki. Człowiek nie ma swojego miejsca. Poznaje się ludzi, mija rok, potem człowiek nie pamięta, kogo znał. Balowaliśmy przed meczami. Człowiek nie miał hamulca. Zakładaliśmy się, kto strzeli gola. I była motywacja: no tak, jak nie strzelę, to będę musiał wyciągnąć z kieszeni. No i strzelałem. A potem znów szedłem potańczyć. I dalej się piło. Zakład był na przykład o skrzynkę piwa, to już potem nie trzeba było kupować. Człowiek był młody, to inaczej organizm spalał. Były dni, że siedziało się do trzeciej rano, a na dziewiątą szło się na trening. Albo dwa treningi. Wytrzymywało się. No i odwieczne pytanie - czy gdybym nie pił, to byłbym lepszy? Na tamte warunki byłem cały czas dobry.

Już wtedy był reprezentantem Polski. Zagrał w reprezentacji w meczu z Urugwajem. Strzelił 2 bramki. Antoni Piechniczek nie zabrał go jednak z kadrą na mundial do Meksyku. Na pamiątkę została mu pocztówka z jego zdjęciem w biało-czerwonym stroju z napisem Mundial 86.

Rok po meksykańskim mundialu został piłkarzem Górnika Zabrze. ŁKS dostał za jego transfer 50 mln zł. On zarabiał równowartość 15 pensji łódzkiego robotnika. Dzięki Górnikowi Zabrze zagrał przeciw słynnemu Realowi Madryt. To on strzelił dla zabrzan jedną z bramek na słynnym Santiago Bernabeu. Potem wyjechał do Grecji, grał w AE Larissą. Ale i tam nie stronił od alkoholu. Wrócił do Polski. Karierę kończył we Włókniarzu Pabianice.

Niedawno jeden ze znajomych widział Krzysztofa Barana. Nie wyglądał dobrze. Kiedyś noszono go na rękach, teraz większość dawnych "przyjaciół" odwraca się od niego plecami.

- Może ktoś mógłby wyciągnąć do niego jeszcze raz pomocną dłoń? - pyta jeden z jego znajomych.

Gubił ich hazard

O innym byłym piłkarzu ŁKS, Igorze Sypniewskim, można by napisać książkę. Wielu pamięta jego znakomite mecze w barwach Panathinaihosu Ateny w Lidze Mistrzów. Inni zapamiętali jego zdjęcia w więziennym stroju, zrobione na sądowej sali. W 2008 roku został skazany na półtora roku więzienia za znęcanie się nad matką oraz grożenie policjantom i konkubinie.

Jego też zgubił alkohol. Gdy grał w Wiśle Kraków, nagle przestał pojawiać się na treningach. Klub tłumaczył, że piłkarz zapadł na depresję. Po tym Sypniewski wyjechał do Szwecji. Tam był wyróżniającym się zawodnikiem klubu Halmsatds BK. Ale niedługo. Znów dopadły go demony przeszłości. Wrócił do kraju. Tu pomógł mu ŁKS. Szybko stał się jednym z najlepszych piłkarzy pierwszoligowego wtedy klubu. Potem wyjechał znów do Szwecji, ale klub, w którym grał, rozwiązał z nim kontrakt. Sypniewski wrócił do Polski i znów zaczęły się problemy, zakończone wyrokiem i więzieniem.

Pod koniec 2009 roku Igor Sypniewski wyszedł z więzienia. Próbował wrócić do piłki. Kolejny raz starał się mu pomóc ŁKS. Nie wystarczyło mu silnej woli...
- Siedzę sobie w Łodzi, u matuli w mieszkaniu, czasem pomieszkuję też u ojca - mówił rok temu w wywiadzie dla "Super Ekspressu". - Tata ma w domu prawdziwe muzeum piłkarskie, notował wszystko od mojego pierwszego treningu. Czasami siadamy i wspominamy dobre czasy...

Zapewniał, że rzucił alkohol. Chciał z kolegą założyć szkółkę piłkarską. Nie wiadomo jednak, czy mu się udało. Ponoć znów zniknął... A może chce żyć w spokoju?

Można powiedzieć, że Sypniewski i Baran mają szczęście - żyją. Nie spotkał ich los dwóch byłych piłkarzy Widzewa - Stanisław Burzyńskiego i Sławomira Rutki. Stanisław Burzyński był pod koniec lat 70. jednym z najlepszych bramkarzy w Polsce. Jego karierę przerwał tragiczny wypadek. W lutym 1980 roku na ulicy Rzgowskiej potrącił śmiertelnie swym dużym fiatem 85-letniego mężczyznę. Uciekł z miejsca wypadku. Potem okazało się, że we krwi miał blisko promil alkoholu. Sąd skazał go na 2,5 roku więzienia. Trafił do zakładu karnego w Choruli.

- Minęło już, może raczej dopiero, 5 miesięcy i powoli pogodziłem się z losem - pisał w liście z więzienia, opublikowanym w książce Marka Wawrzynowskiego "Wielki Widzew". - Zrezygnowałem całkowicie z jakichkolwiek ćwiczeń, wystarczą mi te w pracy (pracuje fizycznie w Zakładach Papierniczych w Krapkowicach). Początkowo łudziłem się: może amnestia, może rewizja coś zmienią, ale teraz wiem, ile mam do odsiedzenia i liczę po prostu miesiące. Tu w Choruli czas płynie szybko i czasami człowiek nie wie, kiedy minął tydzień. Ale pobytu na Stokowskiej nie zapomnę do końca życia. Nie wiem, co by było, gdybym musiał w takim zamkniętym zakładzie odbębnić cały wyrok. Chyba po wyjściu stałbym się prawdziwym kryminalistą...

Stanisław Burzyński wyszedł z więzienia w lipcu 1981 roku. Wrócił do piłki i w rodzinne strony. Bronił w Bałtyku Gdynia. Ale już wielkiej kariery nie zrobił. A przecież gdyby nie wypadek, mógł być piłkarzem Ipswich Town. Po zakończeniu kariery był robotnikiem w gdańskim MOSiR. Potem jeszcze pracował w stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Z czasem coraz więcej pił, dopadła go depresja. 5 października 1991 roku skoczył z okna mieszkania na dziewiątym piętrze wieżowca.

Sławomir Rutka też był piłkarzem Widzewa, ale już w innej epoce, na początku XXI wieku. Po zakończeniu kariery piłkarskiej wrócił do rodzinnych Pionek. Został nawet trenerem tamtejszej drużyny. 22 lutego 2009 roku żona znalazła go martwego w domu. Piłkarz się powiesił. Zaczęło się mówić, że piłkarz miał problemy z hazardem, narobił długów. To zbiegło się z kolejnym problemem. Za grzechy korupcyjne z czasów, gdy grał jeszcze w Koronie Kielce, został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić.

Ale są też przykłady piłkarzy, którzy upadli, ale udało im się wstać. Marek Citko, z Widzewa był najpopularniejszym piłkarzem w Polsce, strzelił Anglikom bramkę na Wembley. Gdy był widzewiakiem, często opowiadał o grzechach młodości. Między innymi o tym, jak w jedną noc przegrał na automatach równowartość małego fiata. Potem jednak przeżył nawrócenie. Związał się z ruchem religijnym Światło-Życie, wiele mówił o wierze w Boga. Dziś jest szczęśliwym mężem, ojcem i menedżerem piłkarskim.

Kłopoty ma też za sobą Vahan Gevorgian, niegdyś piłkarz ŁKS, z pochodzenia Ormianin. Podobno grając w jednorękiego bandytę, stracił milion złotych. Te kłopoty to już historia. Ormianin jest jednym z najlepszych piłkarzy Zawiszy Bydgoszcz.

Cieszyć może się też Kamil Grosicki. On też był hazardzistą. Jego długi przekraczały już 350 tys. zł. Z uzależnienia leczył się nawet w specjalnym ośrodku. Dziś omija kasyna. Jest powoływany do reprezentacji Polski i należy do czołowych piłkarzy francuskiego Stade Rennais.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki