Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strajk MPK Łódź w 1980 r. Na ulice wyjechały tramwaje i autobusy [ZDJĘCIA]

Anna Gronczewska
Strajki ogarnęły kilkadziesiąt zakładów, między innymi Marchlewskiego
Strajki ogarnęły kilkadziesiąt zakładów, między innymi Marchlewskiego Archiwum/Solisarność Łódź
Łódzka "Solidarność" rodziła się w sierpniu 1980 roku. W sześćdziesięciu zakładach pracy zastrajkowało około czterdzieści tysięcy ludzi. Ale największe wrażenie zrobił strajk pracowników MPK. Na łódzkie ulice nie wyjechały tramwaje i autobusy.

W Łodzi strajki rozpoczęły się już na początku sierpnia 1980 roku. Kilka łódzkich zakładów przerwało pracę. Ale te strajki szybko wygaszano. Obiecano podwyżkę płac i ludzie wracali do pracy. Do Łodzi docierały też wiadomości z Gdańska. Ale gorąco zrobiło się dopiero wtedy, gdy 26 sierpnia stanęła komunikacja miejska. Zastrajkowali pracownicy MPK.

"Wczoraj w Łodzi pracę przerwali kierowcy autobusów i motorniczowie tramwajów - pisał w sierpniu 1980 roku "Dziennik Łódzki". "Stworzyło to w naszym mieście dokuczliwość dla setek tysięcy mieszkańców, pozbawiając ich możliwości dojazdu do pracy i powrotu z niej. W szczególnie trudnej sytuacji znalazły się matki wożące swe dzieci do zakładowych żłobków i przedszkoli. Dla pracowników handlu, energetyki i innych instytucji, których praca jest niezbędna w naszym mieście strajk pracowników komunikacji miejskiej oznacza konieczność drastycznego skrócenia czasu niezbędnego na sen i odpoczynek."

Leszek Próchniak z łódzkiego oddziału IPN-u przyznaje, że do 26 sierpnia strajki w Łodzi nie wywoływały we władzach partyjnych i administracyjnych większego zaniepokojenia, ponieważ rozpoczynały się w poszczególnych zakładach niezależnie od siebie, były krótkotrwałe i z reguły obejmowały jedynie część załóg. Informacje o protestach w sposób ograniczony wpływały na atmosferę w mieście, choć niewątpliwie ośmielały pracowników innych zakładów do działania.

Pierwszy strajk rozpoczął się 4 sierpnia w Zakładach Przemysłu Bawełnianego im. Obrońców Pokoju ("Uniontex"), w kolejnych dniach protesty miały miejsce m.in. w "Stomilu", zakładach im. Harnama, "Skogarze", "Arelanie", MPO, "Teofilowie", "Albie", "Famidzie" i pojedynczych zakładach w Aleksandrowie, Ozorkowie i Pabianicach. Kończyły się po osiągnięciu porozumienia w kwestiach płacowych i socjalnych - przypomina Leszek Próchniak. - Między 26 a 31 sierpnia, a więc do podpisania porozumienia w Gdańsku, strajki miały miejsce w kilkudziesięciu zakładach, m.in. "Marchlewskim", "Eskimo", "Chemiteksie", "Olimpii", "Artechu", "Zenicie", "Famedzie", "Norbelanie", PKS, w zakładach na terenie Pabianic, Zgierza i Ozorkowa. Łącznie w okresie 4-31 sierpnia strajkowało w województwie łódzkim ok. 40 tys. osób w ok. 60 zakładach pracy.

Dlaczego Łódź nic nie robi?

Krzysztof Frączak, który wiele lat był szefem zakładowej "Solidarności" w MPK w Łodzi, gdy wybuchł strajk miał 27 lat. Był wtedy młodym kierowcą autobusu. W MPK pracował od 1976 roku. Przyznaje, że w jego zakładzie nie działo się dobrze.

Wszyscy mówili, że my w MPK zarabiamy dużo - opowiada. - Może w porównaniu z innymi łódzkimi zakładami mieliśmy wysokie pensje. Ale jakim kosztem? Ja miałem jeden dzień wolny w miesiącu! Miesięcznie pracowało się po 200-220 godzin. A byli tacy, którzy pracowali nawet 240 godzin. Oczywiście można było odmówić, ale dyrekcja patrzyła krzywo na takich.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Pamięta, że wtedy, w sierpniu 1980 roku, słuchali "Wolnej Europy", "Głosu Ameryki". Z tych rozgłośni dowiadywali się o tym co dzieje się na Wybrzeżu. - Bo w łódzkim "Głosie Robotniczym" czy "Ekspressie Ilustrowanym" można było przeczytać o chuliganach, którzy robią rozróby w zakładach Wybrzeża - dodaje Krzysztof Frątczak. - Z drugiej strony wiele osób zastanawiało się dlaczego tam coś się dzieje, a my nic nie robimy. Miałem z tego powodu wyrzuty sumienia...

Ale pod koniec sierpnia pojawiła się informacja, że 26 sierpnia w zajezdni przy ul. Kraszewskiego odbędzie się otwarte zebranie z dyrekcją, na które wszystkich zapraszają. Krzysztof Frączak miał tzw. rezerwę, czyli przygotowany w gotowości autobus. Miał wyjechać na trasę, gdy któryś z kolegów będzie musiał zjechać do zajezdni z powodu awarii.

Ustawiłem autobus i czekałem na polecenia - opowiada pan Krzysztof. - Okazało się, że około godziny 9.00 do zajezdni zaczęły zjeżdżać autobusy. Kierowcy mówili, że jadą na ul. Kraszewskiego. Nie miał ich kto podwieźć. Zaproponowałem, że ich zawiozę. Poszedłem do dyspozytora i powiedziałem, by wystawił mi kartę drogową. On poradził mi, bym podpisał ją u dyspozytora na placu Niepodległości. Miałem powiedzieć, że wyjechałem, bo są braki w komunikacji. Wtedy w razie jakiejś kontroli byłem kryty...

Zawiózł więc kolegów na ul. Kraszewskiego. Pojechał też podpisać kartę na plac Niepodległości. Zobaczył tam zestresowanego dyspozytora. Mówił, że po Łodzi nie jeżdżą autobusy. - Pojechałem do zajezdni, a tam byli już kolejni koledzy, których zawiozłem na ul. Kraszewskiego - mówi Krzysztof Frączak. - Chciałem też tam zostać, ale byłem odpowiedzialny za autobus. Jeden z chłopaków z ul. Kraszewskiego powiedział mi, żebym uważał. Było tam pełno agentów i numer mojego wozu został spisany.

Autobus jak barykada

Wrócił więc na Nowe Sady. Tam założyli straż ochrony strajku. Postanowili zabezpieczyć autobusy. Odjechali wszystkimi od płotu. Bali się, że ktoś może dokonać prowokacji i na przykład wybić szyby. - Byli koledzy, którzy chcieli wyjechać na trasę - wspomina Krzysztof Frątczak. - Wtedy jeden z kolegów wsiadł do mojego autobusu i ustawił go w poprzek bramy wjazdowej do zajezdni. Ci koledzy, którzy chcieli wyjechać uważali, że najważniejsze są sprawy płacowe. Jak je się załatwi, to można skończyć strajk. Ale nam nie tylko o to chodziło...

Pamięta, że w dniu w którym wybuchł strajk miał przynieść do domu mleko dla rocznego syna. Poszedł więc pieszo na ul. Rudzką. Po drodze kupił mleko. Wziął z domu kanapki i pieszo wrócił na Nowe Sady.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wysłaliśmy naszych przedstawicieli na rozmowy do zajezdni na ul. Kraszewskiego - opowiada Krzysztof Frątczak. - Pamiętam, że mieli pseudonimy "Chomeini" i "Cegła". Dużo pomogli nam też łódzcy taksówkarze. W razie potrzeby podwozili na ul. Kraszewskiego. Przekazywali informacje o rozmowach.

Przypomina sobie, że do strajku dołączyli się też koledzy z warsztatów. - Ale poszliśmy do nich i powiedzieliśmy, że oni powinni pracować - tłumaczy pan Krzysztof. - Wyjaśniliśmy im, że strajk polega na tym, że nie jeździ komunikacja miejska. Oni zaś powinni naprawiać autobusy. Tak, by gdy skończy się strajk było czym wyjechać w trasę. Zrozumieli...

Dwóch kolegów z zajezdni postanowiło pojechać swoim autem na ul. Kraszewskiego. Po drodze zatrzymała ich milicja, oskarżając ich, że jadą skradzionym samochodem. - To spowodowało wstrzymanie rozmów komitetu strajkowego - opowiada Krzysztof Frączak. - Powiedzieli dyrekcji, że nie będzie rozmów dopóki nasi koledzy nie pojawią się na sali. Po dwóch czy trzech godzinach przywieziono ich. Rozmowy zostały wznowione.

Czekanie na Gdańsk

Andrzej Słowik to dziś legenda nie tylko łódzkiej "Solidarności". W sierpniu 1980 roku stanął na czele strajku pracowników MPK. Potem wybrano go przewodniczącym MKZ "Solidarność" Ziemi Łódzkiej. Dobrze pamięta te sierpniowe dni sprzed trzydziestu pięciu lat. Opowiada, że napięcia wewnątrz łódzkiego MPK narastały od tygodni. Były to jednak głównie wewnętrzne problemy.

Dotyczyły wynagrodzeń, warunków pracy - wspomina Andrzej Słowik. - Strajk na Wybrzeżu stał się dla nas wyzwaniem. Wiele osób pytało dlaczego w wielu rejonach kraju ludzie strajkują, a w Łodzi nic się nie dzieje.

Na 26 sierpnia zwołano zebrania pracowników MPK z dyrekcją. Odbywały się w kilku miejscach. Między innymi w zajezdni przy ul. Limanowskiego. Chodziło głównie o to, by wyjaśnić różne kwestie płacowe.

Na przykład wynagrodzenie kierowcy MPK składało się z osiemnastu pozycji - tłumaczy Andrzej Słowik. - Trudno było powiedzieć jak było obliczane. Były problemy z premiami. Regulamin przewidywał kary dla kierowców za zjazdy do zajezdni z powodu awarii, niezawinione przez nich. Kary dostawali za złe opony, akumulatory. To wszystko odbijało się na wynagrodzeniach kierowców, ale też pracowników zaplecza.

Za stołem prezydialnym zasiedli przedstawiciele dyrekcji MPK, zakładowej organizacji Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i związków zawodowych. Rozmowy jednak nie były łatwe. Strona zakładowa nie chciała iść na ustępstwa. - To co? Będzie teraz strajkować? - takie pytanie padło w pewnym momencie ze stołu prezydialnego.

- Będziemy strajkować! - odpowiedziała sala.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Zebranie zaczęło się o godzinie 9.00. Decyzję o strajku zapadła o godzinie 12.00. O godzinie 14.00 zaczynała się druga zmiana. Ale część pracowników MPK wiedząc o zebraniu przyszła wcześniej do pracy. Wybrano komitet strajkowy. Na jego czele stanął Andrzej Słowik. Zaczęto spisywać postulaty strajkowe - kierowców, administracji, zaplecza.

Potem dołączyliśmy do zajezdni na ul. Kraszewskiego, tam byli przedstawiciele wszystkich placówek MPK w Łodzi - wspomina Andrzej Słowik. Jeszcze raz odbyły się wybory komitetu strajkowego. Tym razem w całym MPK. Zostałem wybrany przewodniczącym komitetu strajkowego.

Na pierwsze zebranie w zajezdni przy ul. Kraszewskiego przyszli przedstawiciele władz Łodzi i ministerstwa z Warszawy. Ale rozmowy zakończyły się fiaskiem.

W kolejnych dniach, po ukonstytuowaniu się komitetu strajkowego, wróciliśmy do rozmów, ale już z przedstawicielami władz miast i dyrekcji MPK - mówi Andrzej Słowik. - Nikogo z ministerstwa nie było. Wysłaliśmy naszych przedstawicieli do Stoczni Gdańskiej jako obserwatorów. Z poparciem postulatów i występowaniem w naszym imieniu. Na miejscu załatwialiśmy to, co dotyczy naszej firmy. Mieliśmy kontakt z innymi strajkującymi w Łodzi zakładami. Głównie były związane z transportem. Strajkował między innymi PKS i Przedsiębiorstwo Transportu i Sprzętu Budowlanego. A więc wszystko to, co pracowało na kółkach.

Przyjęto zasadę, że strajk łódzkiego MPK i innych firm w Łodzi skończy się w momencie podpisania porozumień w Gdańsku.

- Osiągnięcie porozumienia w naszych sprawach nie oznaczało, że zakończymy strajk - wspomina Andrzej Słowik. - Czekaliśmy na to jak zakończą się rozmowy w Gdańsku. Porozumienie w Łodzi podpisaliśmy niemal w tym samym czasie co na Wybrzeżu, bo 31 sierpnia. Odczekaliśmy jeszcze kilka godzin. Chcieliśmy się upewnić czy porozumienie w Gdańsku zostało na pewno podpisane. Czy nie będzie jakiś reakcji odwetowych ze strony władz.

Takich reakcji nie było. Strajk w Łodzi się zakończył i w poniedziałek, 1 września na łódzkie ulice znów wyjechały tramwaje i autobusy.

Andrzej Słowik wspomina, że oprócz postulatów płacowych, socjalnych pojawił się też związany z rozwojem komunikacji w Łodzi.- Chodziło o budowę metra - wspomina pan Andrzej. - Obiecano, że takie powstanie w naszym mieście. Miano tu sprowadzić nawet niezbędne do jego budowy maszyny, po tym jak zakończą pracę w Warszawie... Nic z tego nie wyszło.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Po zakończeniu strajku Andrzej Słowik i inni jego przywódcy zadeklarowali, że będą nadzorowali wykonanie podpisanych porozumień. Zaczęli też przychodzić do nich przedstawicie komitetów strajkowych z innych łódzkich zakładów. Powołano do życia komitet założycielski nowych, wolnych związków zawodowych, który zaczął spotykać się w mieszkaniu Grzegorza Palki przy ul. Nawrot. - Ale nazwa "Solidarność" jeszcze wtedy nie padła - dodaje Andrzej Słowik.

Z tamtej strony stołu

Józef Niewiadomski w sierpniu 1980 roku był prezydentem Łodzi. Gdy wybuchł strajk MPK, wysłał na ul. Kraszewskiego swego zastępcę. Przyjechał też przedstawiciel ministerstwa administracji, gospodarki przestrzennej i terenowej.

Było wiele postulatów płacowych, ale pamiętam, że strajkujący chcieli też, by po Łodzi jeździły lepsze autobusy - wspomina były prezydent miasta. - Po Warszawie jeździły już berliety. W Łodzi jeszcze nie. W końcu do nas też trafiły, ale czas pokazał, że nie były najlepszą inwestycją...

Józef Niewiadomski przyznaje, że strajk komunikacji miejskiej był dla władz ogromnym problemem. Tysiące ludzi wędrowało pieszo do pracy. Wystąpił wtedy nawet w telewizji, by uspokoić mieszkańców Łodzi. - Ale szybko zorientowaliśmy się, że nawet zgoda na realizację postulatów płacowych pracowników MPK nie zakończy strajku - mówi Józef Niewiadomski. - Czekali na to jak zakończą się rozmowy w Gdańsku.

Pamięta, że już po zakończeniu strajku, działacze wolnych związków zawodowych spotykali się w mieszkaniu Grzegorza Palki. - Miał z nimi kontakt jeden z moich zastępców - wspomina Józef Niewiadomski. - Poprzez niego zaprosiłem ich na spotkanie. Poprosili mnie wtedy o lokal. Zadzwoniłem do Józefa Smuga, który był dyrektorem Zjednoczenia Gospodarki Komunalnej i poprosiłem, by zwolnił lokal Klubu Technika przy ul. Sienkiewicza. Poprosili mnie też o maszynę do pisania. Załatwiłem im też zgodę na pieczątki w Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. I załatwiłem starą wołgę.

Wielu uczestników wydarzeń sprzed trzydziestu pięciu lat podkreśla, że czuło się wspólnotę. - Ludzie zdawali sobie z zagrożeń jakie niesie strajk i tylko wspólne działania, pełna lojalność dają gwarancję sukcesu - mówi Andrzej Słowik.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Nie brakowało jednak prób przerwania strajku. Do dzieła przystąpił aktyw partyjny, organizacji młodzieżowych. Na przykład jeden z partyjnych działaczy zamknął się w gabinecie I sekretarza zakładowej organizacji PZPR w zajezdni przy ul. Kraszewskiego i zdawał telefoniczne relacje o tym, co dzieje się podczas strajku. A po dwóch i trzech dnia uciekał stamtąd przez okno, skacząc z pierwszego piętra, bo bał się wyjść drzwiami...

Ale jak zauważa Andrzej Słowik, mieszkańcy Łodzi, choć przez strajk komunikacji miejskiej mieli utrudnione życie, odnosili się bardzo przychylnie do strajkujących. - W dniu podpisaniu naszego porozumienia przed zajezdnią przy ul. Kraszewskiego zebrało się mnóstwo ludzi - wspomina Andrzej Słowik. - Przynosili nam jedzenie. Jeden z dziennikarzy telewizyjnych chodził po Łodzi z kamerą i mikrofonem. Szukał oburzonych łodzian. Trudno było mu ich znaleźć...

Krzysztof Frączak śmieje się, gdy słyszy jak niektórzy opowiadają teraz, że w sierpniu 1980 roku chcieli obalić komunizm. - Nikt wtedy o tym nie myślał! - dodaje. - Ludzie byli przekonani, że tego nie da się zrobić. Realne była za to walka o utworzenie wolnych związków zawodowych. Potem okazało się, że komunizm to kolos na glinianych nogach...

Ludzie bardzo przychylnie się do nich odnosili. Obok zajezdni na Nowych Sadach znajdowała się piekarnia, masarnia. Przynosili im wędliny, bułki... - Wtedy w sierpniu 1980 roku wszystko dobrze się skończyło - mówi Krzysztof Frątczak. - Nikt o tym nie myśli, ale ten strajk wiązał się z odwagę, ryzykiem. Gdyby nie skończył się sukcesem to na pewno ponieślibyśmy konsekwencje.

Autopromocja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki